Kitabı oku: «Wielki człowiek z prowincji w Paryżu», sayfa 9

Yazı tipi:

– Za pięć lat będzie to najładniejsza aktorka w Paryżu – rzekł do Felicjana Natan.

– Słuchajcie, aniołki – rzekła Floryna, obracając się ku dziennikarzom – popiszcie się jutro, jak należy. Wiecie, zatrzymałam powozy na całą noc, odeślę was pijanych jak bele. Matifat wynalazł wina, ba, mówię wam, wina godne Ludwika Osiemnastego260, i wziął kucharza z pruskiej ambasady.

– Widząc pana, oczekujemy rzeczy wprost potwornych – rzekł Natan.

– On wie, że podejmuje ludzi najniebezpieczniejszych w Paryżu – odparła Floryna.

Matifat spojrzał niespokojnie na Lucjana; niezwykła uroda młodego człowieka pobudziła jego zazdrość.

– Ale to jakieś pacholę, którego jeszcze nie znam – rzekła Floryna, spostrzegając Lucjana. – Kto z was sprowadził z Florencji Apollina Belwederskiego? Śliczny jak figurka Girodeta261.

– Panno Floryno – rzekł Lousteau – oto poeta z prowincji, którego zapomniałem pani przedstawić. Jest pani tak piękna dziś wieczór, że niepodobna pamiętać o obowiązkach godziwej i dozwolonej uprzejmości, która…

– Czy taki bogaty, że bawi się w poezje? – zapytała Floryna.

– Biedny jak Job262 – odparł Lucjan.

– To bardzo kuszące dla nas – odparła aktorka.

Du Bruel, autor sztuki, młody człowiek w surducie, drobny, ruchliwy, mający razem coś z biurokraty, kamienicznika i agenta giełdowego, wszedł nagle.

– Florynciu, serce, umiemy dobrze rolę, co? Żadnych sypek. Pamiętaj się popisać w scenie drugiego aktu, sprytnie, szelmowsko! Powiedz: „Nie kocham pana”, tak jakeśmy to omówili.

– Czemu ty przyjmujesz role, w których są takie zdania? – rzekł Matifat do Floryny.

Powszechny śmiech przyjął uwagę drogisty.

– Co to szkodzi – rzekła – skoro nie do ciebie mówię, grubasie? Och, to moja rozkosz, te jego odezwania – dodała, spoglądając po autorach. – Słowo uczciwej dziewczyny, płaciłabym mu od sztuki za każde tumaństwo, gdyby to nie była pewna ruina.

– Tak, ale mówiąc to, patrzysz na mnie, gdy przepowiadasz rolę, a to przykre – odparł drogista.

– Więc dobrze, będę patrzeć na mego Stefunia.

Dzwonek rozległ się w korytarzach.

– Idźcie sobie wszyscy – rzekła Floryna – pozwólcie mi odczytać rolę i starać się ją zrozumieć.

Lucjan i Lousteau wyszli ostatni. Lousteau ucałował ramiona Floryny; Lucjan usłyszał aktorkę, jak mówiła:

– Dziś niepodobna. Stare bydlę powiedziało żonie, że wyjeżdża na wieś.

– Cóż, ładna? – spytał Stefan Lucjana.

– Ale, mój drogi, ten Matifat… – wykrzyknął Lucjan.

– Ech, moje dziecko, nic jeszcze nie rozumiesz paryskiego życia – odparł Lousteau. – Są konieczności, którym się trzeba poddać! To tak jakbyś kochał mężatkę, oto wszystko. Trzeba być rozsądnym.

Weszli do loży parterowej przy samej scenie, gdzie zastali dyrektora teatru i Finota. Na wprost nich, po przeciwnej stronie, siedział Matifat z jednym z przyjaciół nazwiskiem Camusot, kupcem jedwabnym, który popierał Koralię; towarzyszył mu mały poczciwy staruszek, jego teść. Trzej mieszczuchy przecierali szkła lornetek, spoglądając z pewnym niepokojem na ożywiony parkiet. Loże mieściły ową specjalną publiczność, która wypełnia premiery: dziennikarzy i ich kochanki, kobiety na utrzymaniu i ich amantów, nieco starych bywalców teatralnych, łasych na premierowe wrażenia, osoby ze „świata” lubiące tego rodzaju emocje. W pierwszej loży znajdował się generalny dyrektor z rodziną, który wkręcił du Bruela do jakiegoś ministerium, gdzie fabrykant wodewilów stworzył sobie czystą synekurę263. Od obiadu Lucjan wpadał ze zdumienia w zdumienie. Życie literackie, od dwóch miesięcy tak biedne, tak nędzne w jego oczach, tak ohydne w izdebce Stefana, tak pokorne i bezczelne zarazem w Galeriach Drewnianych, rozwijało się wśród osobliwych przepychów i pod szczególną postacią. To pomieszanie wyżyn i nizin, kompromisu z sumieniem, talentu i nikczemności, zdrad i uciech, wielkości i niewoli, wprawiało go w oszołomienie, niby człowieka śledzącego z uwagą niesłychane widowisko.

– Myślisz, że du Bruel zrobi kasę? – spytał Finot dyrektora.

– Hm, to sztuka z intrygą, du Bruel chce się bawić w Beaumarchais'go264. Bulwarowa publiczność nie lubi tego rodzaju, chce, żeby ją wzruszać. Dowcip nie jest tutaj w cenie. Wszystko dziś zależy od Floryny i od Koralii, które są czarujące, urocze. Te dwie istoty mają spódniczki bardzo kuse, wykonując taniec hiszpański mogą porwać publiczność. Ten spektakl to niby partia écarté265. Jeżeli dzienniki kropną parę artykulików, mogę w razie powodzenia zarobić trzykroć.

– Już rozumiem: skończy się na sukcesie literackim – rzekł Finot.

– Jest zmowa uplanowana przez trzy sąsiednie teatry; będą nawet gwizdali; ale postarałem się o to, aby sparować figiel. Przepłaciłem klakę nasłaną przeciw mnie, będą gwizdali niezręcznie. Oto trzej przemysłowcy, którzy, aby zapewnić triumf Koralii i Florynie, wzięli każdy po sto biletów i rozdali je znajomym, gotowym w potrzebie wyrzucić oponentów za drzwi. Obwiesie, zapłacone dwa razy, pozwolą się wyrzucić, a tego rodzaju egzekucja zawsze dobrze usposabia publiczność.

– Dwieście biletów! Cóż za szacowni ludzie! – wykrzyknął Finot.

– Tak. Dajcie mi jeszcze dwie ładne aktorki tak suto utrzymywane jak Floryna i Koralia, a jakoś bym się wyplątał.

Od dwóch godzin w uszach Lucjana wszystko streszczało się w pieniądzu. W teatrze jak w księgarni, w księgarni jak w dzienniku – o sztuce, sławie nie było mowy. Te uderzenia sztancy menniczej, raz po raz walące w głowę jego i serce, stawały mu się męczarnią. Gdy orkiestra grała uwerturę, nie mógł się wstrzymać, aby oklaskom i świstom wzburzonego parteru nie przeciwstawić scen spokojnej i czystej poezji, jakich kosztował w drukarni Dawida, gdy obaj oglądali cuda sztuki, szlachetne triumfy geniuszu, sławę o białych skrzydłach. Przypomniał sobie wieczory Biesiady i łza zabłysła w oczach poety.

– Co tobie? – spytał Lousteau.

– Widzę poezję na śmietniku – rzekł.

– Ech, mój drogi, ty jeszcze masz złudzenia!

– Zatem trzeba tutaj pełzać i cierpieć tego grubego Matifata i Camusota, tak jak aktorki cierpią dziennikarzy, jak my cierpimy księgarnię?

– Mój drogi – rzekł mu do ucha Stefan, pokazując Finota – widzisz tego dryblasa, bez krzty talentu, ale chciwego, żądnego dobić się fortuny za każdą cenę i zręcznego w interesach, człowieka, który u Dauriata wziął ode mnie czterdzieści procent z miną dobroczyńcy? Otóż on ma listy, w których wielu przyszłych geniuszów tarza się przed nim na kolanach dla uzyskania stu franków.

Skurcz wstrętu ścisnął gardło Lucjana, przypomniał sobie: „Finot, moje sto franków?” – ów rysunek, porzucony na stoliku w redakcji.

– Raczej umrzeć – rzekł.

– Raczej żyć – odparł Stefan.

W chwili gdy kurtyna poszła w górę, dyrektor wyszedł i udał się za kulisy, aby wydać parę rozkazów.

– Mój drogi – rzekł Finot do Stefana – mam słowo Dauriata, jestem w jednej trzeciej właścicielem tygodnika. Subskrybowałem trzydzieści tysięcy gotówką pod warunkiem, że będę na czele redakcji i administracji. Jest to wspaniały interes. Blondet powiedział mi, że gotują ograniczenia prasy i że jedynie istniejące pisma zachowają koncesję. Za pół roku trzeba będzie mieć milion, aby stworzyć nowy dziennik, zdecydowałem się więc, choć mam zaledwie dziesięć tysięcy. Posłuchaj. Jeżeli sprawisz, aby Matifat kupił połowę mojej części, czyli jedną szóstą, za trzydzieści tysięcy, dam ci naczelną redakcję mego dzienniczka, dwieście pięćdziesiąt franków na miesiąc. Będziesz moim parawanem. Chcę zawsze mieć wpływ na pismo, pilnować w nim moich interesów, a uchylić pozory, iż mam z tym coś wspólnego. Za wszystkie artykuły będziesz pobierał osobno: pięć franków od kolumny; w ten sposób możesz sobie wykroić piętnaście franków dziennie, płacąc sam po trzy franki i korzystając z darmochy. To znowu czterysta pięćdziesiąt franków na miesiąc. Ale chcę zachować w dzienniku swobodę napadania lub bronienia ludzi i spraw wedle tego, jak mi wypadnie, zresztą266 pozwalam ci zadowolić twoje sympatie i nienawiści, o ile nie będą psuły mojej polityki. Może będę ministerialny albo ultra, nie wiem jeszcze, ale chcę zachować po cichu moje stosunki liberalne. Mówię ci wszystko, wiem, że jesteś dobry chłopiec. Być może, oddam ci sprawozdania z Izb, które prowadzę w innym dzienniku, prawdopodobnie nie będę mógł ich zatrzymać. Użyj tedy Floryny do tej małej szacherki i powiedz, aby wzięła w obroty swojego drogistę; mam tylko czterdzieści osiem godzin czasu na zrzucenie się, w razie gdybym się nie mógł wypłacić, Dauriat sprzedał drugi udział za trzydzieści tysięcy franków swemu drukarzowi i swemu dostawcy papieru. On sam ma swój udział gratis i w dodatku dziesięć tysięcy „lukru” wobec tego, iż płaci za całość tylko pięćdziesiąt tysięcy. Ale za rok będzie można odprzedać tygodnik dworowi za dwieście tysięcy, jeśli król będzie miał, jak utrzymują, błogosławioną myśl ukrócenia dzienników.

– Ty masz szczęście! – wykrzyknął Lousteau.

– Gdybyś przeszedł przez tę nędzę, jakiej ja zaznałem, nie wymawiałbyś tego słowa. Ale widzisz, dziecko, jak na dzisiejsze czasy, obciążony jestem nieszczęściem bez ratunku: jestem synem kapelusznika, który sprzedaje jeszcze kapelusze przy ulicy du Coq. Jedynie rewolucja mogłaby mnie wynieść w górę; w braku zaś przewrotów społecznych trzeba mi mieć miliony. Nie wiem, czy z tych dwu ewentualności nie jest łatwiej o rewolucję. Gdybym nosił nazwisko twego przyjaciela, byłbym na ładnej drodze. Sza, oto dyrektor. Bądź zdrów – rzekł Finot, wstając. – Idę do Opery, może czeka mnie jutro pojedynek: piszę i podpisuję literą F piorunujący artykuł przeciw dwom tancerkom, protegowanym dwóch generałów. Biorę się do Opery ostro.

– A, tak? – rzekł dyrektor.

– Tak, wszyscy kręcą ze mną – odparł Finot. – Ten orzyna mnie na lożach, tamten wzdraga się wziąć pięćdziesiąt abonamentów dziennika. Postawiłem Operze ultimatum: sto abonamentów, cztery loże na miesiąc. Jeżeli przyjmą, mój dziennik będzie miał ośmiuset abonentów rzeczywistych, a tysiąc płatnych. Znam sposoby wydobycia jeszcze dwustu: w styczniu będziemy mieli tysiąc dwieście…

– Przywiedziecie nas w końcu do ruiny – rzekł dyrektor.

– Panu szczególnie krzywda się dzieje, z pańskimi dziesięcioma numerami! Wyrobiłem wam dwa dobre artykuły w „Constitutionnelu”.

– Och, ja się nie skarżę na pana – okrzyknął się dyrektor.

– Do jutra wieczór, Lousteau – odparł Finot. – Dasz mi odpowiedź we Francuskim, na premierze; że zaś sam nie będę mógł napisać sprawozdania, weźmiesz moją lożę. Daję tobie pierwszeństwo: naharowałeś się za mnie, umiem być wdzięczny. Felicjan Vernou ofiaruje zrzec się honorariów na rok i dopłacić dwadzieścia tysięcy za trzecią część dziennika, ale ja chcę zostać absolutnym panem. Bądź zdrów.

– Nie darmo ten nazywa się Finot267 – rzekł Lucjan.

– Och, obwieś zajdzie daleko – odparł Stefan, nie troszcząc się o to, czy wyga, który zamykał właśnie drzwi, usłyszy.

– On?… – rzekł dyrektor. – Będzie milionerem, będzie zażywał powszechnego szacunku i może będzie miał przyjaciół…

– Dobry Boże – rzekł Lucjan – cóż za jaskinia! I ty użyjesz tej rozkosznej dziewczyny do takiej negocjacji? – rzekł, pokazując Florynę strzelającą ku nim oczyma.

– I uda się jej. Nie znasz poświęcenia i sprytu tych drogich stworzonek – odparł Lousteau.

– Okupują wszystkie wady, wymazują wszystkie błędy przez bezmiar, nieskończoność swej miłości, kiedy kochają – ciągnął dyrektor. – Miłość aktorki jest rzeczą tym piękniejszą, im gwałtowniejszy kontrast tworzy z otoczeniem.

– To znaczy znaleźć w błocie diament godny zdobić najdumniejszą koronę – dorzucił Lousteau.

– Ale – podjął dyrektor – Koralia jest coś roztargniona. Nasz młody przyjaciel wziął Koralię, sam nie wiedząc o tym, i sprawi, iż popsuje nam ona wszystkie efekty; sypie się, dwa razy nie dosłyszała suflera. Panie, proszę pana, schowaj się pan w kącie – rzekł do Lucjana. – Jeśli Koralia zakochała się w panu, pójdę jej powiedzieć, że pana nie ma.

– Ech, nie – wykrzyknął Lousteau – powiedz pan, że będzie na dzisiejszej kolacji, że zrobi z nim, co tylko sama zechce, a będzie grała jak druga panna Mars268.

Dyrektor wyszedł.

– Powiedz mi, mój drogi – rzekł Lucjan do Stefana – jak to! Ty nie masz żadnych skrupułów wyciskać przez Florynę trzydziestu tysięcy franków od tego drogisty, za połowę rzeczy, którą Finot nabył za tę cenę?

Lousteau nie zostawił Lucjanowi czasu na dokończenie wywodu.

– Ależ z jakiejż krainy ty jesteś, moje dziecko? Ten drogista to nie człowiek, to kasa zesłana przez miłość.

– Ale sumienie?

– Sumienie, mój drogi, to kij, który każdy bierze, aby nim grzmocić sąsiada, ale którym nigdy nie posługuje się dla siebie. Co ty, u diaska, za ćwieki sobie w głowę wbijasz? Przypadek robi dla ciebie w jednym dniu cud, na który ja czekałem dwa lata, i ty się bawisz w rozważanie środków? Jak to? Ty, który zdajesz się niepozbawiony oleju we łbie, który osiągniesz niezależność myśli, jaką powinni posiadać intelektualni kondotierzy naszego świata, ty babrzesz się w skrupułach zakonnicy obwiniającej się, iż jedząc jajko, zgrzeszyła pożądliwością?… Jeśli Florynie się uda, zostaję naczelnym redaktorem, mam dwieście pięćdziesiąt franków stałej pensji, biorę wielkie teatry, zostawiam Felicjanowi Vernou wodewile, ty na początek obejmujesz po mnie bulwary. Dostaniesz trzy franki od kolumny, machniesz jedną na dzień, trzydzieści na miesiąc, razem dziewięćdziesiąt franków; będziesz miał za sześćdziesiąt franków książek do spuszczenia u Barbeta; możesz zażądać w swoich teatrach po dziesięć biletów miesięcznie, razem czterdzieści biletów do sprzedania za czterdzieści franków Barbetowi od teatrów, z którym cię zapoznam. W ten sposób liczę cię na dwieście franków miesięcznie. Będziesz mógł, idąc na rękę Finotowi, umieścić ten i ów stufrankowy artykuł w jego nowym tygodniku, w razie jeżeli rozwiniesz talent transcendentalny, bo tam podpisuje się nazwiskiem, nic nie może być „puszczone”, jak w naszym dzienniczku. Będziesz miał wówczas sto talarów na miesiąc. Mój drogi, niejeden szczery talent, jak ten biedny d'Arthez, który jada co dzień u Flicoteaux, dziesięć lat się naszamota, nim zarobi sto talarów. Wyrobisz sobie piórem cztery tysiące franków rocznie, nie licząc książek, jeśli będziesz pracował. Otóż podprefekt ma tylko tysiąc talarów pensji i musi sterczeć w swoim okręgu jak… Nie mówię ci o przyjemności bezpłatnego teatru, ta przyjemność stanie ci się rychło katorgą, ale będziesz miał wstęp za kulisy czterech bud. Bądź twardy i cięty przez miesiąc lub dwa, posypią się zaproszenia, kolacyjki u aktorek; protektorzy ich będą tańczyć koło ciebie; będziesz jadał u Flicoteaux tylko w dnie, w które nie będziesz miał trzydziestu su w kieszeni ani zaproszenia na obiad. O piątej w Luksemburgu nie wiedziałeś, gdzie głowę skłonić nazajutrz po południu, i oto stajesz się jednym ze stu matadorów269, którzy narzucają opinię Francji. Za trzy dni, jeśli się nam powiedzie, możesz, za pomocą trzydziestu konceptów – po trzy dziennie – przywieść kogo zechcesz do tego, iż przeklinać będzie życie; możesz sobie stworzyć harem aktorek, możesz położyć dobrą sztukę i kazać światu tłoczyć się na lichej. Jeżeli Dauriat odmówi wydrukowania Stokroci bezpłatnie, możesz go zmusić, aby pokorny i skruszony przyszedł błagać cię o nie, ofiarowując dwa tysiące franków. Miej talent i kropnij w trzech różnych pismach trzy artykuły, które zagrożą jakiej ukartowanej spekulacji Dauriata albo książce, na którą liczy, a ujrzysz, jak będzie się drapał na twoje poddasze i wystawał jak dziad na odpuście. Wreszcie, co do twego romansu, księgarze, którzy obecnie wyprawiali cię wszyscy mniej lub więcej grzecznie za drzwi, będą stali w ogonku w twoim gabinecie; ba, rękopis, który stary Doguereau szacował na czterysta franków, dojdzie do czterech tysięcy! Oto korzyści zawodu dziennikarza. Dlatego też bronimy nowicjuszom przystępu; nie tylko trzeba olbrzymiego talentu, ale i szczęścia, aby się tam dostać. I ty prawujesz się ze swoim szczęściem!… Patrz, gdybyśmy się nie spotkali dziś u Flicoteaux, mógłbyś jeszcze trzy lata wystawać po księgarniach albo przymierać głodem, jak d'Arthez, na strychu. Kiedy d'Arthez stanie się uczony jak Bayle270 i wielki jak Rousseau, my dobijemy się fortuny, będziemy panami jego losu i sławy. Finot będzie posłem, właścicielem wielkiego pisma; my, czym sami zechcemy: parami Francji albo klientami więzienia za długi.

– I Finot sprzeda swój dziennik ministrom, którzy mu więcej zapłacą, jak sprzedaje pochwały pani Bastienne, oczerniając pannę Wirginię i dowodząc, że kapelusze pierwszej są ładniejsze od tych, które wychwalał z początku! – wykrzyknął Lucjan, przypominając sobie scenę, której był świadkiem.

– Jesteś głuptas, mój drogi – odparł sucho Lousteau. – Finot trzy lata temu chodził w dziurawych butach, jadał obiady u Tabara po osiemnaście su, gryzmolił prospekty po dziesięć franków, ubranie zaś trzymało mu się na ciele za pomocą tajemnicy równie nieprzeniknionej, jak tajemnica niepokalanego poczęcia; dziś Finot ma na wyłączną własność swój dziennik, szacowany na sto tysięcy; łącznie z abonentami płacącymi a nieobsyłanymi, z abonentami rzeczywistymi i „podatkami pośrednimi”, ściąganymi przez jego wuja, zarabia dwadzieścia tysięcy rocznie; ma co dzień najwspanialsze obiady, od miesiąca kabriolet; wreszcie, od jutra stanie na czele tygodnika, z szóstą częścią własności za nic, z pięciomaset frankami miesięcznie, do których dorzuci tysiąc franków od artykułów uzyskanych gratis, za które każe sobie płacić wspólnikom. Ty pierwszy, jeśli Finot zechce ci zapłacić pięćdziesiąt franków za stronicę, przyniesiesz mu z radością trzy artykuły darmo. Kiedy będziesz w analogicznym położeniu, będziesz mógł sądzić Finota: sądzić nas mogą tylko równi. Czyż nie masz przed sobą olbrzymiej przyszłości, jeśli będziesz ślepo posłuszny wszystkim strategiom nienawiści, jeśli będziesz atakował, kiedy Finot ci powie: „Atakuj!”, a chwalił, kiedy ci powie: „Chwal!” Kiedy sam będziesz się chciał zemścić na kimś, możesz mordować swego przyjaciela lub wroga paroma wierszami wsuniętymi co rano w naszym dzienniczku, mówiąc mi: „Lousteau, zabijmy tego człowieka!” Dorżniesz swą ofiarę „zasadniczym” artykułem w tygodniku. Wreszcie, jeżeli sprawa jest dla ciebie pierwszorzędnej wagi, Finot, któremu potrafisz uczynić się potrzebnym, pozwoli ci zadać ostatni cios maczugą w wielkim dzienniku o dziesięciu lub dwunastu tysiącach abonentów.

– Sądzisz zatem, że Floryna potrafi namówić pigularza na ów interes? – spytał Lucjan, olśniony.

– Spodziewam się! Oto właśnie antrakt, pójdę szepnąć jej słówko, ubijemy to tej nocy. Skoro wytłumaczę jej, o co idzie, Floryna rozwinie cały spryt, swój i mój.

– I pomyśleć, że poczciwy kołtun siedzi tam z rozdziawioną gębą, podziwiając Florynę, i nie przeczuwa, że tu gotuje się zamach na jego trzydzieści tysięcy!…

– Znowu głupstwo! Powiedziałby kto, że go się okrada! – wykrzyknął Lousteau. – Ależ, mój drogi, jeśli ministerium kupi pismo, za pół roku pigularz dostanie pięćdziesiąt tysięcy za swoich trzydzieści. Przy tym dla Matifata nie idzie tu o dziennik, ale o Florynę. Kiedy będzie wiadomo, że Matifat i Camusot (bo podzielą się tym interesem) są właścicielami tygodnika, we wszystkich dziennikach pojawią się przychylne artykuły o Florynie i Koralii. Floryna stanie się sławna, znajdzie może engagement na dwanaście tysięcy w innym teatrze. Słowem, Matifat oszczędzi tysiąc franków miesięcznie, którą to sumę kosztowały go podarki i obiady dla dziennikarzy. Nie znasz się ani na ludziach, ani na interesach.

– Biedny człowiek! – rzekł Lucjan. – Spodziewa się, iż czeka go przyjemna noc.

– Tymczasem – odparł Lousteau – urządzą mu piłę proroka Izajasza271 aż do skutku, póki nie pokaże Florynie rejentalnego aktu kupna. I nazajutrz ja będę naczelnym redaktorem i będę zarabiał tysiąc franków na miesiąc. Nareszcie koniec nędzy! – wykrzyknął kochanek Floryny.

Lousteau wyszedł, zostawiając Lucjana oszołomionym, zgubionym w otchłani myśli, szybującym ponad światem takim, jak jest. Ujrzawszy w Galeriach Drewnianych maszynerię księgarni i kuchnię sławy, przeszedłszy się po kulisach teatru, poeta spostrzegał podszewkę sumień, grę kółek paryskiego życia, mechanizm świata. Zazdrościł szczęścia Stefanowi, podziwiając Florynę na scenie, zapominając na chwilę o Matifacie. Zaduma ta trwała czas nieokreślony, może pięć minut. To była wieczność. Płomienne myśli paliły duszę Lucjana, gdy zmysły jego rozżarzyły się od widoku tych aktorek o rozwiązłych oczach podkreślonych szminką, o lśniących piersiach ujętych w rozkoszne staniki, w krótkich spódnicach falujących lubieżnie i odsłaniających nogi w czerwonych pończochach z zielonymi strzałkami, obute w sposób zdolny przyprawić widzów o szaleństwo. Dwa rodzaje zepsucia szły równoległymi liniami, jak dwie fale, które w czas powodzi dążą do zlania się z sobą; pożerały poetę wspartego na łokciu w loży, z ramieniem na aksamitnym oparciu, z ręką przewieszoną przez poręcz, z oczami utkwionymi w kurtynę. Lucjan tym dostępniejszy był urokom tego życia splecionego z błyskawic i chmur, iż zamigotało mu ono niby świetny fajerwerk po głębokiej nocy pracowitego, cichego, jednostajnego życia. Nagle miłosne światło oka, przebijając kurtynę, spłynęło na roztargnione oczy Lucjana. Poeta, zbudzony z odrętwienia, poznał oko Koralii, które paliło go żarem; spuścił głowę i popatrzył na Camusota: właśnie siadał z powrotem w loży. Amator ten był to poczciwy, otyły i pulchny kupiec jedwabny z ulicy des Bourdonnais, sędzia w Izbie Handlowej, ojciec czworga dzieci, powtórnie żonaty, posiadacz osiemdziesięciu tysięcy renty. Człeczyna ten, liczący pięćdziesiąt sześć lat, z wianuszkiem siwiejących włosów na głowie, miał obłudną minę człowieka, który spija ostatnie słodycze życia i nie chce się z nim rozstać, nie wyczerpawszy swego konta rozkoszy, a połknąwszy wprzódy tysiąc i jedno utrapień handlu. To łysawe czoło, te lica rumiane niby u mnicha zdawały się nie dość szerokie, aby pomieścić rozkwit ukontentowania272 sięgający zenitu: Camusot był bez żony i słyszał, jak oklaskują Koralię do szaleństwa. Koralia skupiała w sobie wszystkie próżności bogatego mieszczucha; dzięki niej czuł się wielkim panem dawnych czasów. W tej chwili miał uczucie, że dzieli w połowie triumf aktorki; a miał je tym słuszniej, iż opłacił ten triumf z własnej kieszeni. Rolę tę uświęcał swą obecnością teść Camusota, upudrowany staruszek, z okiem swawolnym, mimo to pełen godności. Skrupuły Lucjana obudziły się na nowo, przypomniał sobie czystą, egzaltowaną miłość, jaką przez rok żywił dla pani de Bargeton. Fantazja poety rozwinęła białe skrzydła, błękitne mgły wspomnień otoczyły wielkiego człowieka z Angoulême, który znów utonął w zadumie. Kurtyna się podniosła. Koralia i Floryna były na scenie.

– Moja droga, on myśli o tobie tyle, co o sułtanie tureckim – szepnęła Floryna, gdy Koralia wygłaszała jakąś kwestię.

Lucjan nie mógł wstrzymać się od śmiechu i spojrzał na Koralię. Kobieta ta, jedna z najbardziej uroczych i rozkosznych aktorek paryskich, rywalka pani Perrin i panny Fleuriet, do których była podobna i których los miała podzielić, miała typ w najwyższym stopniu przemawiający do zmysłów. Koralia przedstawiała najpiękniejszy model semickiej piękności: pociągła owalna twarz o tonach kości słoniowej, usta czerwone jak granat, bródka delikatna jak brzeg czary. Pod powiekami przepalonymi źrenicą czarną jak heban, pod odgiętymi rzęsami odgadywało się omdlewające spojrzenie, w którym w tej chwili połyskiwały wszystkie żary pustyni. Nad tymi oczyma, obwiedzionymi oliwkowym kręgiem, rysowały się sklepione i obfite brwi. Na brunatnym czole, strojnym dwoma pasmami hebanu, w których migotały w tej chwili, niby na lakierowym pantofelku, światełka kulis, mieszkała wspaniałość myśli, zdolna obudzić wiarę w iskrę geniuszu. Ale, podobna w tym do wielu aktorek, Koralia, bez inteligencji mimo taniej werwy kulis, bez wykształcenia mimo swoich doświadczeń alkowy273, miała jedynie polot zmysłów i dobroć kobiet stworzonych do miłości. Czyż można było zresztą zaprzątać się duchową stroną tej dziewczyny, wówczas gdy olśniewała oczy krągłymi i gładkimi ramionami, delikatnymi paluszkami, złotymi tonami karku oraz piersią opiewaną przez Pieśń nad Pieśniami274, ruchliwą i wygiętą szyją, nóżkami o cudownie wytwornej linii, obleczonymi w czerwony jedwab? Piękności te, o poezji prawdziwie wschodniej, uwydatniał jeszcze hiszpański kostium, modny wówczas w teatrach. Koralia przejmowała salę rozkoszą: wszystkie oczy ściskały jej zręczną i smukłą kibić, pieściły andaluzyjskie kłęby, nadające spódniczce lubieżne skręty. Była chwila, w której Lucjan, widząc tę istotę grającą jedynie dla niego, troszczącą się o Camusota tyle co ulicznik z paradyzu275 o ogryzek, stawił miłość zmysłową powyżej miłości czystej, użycie powyżej pragnienia: demon rozpusty podszepnął mu straszliwe myśli.

„Nie znam całego świata miłości, która się przewala przy obfitym stole, przy winie, w rozkoszach materii – rzekł sobie. – Więcej żyłem dotąd myślą niż rzeczywistością. Człowiek, który chce wszystko malować, winien wszystko znać. Oto moja pierwsza wspaniała uczta, pierwsza orgia wśród tego dziwnego świata: czemuż nie posmakować raz owych sławnych rozkoszy, w których tarzali się magnaci ubiegłego wieku, żyjąc w alkowie tych istot? Choćby tylko po to, aby te uczucia przenieść w strefy prawdziwej miłości, czyż nie trzeba poznać rozkoszy, doskonałości, uniesień, sposobów, finezji, jakie kryje miłość kurtyzan i aktorek? Czyż to nie jest poezja zmysłów? Dwa miesiące temu te kobiety zdawały mi się bóstwami strzeżonymi przez groźne smoki; oto jedna z nich, piękniejsza od Floryny, której zazdrościłem Stefanowi: czemu nie skorzystać z jej kaprysu, skoro najwięksi panowie kupują za cenę skarbów jedną noc u tych kobiet? Ambasadorowie, kiedy stawiają stopę w te otchłanie, nie troszczą się o wczoraj ani o jutro. Byłbym głupcem, gdybym miał więcej skrupułów niż królowie i książęta, zwłaszcza gdy nie kocham jeszcze nikogo”.

Lucjan nie myślał już o Camusocie. Objawiwszy wobec przyjaciela najgłębszy wstręt do najszpetniejszego podziału, wpadał w tę czeluść, tonął w żądzy, ciągnięty jezuityzmem276 namiętności.

– Koralia szaleje za tobą – rzekł Lousteau, wchodząc. – Twoja piękność, godna marmurów Grecji, robi za kulisami istne spustoszenie. Szczęśliwy jesteś, mój drogi. W osiemnastym roku Koralia może za kilka dni mieć sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie za swą urodę. Jest jeszcze bardzo cnotliwa. Sprzedana przez matkę przed trzema laty za sześćdziesiąt tysięcy, zebrała dotąd same tylko udręczenia i szuka szczęścia. Wstąpiła do teatru z rozpaczy, nienawidziła de Marsaya, swego pierwszego nabywcy; wyszedłszy z tej katorgi (król naszych dandysów rzucił ją niebawem), znalazła poczciwego Camusota, którego nie kocha oczywiście ani odrobinę; ale że jest dla niej jak ojciec, znosi go i pozwala się kochać. Odrzuciła już najbogatsze propozycje; trzyma się swego Camusota za to, że jej nie dręczy. Jesteś tedy jej pierwszą miłością. Och! Skoro cię ujrzała, uczuła niby postrzał w piersi: Floryna poszła jej przemawiać do rozsądku w garderobie, gdzie płacze z przyczyny twego chłodu. Sztuka padnie, Koralia nie wie już, co mówi, i bywaj zdrowe, engagement do Gymnase, które Camusot jej gotował!

– Ba!… Biedna dziewczyna! – rzekł Lucjan. Słowa te połechtały wszystkie jego próżnostki, uczuł, iż serce wzdyma mu się od dumy. – Spada na mnie, mój drogi, w jeden wieczór więcej wydarzeń niż przez całe osiemnaście lat życia.

Tu Lucjan opowiedział amory z panią de Bargeton i swą nienawiść do Châteleta.

– Czekaj no, dziennikowi brakuje właśnie w tej chwili ofiary, weźmiemy się do twego barona. Ten baron to piękniś z czasów Cesarstwa, zawzięty ministeriał, nada się nam jak obszył. Uważałem go nieraz w Operze. Widzę stąd twoją grandezzę277, bywa często w loży margrabiny d'Espard. Baron umizga się do twego eksideału, istnej ościstej ryby. Czekaj! Finot przysyła mi wiadomość, że dziennik nie ma skryptu; jeden z redaktorów, szelma Hektorek Merlin, któremu obcięto białe, wypłatał nam psikusa. Finot w rozpaczy gryzmolił atak na Operę. Mam myśl: mój drogi, napisz ty recenzję ze sztuki, przysłuchaj się, przemyśl. Ja pójdę do gabinetu dyrektora kropnąć jakie trzy kolumny na barona i na twoją Beatrycze278: jutro będą się diablo skrobali za ucho.

– Więc oto jak i gdzie robi się dziennik? – rzekł Lucjan.

– Zawsze tak – odparł Lousteau. – Od dziesięciu miesięcy, jak w nim jestem, dziennik zawsze jest bez kopii o ósmej wieczór.

Kopią nazywa się w gwarze drukarskiej rękopis przeznaczony już do składania. Ogół zapewne mniema, iż autor nadsyła jedynie kopię swego dzieła. A może kryje się w tym ironiczna interpretacja łacińskiego wyrazu copia (obfitość), jako że kopii stale braknie.

– Wielki projekt, który nie urzeczywistni się nigdy, to aby mieć materiał na kilka numerów naprzód – ciągnął Lousteau. – Oto dziesiąta i nie ma ani wiersza. Aby świetnie skończyć numer, podbechtałem Felicjana Vernou i Natana: machną ze dwadzieścia dowcipów na posłów, na kanclerza Crusoe279, ministrów, w ostateczności na naszych przyjaciół. W takim wypadku zmasakrowałoby się własnego ojca; człowiek jest jak korsarz, który nabija armaty złupionymi talarami, aby nie zginąć. Wysil się w recenzji na dowcip, a pozyskasz sobie Finota: jest wdzięczny z wyrachowania. To w rezultacie najlepszy i najpewniejszy rodzaj wdzięczności! Oczywiście po tej, jaką okazuje nam lombard…

– Cóż za ludzie, ci dziennikarze!… – wykrzyknął Lucjan. – Jak to! Więc trzeba siąść do stołu i być dowcipnym?

– Absolutnie tak, jak się zaświeca kinkiet… póki nie braknie oliwy.

W chwili gdy Lousteau otwierał drzwi, weszli dyrektor i du Bruel.

– Panie – rzekł autor do Lucjana – pozwól mi pan od siebie powiedzieć Koralii, że ją odwieziesz do domu po kolacji, albo moja sztuka padnie. Biedna dziewczyna nie wie już, co mówi ani co robi, gotowa płakać, gdzie trzeba się śmiać, a śmiać się, gdzie trzeba płakać. Już zaczynają gwizdać. Może pan jeszcze ocalić sztukę. Przecie to znów nie takie nieszczęście przespać się ze śliczną dziewczyną.

– Panie, nie jest w moim zwyczaju znosić rywali.

– Nie powtarzaj jej pan tego – rzekł dyrektor, spoglądając na autora – dziewczyna zdolna by była wyrzucić Camusota i zrujnowałaby się na gładkiej drodze. Ten godny właściciel „Złotego Kokona” daje Koralii dwa tysiące franków miesięcznie, płaci wszystkie kostiumy i klakę.

260.Ludwik XVIII (1755–1824) – król Francji z dynastii Burbonów, objął władzę po abdykacji Napoleona Bonapartego (1814). [przypis edytorski]
261.Girodet de Roussy-Trioson, Anne-Louis (1767–1824) – francuski malarz i ilustrator, ceniony portrecista. [przypis edytorski]
262.Job a. Hiob (bibl.) – człowiek doświadczony przez Boga nieszczęściami w celu wypróbowania jego wiary, główny bohater Księgi Hioba. [przypis edytorski]
263.synekura (z łac. sine cura: bez troski, bez starania) – dobrze płatne stanowisko niewymagające żadnej pracy. [przypis edytorski]
264.Beaumarchais, Pierre Augustin (1732–1799) – pisarz i dramaturg francuski, autor komedii takich jak Wesele Figara czy Cyrulik sewilski. [przypis edytorski]
265.écarté (fr.) – ekarte, rodzaj dwuosobowej gry w karty, popularnej w XIX w. [przypis edytorski]
266.zresztą (daw.) – co do reszty, poza tym. [przypis edytorski]
267.Nie darmo ten nazywa się Finot – gra słów; fr. finaud: spryciarz, człowiek przebiegły. [przypis edytorski]
268.panna Mars (pseud.), właśc. Anne Francoise Hyppolyte Boutet (1779–1847) – francuska aktorka komediowa, jedna z największych gwiazd swoich czasów. [przypis edytorski]
269.matador (daw.) – przen. osoba wyższego stanu, mająca wysoką pozycję a. zajmująca ważne stanowisko; znakomitość. [przypis edytorski]
270.Bayle, Pierre (1647–1706) – francuski filozof, historyk i publicysta, autor Słownika historycznego i krytycznego (1695), jeden z fundatorów myśli społecznej Oświecenia. [przypis edytorski]
271.Izajasz – prorok biblijny; od jego imienia pochodzi tytuł Księgi Izajasza. [przypis edytorski]
272.ukontentowanie (daw., z łac.) – zadowolenie. [przypis edytorski]
273.alkowa (daw.) – sypialnia. [przypis edytorski]
274.Pieśń nad Pieśniami – hebrajski poemat miłosny z IV–III w. p.n.e., zaliczany do ksiąg dydaktycznych Starego Testamentu. [przypis edytorski]
275.paradyz (daw.) – najwyżej usytuowane i najtańsze miejsca w teatrze. [przypis edytorski]
276.jezuityzm – tu: zasady i zachowanie właściwe jezuitom; jezuici: męski zakon katolicki, istniejący, aby bronić Kościoła katolickiego przed reformacją; jezuitom przypisywano zakłamanie, przewrotność i bezwzględność, stosowanie zasady, że cel uświęca środki. [przypis edytorski]
277.grandezza (z wł.) – wielka dama. [przypis edytorski]
278.Beatrycze – ukochana wł. poety Dantego, umieszczona przez niego w Boskiej komedii jako przewodniczka po raju. [przypis edytorski]
279.kanclerz Crusoe – tak nazywano wicehrabiego Charlesa Henriego Dambray (1760–1829), kanclerza Francji w okresie Restauracji. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
430 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: