Kitabı oku: «Wielki człowiek z prowincji w Paryżu», sayfa 8
Księgarz Ladvocat usadowił się od kilku dni na rogu pasażu dzielącego w połowie tę galerię, naprzeciw Dauriata, młodego człowieka dziś zapomnianego, ale pełnego inicjatywy: on to pierwszy wykarczował drogę, na której zabłysnął później jego współzawodnik. Sklep Dauriata znajdował się w szeregu bud wychodzących na ogród, księgarnia zaś Ladvocata od dziedzińca. Sklep Dauriata podzielony był na dwie części; jedna stanowiła obszerny magazyn, druga gabinet. Lucjan, który znalazł się tu po raz pierwszy wieczorem, stracił głowę od tego widoku, któremu nie oprze się żaden prowincjał ani młokos. Stracił niebawem swego przewodnika.
– Gdybyś był taki śliczny jak ten glancuś, wydałabym ci jeszcze reszty – rzekła jakaś dziewczyna do starszego jegomościa, wskazując Lucjana.
Lucjan zaczerwienił się po białka; płynął z falą w stanie oszołomienia i pijaństwa, trudnym do opisania. Nagabywany spojrzeniami kobiet, wabiony bielą kształtów, wyzywającymi piersiami błyskającymi ze wszystkich stron, ściskał kurczowo rękopis, bojąc się, aby mu go nie ukradli, niebożątko!
– Przepraszam! – krzyknął, czując, iż ktoś bierze go za ramię, i myśląc, że to jego poezje zwabiły jakiegoś autora.
Poznał świeżego przyjaciela, który rzekł:
– Wiedziałem, że cię to weźmie!
Poeta znalazł się w drzwiach magazynu, dokąd Lousteau go wepchnął. Pełno ludzi czekało tam na chwilę, w której będzie można pomówić z sułtanem księgarni. Drukarze, papiernicy i rysownicy, cisnący się dokoła subiektów, wypytywali ich o interesy w toku lub w planie.
– Patrz, oto Finot, „naczelny” mego dziennika; ten, z którym rozmawia, to zdolna szelma, Felicjan Vernou; ziółko złośliwe niczym sekretna choroba.
– Pamiętaj, masz dziś premierę, stary – rzekł Finot, zbliżając się z Felicjanem do Stefana Lousteau. – Rozporządziłem twoją lożą.
– Sprzedałeś Braulardowi?
– A choćby, więc cóż? Każesz sobie dać miejsce. Czego ty chcesz od Dauriata? Ale, ale, porozumieliśmy się, że będziemy pchali Pawła de Kock: Dauriat wziął dwieście, a Ducange odmówił mu powieści. Dauriat chce, mówił mi, stworzyć nową sławę w tym samym rodzaju. Wyśrubujesz Pawła de Kock ponad Ducange'a.
– Ale ja wystawiam z Ducange'em sztukę w Gaieté – zauważył Lousteau.
– Więc dobrze, powiesz mu, że artykuł ja pisałem, że miał być straszny, ty go złagodziłeś, i jeszcze będzie ci wdzięczny.
– Czy nie mógłbyś się postarać o zeskontowanie tego akceptu na sto franków u tutejszego kasjera? – rzekł Stefan. – Wiesz, że ucztujemy dziś razem: oblewa się nowy apartament Floryny.
– Ach prawda, podejmujesz nas – odrzekł Finot z miną człowieka, który coś sobie z trudnością przypomina. – No, Gabusson – rzekł Finot, biorąc akcept Barbeta i podając kasjerowi – daj no mu za mnie dziewięćdziesiąt franków. Podpiszże z tyłu, stary!
Gdy kasjer odliczał pieniądze, Lousteau wziął jego pióro i podpisał. Lucjan, cały zmieniony we wzrok i w słuch, nie stracił ani sylaby.
– To nie wszystko, drogi przyjacielu – rzekł Stefan – nie dziękuję ci, wiesz, że jestem ci oddany do grobowej deski. Mam pana de Rubempré przedstawić Dauriatowi i chciałbym, abyś go usposobił życzliwie.
– O co chodzi? – spytał Finot.
– O zbiorek poezji – odparł Lucjan.
– A! – rzekł Finot, wzruszając ramionami.
– Szanowny pan – rzekł Vernou, patrząc na Lucjana – od niedawna widać obcuje z księgarzami, inaczej wcisnąłby pan rzeczony rękopis w najustronniejszy kącik swego domostwa.
W tej chwili przystojny młody człowiek, Emil Blondet, który świeżo zadebiutował w „Journal des débats” szeregiem doniosłych artykułów, wszedł, uścisnął rękę Finota, Stefana i lekko pozdrowił Felicjana Vernou.
– Bądź dziś z nami o północy u Floryny – rzekł Lousteau.
– Już się stało – odparł młody człowiek. – A kto będzie?
– Hm – rzekł Lousteau – będą Floryna i Matifat, król pigularzy; du Bruel, autor, który dał rolę Florynie na debiut; stary Cardot wraz z zięciem Camusotem, dalej Finot…
– Czy twój pigularz umie się postawić przynajmniej?
– Nie da nam samych pigułek, mam nadzieję – rzekł Lucjan.
– Pan jest bardzo dowcipny – rzekł poważnie Blondet, spoglądając na Lucjana. – Czy i ten pan będzie dzisiaj, Stefanie?
– Tak.
– Ubawimy się.
Lucjan zaczerwienił się po białka.
– Długo tam jeszcze, Dauriat? – rzekł Blondet, pukając w szybkę gabinetu.
– Służę ci w tej chwili.
– Dobra – rzekł Lousteau do protegowanego. – Ten młody człowiek, ledwie że starszy od ciebie, jest w „Debatach”. To jeden z książąt krytyki: boją się go. Dauriat przyjdzie słodki jak cukierek i będziemy mogli wytoczyć naszą sprawę temu paszy rysowników i drukarzy. Inaczej ani o jedenastej nie doczekalibyśmy się kolei. Coraz tu rojniej.
Lucjan i Lousteau zbliżyli się do Blondeta, Finota i Vernou, skupiając się w kącie.
– Co on tam robi? – rzekł Blondet do Gabussona, dysponenta, który podszedł się z nim przywitać.
– Kupuje tygodnik: chce go odrestaurować i przeciwstawić „Minerwie”226, która zanadto wyłącznie służy Eymery'emu227, oraz „Konserwatyście”228, który jest zbyt ślepo romantyczny.
– Będzie dobrze płacił?
– Ależ, jak zawsze… zanadto! – rzekł kasjer.
W tej chwili wszedł do księgarni młody człowiek, który świeżo wydał wspaniały romans, rozchwytany szybko i uwieńczony najpiękniejszym sukcesem, romans, którego drugie wydanie drukowało się dla Dauriata. Młody ów człowiek, o niepospolitym i dziwacznym wyglądzie znamionującym naturę artysty, uderzył żywo Lucjana.
– To Natan – szepnął Lousteau prowincjonalnemu poecie.
Natan, mimo nieposkromionej dumy malującej się w jego fizjonomii, wówczas w kwiecie młodości, przystąpił do dziennikarzy z kapeluszem w dłoni i zachował się niemal uniżenie wobec Blondeta, którego znał dotąd tylko z widzenia. Blondet i Finot stali w kapeluszach na głowie.
– Panie, szczęśliwy jestem ze sposobności, jaką nastręcza mi przypadek…
– Jest tak zmieszany, że popełnił pleonazm229 – rzekł Felicjan do Stefana.
– …aby panu wyrazić moją wdzięczność za piękny artykuł, który zechciałeś poświęcić mi w „Debatach”. Jest pan w połowie twórcą powodzenia mej książki.
– Nie, drogi panie, nie – rzekł Blondet tonem niby to dobrodusznym, a w gruncie protekcjonalnym. – Ma pan talent, niech mnie czarci porwą, i rad jestem niezmiernie, że pana poznaję.
– Ponieważ pański artykuł już się ukazał, nie będę wyglądał na człowieka, który schlebia władzy; możemy mówić swobodnie. Czy zrobi mi pan ten zaszczyt i przyjemność, aby zjeść ze mną obiad jutro? Finot też będzie. Lousteau, mój stary, nie odmówisz mi? – dodał Natan, ściskając rękę Stefana. – Och, pan jesteś na pięknej drodze, drogi panie – rzekł do Blondeta – idziesz w ślady Dussaulta, Fiévée, Geoffroy230; Hoffman mówił o panu Klaudiuszowi Vignon, swemu uczniowi, jednemu z moich przyjaciół, i powiedział, że umrze spokojnie, bo „Journal des débats” ma życie zapewnione. Muszą panu płacić bajecznie?
– Sto franków kolumnę – rzekł Blondet. – Ta cena to nic, skoro się jest obowiązanym czytać książki, czytać ich sto, aby znaleźć jedną, którą się można zająć, jak pańską. Pańskie dzieło sprawiło mi przyjemność, słowo honoru.
– I przyniosło mu tysiąc pięćset franków – szepnął Lousteau do Lucjana.
– Ale pan robi i politykę? – rzekł Natan.
– Tak, miejscami – odparł Blondet.
Lucjan, który czuł się tu niby embrionem, podziwiał książkę Natana, czcił autora jej na równi z bóstwem i głupiał po prostu, widząc taką uniżoność wobec krytyka, którego imię i wpływ były mu obce.
„Czy i ja kiedyś znajdę się w tej roli? Trzebaż tedy wyrzec się godności? – rzekł do siebie. – Włóżże kapelusz, Natanie! Stworzyłeś piękną książkę, a krytyk napisał tylko artykuł”.
Te myśli smagały mu krew w żyłach. Widział od czasu do czasu zjawiających się lękliwych młodych ludzi, autorów w potrzebie, którzy pragnęli mówić z Dauriatem, ale którzy, widząc sklep pełny, wątpili o możności uzyskania audiencji i powiadali sobie, odchodząc: „Wrócę kiedy indziej”. Paru polityków rozmawiało o zwołaniu Izb i o sprawach dnia, w grupie złożonej z politycznych znakomitości. Tygodnik, o który traktował231 Dauriat, miał prawo zabierać głos w polityce. W owym czasie niewiele było tych papierowych mównic: koncesja na dziennik była przywilejem równie poszukiwanym, co na teatr. Jeden z najwpływowszych akcjonariuszy „Constitutionnela” znajdował się w tej grupie polityków. Lousteau cudownie wywiązywał się z obowiązków cicerone232. Z każdym zdaniem Dauriat ogromniał w umyśle Lucjana, który widział całą literaturę i politykę skupione w tym sklepie. Na widok znakomitego poety prostytuującego dziennikarzowi swą muzę, upokarzającego sztukę, tak jak upokorzoną, sprostytuowaną była kobieta pod tymi cuchnącymi arkadami, wielki człowiek z prowincji przechodził straszliwą szkołę. Pieniądz! Oto słowo zagadki233. Lucjan czuł się sam, nieznany, ledwie przyczepiony do powodzenia i fortuny nitką wątpliwej przyjaźni. Oskarżał w duchu swoich serdecznych, prawdziwych przyjaciół z Biesiady, iż odmalowali mu świat w fałszywych kolorach, iż przeszkodzili mu rzucić się z piórem w dłoni w wir bitwy.
„Byłbym już Blondetem!” – wykrzyknął w duchu.
Lousteau, który niedawno na wyżynach Luksemburgu krzyczał niby ranny orzeł, który zdawał mu się tak wielki, obecnie kurczył się w oczach Lucjana do nader drobnych rozmiarów. Modny księgarz, ośrodek wszystkich tych egzystencji, wydał mu się naprawdę ważnym człowiekiem. Poeta, ściskając swój rękopis, odczuł drżenie bardzo podobne do strachu. W sklepie na drewnianych, malowanych na marmur piedestałach widniały popiersia Byrona, Goethego i pana de Canalis, od którego Dauriat miał nadzieję uzyskać jaki tom; skoro poeta zajdzie do tego kramu, pogłaszcze go widomy dowód czci. Mimo woli Lucjan malał we własnych oczach, odwaga jego słabła, przewidywał, jaki wpływ będzie miał ów Dauriat na jego egzystencję, i oczekiwał niecierpliwie jego zjawienia.
– I cóż, dzieci – rzekł krótki i gruby człowieczek o twarzy dość podobnej do rzymskiego prokonsula, ale złagodzonej wyrazem dobroduszności, na którą łapali się ludzie powierzchowni – oto jestem właścicielem jedynego tygodnika, który był do kupienia i który ma dwa tysiące abonentów.
– Kawalarz! Urząd stemplowy wykazuje siedmiuset, a i to już ładna cyfra – rzekł Blondet.
– Najświętsze słowo honoru, tysiąc dwustu. Powiedziałem dwa tysiące – dodał zniżonym głosem – na intencję papierników i drukarzy, którzy tam stoją. – Myślałem, że masz więcej taktu, mój stary – podjął głośno.
– Bierzesz wspólników? – spytał Finot.
– To zależy – rzekł Dauriat. – Chcesz trzecią część własności za czterdzieści tysięcy?
– Zgoda, jeśli pan przyjmie jako współpracowników tu obecnego Emila Blondeta, Klaudiusza Vignona, Scribe'a, Teodora Leclercqa, Felicjana Vernou, Jay, Jouy234, Lousteau…
– A czemu nie Lucjana de Rubempré? – rzekł, wpadając buńczucznie w słowo, prowincjonalny poeta.
– I Natana – dokończył Finot.
– A czemu nie każdego z ulicy? – rzekł księgarz, marszcząc brwi i zwracając się do autora Stokroci. – Z kim mam przyjemność? – rzekł, mierząc Lucjana lekceważącym spojrzeniem.
– Chwileczkę, Dauriat – rzekł Lousteau. – To ja przyprowadziłem pana. Podczas gdy Finot będzie rozważał propozycję, posłuchaj pan chwilę.
Lucjan uczuł zimny pot na grzbiecie, widząc chłodną i niechętną minę straszliwego padyszacha235 księgarni, który „tykał” Finota, mimo że Finot mówił mu „pan”, który groźnemu Blondetowi mówił „moje dziecko” i który królewskim ruchem podał rękę Natanowi z poufałym skinieniem głowy.
– Nowy interes, Stefanku? – wykrzyknął Dauriat. – Ależ wiesz przecie, mam tysiąc sto rękopisów. Tak, panowie – wykrzykiwał – złożono mi tysiąc sto rękopisów, spytajcie Gabussona! Po prostu niedługo będę potrzebował osobnej administracji, aby zarządzać składem manuskryptów, całego biura dla ich czytania; będą posiedzenia, głosowanie o ich wartości, diety i stały sekretarz przedkładający mi sprawozdania. Słowem, filia Akademii Francuskiej, z tą różnicą, iż akademicy lepiej będą płatni w Galeriach Drewnianych niż w Instytucie.
– To jest myśl – rzekł Blondet.
– Licha myśl – odparł Dauriat. – To nie moja rzecz grzebać się w elukubracjach236 wszelkiego jegomości, który chwyta się literatury, kiedy nie może zostać ani kapitalistą, ani szewcem, ani kapralem, ani lokajem, ani kancelistą, ani woźnym! Tu wchodzi się jedynie z gotową reputacją. Bądź sławny, a znajdziesz tu strumienie złota. Oto od dwóch lat trzy wielkości powstały z mojej łaski i dochowałem się trzech niewdzięczników. Natan śpiewa mi sześć tysięcy franków za drugie wydanie książki, która mnie kosztowała trzy tysiące w artykułach, a nie przyniosła na czysto ani tysiąca. Za dwa artykuły Blondeta zapłaciłem tysiąc franków i obiad za pięćset…
– Ależ panie, jeżeli wszyscy księgarze powiedzą tak jak pan, w jaki sposób wydać pierwszą książkę? – spytał Lucjan, w którego oczach Blondet ogromnie stracił na wartości, odkąd usłyszał cyfrę, za jaką Dauriat zdobył artykuły w „Debatach”.
– To mnie nie obchodzi – rzekł Dauriat, uderzając zabójczym spojrzeniem pięknego Lucjana, który przybrał najbardziej ujmującą minę. – Ja się nie bawię w wydawanie książki, w ryzyko dwóch tysięcy, aby zarobić drugie dwa; ja robię w literaturze na wielką skalę: wydaję czterdzieści tomów po dziesięć tysięcy egzemplarzy, jak Panckoucke237 i Baudouinowie238. Siłą moich stosunków i artykułów, za które płacę, pcham interes na sto tysięcy talarów, zamiast popychać jeden tomik za dwa tysiące franków. Tyleż trzeba wysiłku, aby wprowadzić w świat nowe nazwisko, autora i jego książkę, co aby puścić Teatr cudzoziemski, Zwycięstwa i zdobycze albo Pamiętniki o rewolucji239, które są kopalnią złota. Ja nie jestem tu po to, aby być podnóżkiem dla przyszłych sław, ale aby zarabiać i dawać pieniądze ludziom sławnym. Rękopis, za który płacę sto tysięcy, tańszy jest niż ten, za który nieznany autor żąda sześćset franków! Jeżeli nie jestem zupełnym mecenasem, w każdym razie mam prawo do wdzięczności literatów: podbiłem już cenę rękopisów o więcej niż sto procent. Tłumaczę to panu, bo jesteś przyjacielem Stefana, młodzieńcze – rzekł Dauriat do poety, klepiąc go bezczelnie poufałym ruchem po ramieniu. – Gdybym rozmawiał ze wszystkimi autorami, którzy szukają wydawcy, trzeba by zamknąć sklep, gdyż traciłbym cały czas na rozmówkach niezmiernie przyjemnych, ale o wiele za drogich. Nie jestem jeszcze dość bogaty, aby słuchać monologów każdej miłości własnej. To się da znieść tylko w teatrze, w klasycznej tragedii.
Wykwintny strój straszliwego Dauriata dodawał wagi w oczach prowincjonalnego poety temu piekielnie logicznemu wywodowi.
– Cóż to takiego? – rzekł księgarz do Stefana Lousteau.
– Wspaniały tomik wierszy.
Słysząc to słowo, Dauriat obrócił się do Gabussona ruchem godnym Talmy:
– Gabusson, mój przyjacielu, począwszy od dziś dnia, ktokolwiek przyjdzie proponować mi rękopis… Słyszycie, hej? – rzekł, zwracając się do trzech subiektów wyłaniających się spoza stert książek na podniesiony głos pryncypała, który oglądał tymczasem swoje paznokcie i ręce, istotnie ładne. – Ktokolwiek przyniesie mi rękopis, spytacie, czy to wiersze, czy proza. Jeżeli wiersze, odprawcie natychmiast. Wiersze stoczą księgarnię jak robaki.
– Brawo, Dauriat! Świetnie to powiedział – wykrzyknęli dziennikarze.
– To prawda – wykrzyknął księgarz, przemierzając sklep z rękopisem Lucjana w ręku. – Nie wiecie panowie, ile złego spowodowało powodzenie lorda Byrona, Lamartine'a, Wiktora Hugo, Kazimierza Delavigne, Canalisa i Berangera. Ich chwała sprowadziła na nas najazd barbarzyńców. Jestem pewien, że mam w tej chwili wśród rękopisów tysiąc tomów wierszy zaczynających się luźnymi historiami bez głowy i ogona, na wzór Korsarza i Lary240. Pod pretekstem oryginalności młodzi ludzie lubują się w niezrozumiałych strofach, w poematach opisowych, w których młoda szkoła mniema, iż toruje nowe drogi, odkrywając na nowo Delille'a241! Od dwóch lat poeci roją się jak chrabąszcze. Straciłem na tym w zeszłym roku dwadzieścia tysięcy! Spytajcie Gabussona! Mogą istnieć na świecie poeci nieśmiertelni, znam takich białych i różowych cacusiów, którzy mają jeszcze mleko pod nosem – rzekł do Lucjana – ale w księgarni, młody człowieku, jest tylko czterech poetów: Beranger, Kazimierz Delavigne, Lamartine, Wiktor Hugo; bo Canalis!… to poeta zrobiony sztuką.
Lucjan nie czuł w sobie odwagi, aby się nastroszyć obrażoną dumą wobec tych wpływowych ludzi, którzy śmiali się serdecznie. Zrozumiał, iż zarżnąłby się i okrył śmiesznością, ale miał wściekłą ochotę skoczyć księgarzowi do gardła, zakłócić drażniącą harmonię węzła jego krawatki, zerwać złoty łańcuch połyskujący na piersi, podeptać mu zegarek i rozszarpać jego samego w sztuki. Podrażniona miłość własna otwarła wrota zemście; uśmiechając się słodko, poprzysiągł księgarzowi śmiertelną nienawiść.
– Poezja jest jak słońce, które rodzi wiekuiste lasy, a także płodzi komary, muchy, moskity – rzekł Blondet. – Nie ma cnoty, która by nie była podszyta przywarą. Literatura wydaje księgarzy…
– I dziennikarzy! – rzekł Lousteau.
Dauriat parsknął śmiechem.
– No, więc cóż to takiego? – rzekł, wskazując rękopis.
– Zbiór sonetów, zdolny przyprawić Petrarkę o rumieniec – rzekł Lousteau.
– Jak to rozumiesz? – spytał Dauriat.
– Zwyczajnie – odparł Lousteau, który spostrzegł sprytny uśmiech na wszystkich wargach.
Lucjan nie mógł się gniewać, ale pocił się w swoim rynsztunku.
– Więc dobrze, przeczytam – rzekł Dauriat, czyniąc królewski gest, świadczący o całej doniosłości ustępstwa. – Jeśli twoje sonety są na wyżynie dziewiętnastego wieku, zrobię z ciebie wielkiego poetę, mój mały.
– Jeśli ma tyle talentu, co urody, nie poniesie pan zbytniego ryzyka – rzekł jeden z najsławniejszych mówców Izby242, rozmawiający z redaktorem „Constitutionnela” i dyrektorem „Minerwy”.
– Generale – rzekł Dauriat – sława to artykułów za dwanaście tysięcy franków i obiadów za trzy tysiące, spytaj pan autora Samotnika… Jeżeli pan Beniamin de Constant zechce napisać artykuł o tym młodym poecie, dobijemy interesu bez targów.
Na to słowo „generale” oraz znakomite nazwisko Beniamina Constanta kramik urósł w oczach wielkiego człowieka z prowincji do rozmiarów Olimpu.
– Lousteau, mam z tobą do pomówienia – rzekł Finot – ale zobaczymy się w teatrze. Dauriat, gotów jestem na interes, ale pod pewnymi warunkami. Przejdźmy do gabinetu.
– Chodź, serdeńko – rzekł Dauriat, przepuszczając Finota i dziesięciu osobom, które nań czekały, dając gestem znak, że jest zajęty.
Miał zniknąć, kiedy Lucjan, pełen niecierpliwości, zatrzymał go.
– Zatrzymuje pan rękopis, kiedyż odpowiedź?
– Hm, młody poeto, zajdź tu za trzy, cztery dni, zobaczymy.
Lousteau pociągnął Lucjana, nie zostawiając mu czasu na pożegnanie ukłonem Felicjana Vernou ani Blondeta, ani Raula Natana, ani generała Foy, ani Beniamina Constanat, którego dzieło Sto dni świeżo opuściło prasę. Lucjan spostrzegł zaledwie w przelocie tę jasną i delikatną głowę, tę pociągłą twarz, rozumne oczy, ujmujące usta, słowem człowieka, który przez dwadzieścia lat był Potiomkinem pani de Staël243 i który prowadził wojnę z Burbonami, tak jak ją prowadził wprzód z Napoleonem, ale który miał umrzeć przygnieciony zwycięstwem.
– Co za sklep! – wykrzyknął Lucjan, usiadłszy w kabriolecie obok Stefana.
– Panorama-Dramatique, a ostro, zarobisz trzydzieści su – rzekł ten do dorożkarza. – Dauriat jest obwieś, który sprzedaje za milion pięćkroć lub sześćkroć książek na rok, jest to niby minister literatury – odparł Lousteau, którego miłość własna czuła się przyjemnie połechtana i który odgrywał wobec Lucjana rolę mistrza. – Chciwość jego, nieustępująca łakomstwu Barbeta, operuje masami. Dauriat ma doskonałe wzięcie, szeroką rękę, ale jest próżny; co do inteligencji, ta składa się ze wszystkiego, co słyszy naokoło siebie; sklep jego jest bardzo polecenia godną szkołą. Można tam spotkać najwybitniejszych ludzi. Tam, mój drogi, młody człowiek nauczy się więcej w godzinie, niż schnąc nad księgami przez dziesięć lat. Dyskutuje się artykuły, szkicuje pomysły, wchodzi się w stosunki ze sławnymi lub wpływowymi ludźmi, którzy mogą być użyteczni. Dziś, aby dojść do czegoś, trzeba mieć stosunki. Wszystko jest trafem, jak widzisz. Najniebezpieczniejsza rzecz to mieć rozum samemu w kącie.
– Ale co za tupet! – rzekł Lucjan.
– Ba! Kpimy sobie wszyscy z Dauriata – odparł Stefan. – Potrzebujesz go, przejedzie ci po brzuchu; potrzebuje on „Debatów”, Blondet kręci nim jak bąkiem. Och, jeśli wejdziesz w literaturę, zobaczysz ładniejsze rzeczy! I cóż ci mówiłem?
– Tak, masz słuszność – odparł Lucjan. – Cierpiałem w tym sklepie okrutniej, niż się spodziewałem wedle twego programu.
– I po cóż poddawać się cierpieniu? To, co nas kosztuje życie, owoc pracowitych nocy, który wyssał naszą mózgownicę, wszystkie wędrówki przez pola myśli, pomnik wzniesiony naszą krwią, staje się dla wydawców dobrym albo złym interesem. Księgarz sprzeda twój utwór albo nie sprzeda. Oto cały problem. Książka dla nich to kwestia ryzyka kapitału. Im książka piękniejsza, tym mniej widoków, aby szła. Wszelki człowiek wyższy wznosi się ponad masy, powodzenie jego zatem jest w stosunku prostym do czasu potrzebnego, aby ocenić dzieło. Żaden księgarz nie chce czekać. Książka, która wyszła dziś, powinna się rozejść jutro. W myśl tego systemu księgarze odtrącają książki głębsze, które wywalczają sobie powoli zrozumienie i poklask.
– D'Arthez ma słuszność – wykrzyknął Lucjan.
– Znasz d'Artheza? – rzekł Lousteau. – Nie ma nic niebezpieczniejszego niż ci samotnicy, którzy myślą, jak ten chłopak, iż zdołają świat do siebie przyciągnąć. Fanatyzując młode wyobraźnie wiarą, która schlebia, zrazu dając poczucie olbrzymiej siły, ci kandydaci do pośmiertnej sławy przeszkadzają im ruszać się w świecie, wówczas gdy mogliby coś zdziałać i coś zdobyć. Ja jestem za systemem Mahometa, który kazawszy górze, aby doń przyszła, wykrzyknął: „Skoro ty nie przyjdziesz do mnie, przyjdę ja do ciebie!”
Wykrzyknik ten, ujmujący dowcipnie kwestię i stawiający ją na ostrzu noża, postawił Lucjana między systemem cierpliwego ubóstwa panującego w Biesiadzie a bojową teorią, jaką rozwijał Lousteau. Toteż poeta z Angoulême zachował milczenie aż do bulwaru du Temple.
Panorama-Dramatique, na której miejscu stoi dziś jakiś dom czynszowy, była to śliczna sala teatralna na wprost ulicy Charlot przy bulwarze du Temple. Dwie dyrekcje padły w tym teatrze, nie zdoławszy zdobyć najmniejszego sukcesu, mimo że debiutował tam Bouffé244, jeden z następców Potiera245, i Floryna, aktorka, która w pięć lat później zyskała taką sławę. Teatry, jak ludzie, podlegają jakimś fatalnościom. Panorama-Dramatique musiała rywalizować z Ambigu, Gaieté, Porte-Saint-Martin i małymi teatrzykami; nie mogła się ostać ich zabiegom, skrępowana warunkami swej koncesji, oraz brakowi dobrych sztuk. Autorowie nie chcieli się narażać teatrom istniejącym dla teatru, którego żywot był problematyczny. Mimo to dyrekcja liczyła na nową sztukę, rodzaj komicznej melodramy młodego autora, współpracownika kilku sław, nazwiskiem du Bruel, który głosił, że sam ją napisał. Sztukę tę przeznaczono na debiut Floryny, dotąd figurantki w Gaieté. Od roku grywała tam drobne rólki, w których zwróciła na siebie uwagę, nie mogąc jednak uzyskać stałego engagement246, tak iż Panorama uprowadziła ją swemu sąsiadowi. Koralia, druga aktorka, również miała debiutować. Kiedy dwaj przyjaciele znaleźli się w przedsionku, Lucjan zdumiał się, widząc potęgę prasy.
– Ten pan jest ze mną – rzekł Stefan do kontrolera, który ukłonił się nisko.
– Trudno będzie panu redaktorowi znaleźć miejsce – rzekł naczelny kontroler. – Wolna jest tylko loża dyrektora.
Stefan i Lucjan stracili nieco czasu, błądząc po korytarzach i parlamentując247 z bileterkami.
– Chodźmy za kulisy, pogadamy z dyrektorem, weźmie nas do loży. Przy tej sposobności przedstawię cię bohaterce wieczoru, Florynie.
Na znak Stefana odźwierny wydobył kluczyk i otworzył drzwiczki kryjące się w grubej ścianie. Lucjan posuwał się za przyjacielem; z oświetlonego korytarza znalazł się nagle w czarnej dziurze, która prawie we wszystkich teatrach służy za połączenie między salą a kulisami. Po kilku wilgotnych stopniach prowincjonalny poeta dostał się za kulisy, gdzie go czekało osobliwe widowisko. Wąskie płaty bocznych kulis, wysokość sceny, kinkiety, dekoracje tak ohydne z bliska, uszminkowani aktorzy, dziwaczne i z pospolitych materii sporządzone kostiumy, chłopcy w zatłuszczonych kurtach, zwisające sznury, reżyser przechadzający się w kapeluszu na głowie, statyści siedzący gdzie kto może, płótna zwieszające się z góry, strażacy – ten zespół rzeczy śmiesznych, smutnych, brudnych, ohydnych, jaskrawych tak mało podobny był do tego, co Lucjan oglądał dotąd z sali widzów, że zdumienie jego nie miało granic. Kończono rozwlekły, poczciwy melodramat pt. Bertram, sztukę naśladowaną z Maturyna248, którą niezmiernie cenili Nodier249, lord Byron i Walter Scott, ale która nie miała w Paryżu powodzenia.
– Trzymaj się mnie za rękę, jeśli nie chcesz dać nura w zapadnię, ściągnąć sobie lasu na głowę, przewrócić pałacu lub zaczepić guzikiem o chatkę – rzekł Stefan. – Floryna w garderobie, moje złotko? – rzekł do aktorki, która gotowała się do wejścia na scenę, nasłuchując dialogu.
– Tak, kochanie. Dziękuję ci za to, co napisałeś o mnie. Jest to tym ładniej z twojej strony, że Floryna miała przyjść tutaj.
– No, nie sypnij tylko swego efektu, moja mała – rzekł Lousteau. – Rzuć się, łapy do góry! Nie żałuj zdrowia, kropnij jak należy swoje: „,Wstrzymaj się, nieszczęśliwy”! Bo jest dwa tysiące franków w kasie.
Lucjan ujrzał ze zdumieniem, jak w jednej chwili aktorka mieni250 twarz i woła: „Wstrzymaj się, nieszczęśliwy!” w sposób zdolny ściąć krew w żyłach. W tej chwili była to inna kobieta.
– Więc to jest teatr? – rzekł do Lousteau.
– To samo co sklepik w Galeriach Drewnianych i co dziennik dla literatury, istna kuchnia – odpowiedział nowy przyjaciel.
Zjawił się Natan.
– Dla kogo ty tu jesteś? – spytał Lousteau.
– Przecież robię małe teatry dla „Gazety”251, w braku czego lepszego – odparł Natan.
– Chodź więc dziś z nami na kolację i obejdź się dobrze z Floryną, z prawem wzajemności – rzekł Lousteau.
– Służę ci, najchętniej – odparł Natan.
– Wiesz, mieszka teraz przy ulicy du Bondy.
– Kto jest ten śliczny chłopiec z tobą, Lousteau? – rzekła aktorka, schodząc ze sceny.
– O, moja droga, to wielki poeta, człowiek, który będzie sławny. Skoro macie wieczerzać razem, Natanie, przedstawiam ci pana Lucjana de Rubempré.
– Nosi pan piękne nazwisko – rzekł Raul.
– Lucjanie! Pan Raul Natan – rzekł Stefan do nowego przyjaciela.
– Na honor, czytałem pana przed dwoma dniami i nie mogłem pojąć, iż ktoś, kto napisał pańską książkę i pański tomik poezji, może być tak pokorny wobec dziennikarza.
– Pogadamy o tym po pańskiej pierwszej książce – odparł Natan z wiele mówiącym uśmiechem.
– Ho, ho, ultra i liberały gruchają z sobą tak czule? – wykrzyknął Vernou, widząc ten tercet.
– Rano jestem przekonań mego dziennika – rzekł Natan – ale wieczór myślę, co chcę: w nocy panuje wolność myśli, obok wszelkich innych wolności.
– Stefanie – rzekł Felicjan do dziennikarza – Finot przyszedł ze mną i szuka cię. A, idzie właśnie.
– Cóż, nie ma żadnego miejsca? – rzekł Finot.
– Ma je pan zawsze w naszych sercach – rzekła aktorka, zwracając się doń z najsłodszym uśmiechem.
– Cóż tam, Florvilciu, już wyleczyłaś się ze swej miłości? Mówiono, że cię wykradł jakiś rosyjski książę.
– Alboż dzisiaj wykrada się kobiety? – rzekła Florville, aktorka, która wygłosiła owo: „Wstrzymaj się, nieszczęśliwy!” – Przegruchaliśmy dziesięć dni w Saint-Mandé, mój książę wykpił się ze sprawy, płacąc za mnie karę. Dyrektor – dodała Florville, śmiejąc się – będzie prosił Boga, aby mu zesłał więcej rosyjskich książąt: odszkodowania dałyby mu czysty dochód bez kosztów.
– A ty, dziecko – rzekł Finot do ładnej wieśniaczki, która się im przysłuchiwała – gdzieżeś ty ukradła te diamentowe butony252, które masz w uszkach? Czyś obrobiła jakiego indyjskiego księcia?
– Nie, ale handlarza szuwaksu, Anglika; już pojechał. Nie każdemu się uda, jak Florynie i Koralii, znaleźć milionowych przemysłowców znudzonych rodzinną cnotą; te mają szczęście!
– Spóźnisz się na scenę, Florville – krzyknął Lousteau – szuwaks przyjaciółki uderzył ci do głowy!
–– Jeśli chcecz mieć sukces – rzekł Natan – to zamiast krzyczeć jak furia: „Ocalony!”, wejdź zupełnie cicho, dojdź aż pod rampę i powiedz piersiowym głosem: „Ocalony”, jak Pasta253 mówi „O patria”254 w Tankredzie255. No, jedź – rzekł, popychając ją.
– Za późno, sypnie się na amen! – rzekł Vernou.
– Co ona zrobiła? Sala wali brawo jak wściekła – rzekł Lousteau.
– Pokazała im cały gors, padając na kolana, to jej ostatnia deska ratunku – rzekła aktorka, wdowa po szuwaksie.
– Dyrektor oddaje nam swoją lożę, znajdziesz mnie tam – rzekł Finot do Stefana.
Przez labirynt kulis, korytarzy i schodów Lousteau zaprowadził Lucjana na trzecie piętro, do małego pokoiku, gdzie w ślad za nimi dotarli Natan i Vernou.
– Dzień dobry czy dobry wieczór, panowie – rzekła Floryna. – Panie Matifat – rzekła, zwracając się do krótkiego i grubego mężczyzny, stojącego w kącie – ci panowie są władcami moich losów, przyszłość moja jest w ich rękach; ale mam nadzieję, iż będą jutro spoczywać u nas pod stołem, jeśli pan Lousteau niczego nie zaniedbał…
– Cyt! Będziecie miały Blondeta z „Debatów” – rzekł Stefan – prawdziwego Blondeta, samego Blondeta, słowem, Blondeta!
– Och, mój złociutki Lousteau, czekaj, muszę cię uściskać – rzekła, rzucając mu się na szyję.
Na ten wyskok Matifat, ów gruby jegomość, przybrał minę serio. Floryna, wówczas szesnastolatka, była chuda. Piękność jej, niby pełen obietnic pączek kwiatu, mogła się podobać jedynie artystom, którzy wolą szkice od obrazów. Rysy uroczej aktorki zdradzały całą subtelność, jaka ją cechuje; podobna była wówczas do Goethowskiej Mignon256. Matifat, bogaty drogista257 z ulicy Lombardzkiej, mniemał, iż aktoreczka z bulwarów nie będzie zbyt rozrzutna, ale w niespełna rok Floryna schrupała sześćdziesiąt tysięcy. Nic tak nie uderzyło Lucjana, jak ten uczciwy i rzetelny kupiec, wmurowany niby bożek Terminus258 w kąt tego zakamarka odziesięciu kwadratowych stopach powierzchni, obitego ładnym papierem, ozdobionego dużym lustrem, otomanką, parą krzeseł, dywanem, kominkiem i mnóstwem szaf. Garderobiana kończyła ubierać Florynę za Hiszpankę. Zapowiedziana sztuka było to imbroglio259, w którym Floryna grała rolę hrabiny.
