Kitabı oku: «O miłości», sayfa 20

Yazı tipi:

Jednego dnia wybrałem się z panią Gherardi w stronę Cascata del Reno; spotkaliśmy malarza Oldofredi samego, z twarzą zamyśloną, ale nie ponurą. Pani Gherardi skinęła nań i zagadnęła go, aby mu się lepiej przyjrzeć.

– Jeśli się nie mylę – szepnąłem – biedny Oldofredi utonął po uszy; niech mi pani powie, błagam, mnie, swemu wiernemu wyznawcy, do jakiego punktu choroby miłosnej doszedł obecnie wedle pani?

– Widzę – rzekła pani Gherardi – jak się przechadza sam i mówi sobie raz po raz: „Tak, ona mnie kocha”. Następnie zabawia się doszukiwaniem w niej nowych uroków, rozbieraniem nowych przyczyn kochania jej do szaleństwa.

– Nie sądzę, aby był tak szczęśliwy. Oldofredi musi mieć często okrutne wątpliwości: nie może być tak pewny, czy Florenza go kocha; nie wie, jak my, do jakiego stopnia w tego rodzaju sprawach ona mało dba o bogactwo, stanowisko, formy376. Oldofredi jest sympatyczny, zgoda, ale jest tylko biedny cudzoziemiec.

– To nic – rzekła pani Gherardi – założę się, żeśmy go spotkali w chwili, gdy przeważały widoki nadziei.

– Ale – rzekłem – wyglądał głęboko wzruszony, musi miewać chwile straszliwej męki, powiada sobie: „Ale czy ona mnie kocha?”.

– Wyznaję – odparła pani Gherardi, zapominając niemal, że mówi do mnie – iż kiedy odpowiedź, jaką się daje samemu sobie, jest pomyślna, przeżywa się chwile boskiego szczęścia, z którym nic w świecie nie da się porównać. Oto z pewnością co jest najlepszego w życiu.

Kiedy wreszcie dusza, wyczerpana i jakby przytłoczona tak gwałtownym uczuciem, wróci znużona do rozsądku, wówczas, po tylu sprzecznościach, wypływa ta pewność: „Znajdę przy nim szczęście, które on jeden dać mi może”.

Z wolna pozwoliłem koniowi oddalić się od konia pani Gherardi. Odbyliśmy trzy mile dzielące nas od Bolonii, nie wyrzekłszy ani słowa. Ta cnota nazywa się dyskrecją.

Ernestyna czyli narodziny miłości

Pewna kobieta bardzo bystra i posiadająca nieco doświadczenia broniła tezy, że miłość nie rodzi się tak nagle, jak powiadają. „Zdaje mi się – rzekła – że można by rozróżnić siedem zupełnie wyraźnych epok w narodzinach miłości. Aby tego dowieść, opowiedziała nam następującą historyjkę. Było to na wsi, deszcz lał jak z cebra, słuchaliśmy tedy z rozkoszą.

W duszy najzupełniej spokojnej – na przykład młoda panienka mieszkająca w samotnym zamku na wsi – najmniejsze wrażenie silnie przykuwa uwagę. Ot, młody myśliwy, którego ujrzy niespodzianie w lesie niedaleko zamku.

Od tak prostego wypadku rozpoczęły się niedole Ernestyny de S. Zamek, w którym mieszkała ze swym sędziwym stryjem, hrabią de S., zbudowany w średniowieczu nad rzeką Drac, na jednej z olbrzymich skał pętających bieg tej rzeki, górował nad pięknym krajobrazem Delfinatu. Młody myśliwy, którego traf nasunął oczom Ernestyny, uderzył ją szlachetnością postaci. Obraz jego jawił się wielokrotnie jej myśli; o czymże dumać w tym starym zamczysku?

Ernestyna żyła otoczona niejakim przepychem, miała na swoje rozkazy liczną służbę; ale od dwudziestu lat, odkąd pan i słudzy się postarzeli, wszystko pełniło się tam o jednej godzinie; przedmiotem rozmowy była jedynie krytyka wszystkiego, co się dzieje, oraz ubolewanie nad najprostszymi rzeczami. Pewnego wiosennego wieczora, o zmierzchu Ernestyna stała przy oknie; patrzała na jeziorko i lasek poza nim; urok tego widoku przyczyniał się może do pogłębienia jej posępnej zadumy. Naraz ujrzała młodego strzelca, którego zauważyła kilka dni wprzódy; znów był w gaiku za jeziorkiem; trzymał w ręce bukiet. Zatrzymał się, jak gdyby chcąc się jej przyjrzeć, po czym ucałował bukiet i złożył go z oznakami tkliwego szacunku w dziupli dębu nad jeziorem.

Ileż myśli zrodził ten jeden postępek! i to myśli niezmiernie zajmujących, gdy je porównać z dotychczasową monotonią życia Ernestyny. Zaczyna się dla niej nowe istnienie; czy ośmieli się obejrzeć bukiet? „Boże, cóż za nierozwaga! – powiada sobie ze drżeniem. – Jeżeli, w chwili gdy się zbliżę, młody myśliwy wynurzy się z zarośli? Cóż za wstyd! Co by pomyślał?” To drzewo było zwykłym celem jej samotnych przechadzek, często siadała na jego olbrzymich korzeniach wznoszących się ponad murawę i tworzących dokoła pnia jak gdyby naturalne ławki, osłonione377 jego cieniem.

W nocy Ernestyna nie mogła zmrużyć oka; nazajutrz od piątej rano, ledwie świt, pobiegła na wieżyczkę zamkową. Szuka oczami dębu za jeziorem; ledwie go spostrzegła, uczuła, że nie może się ruszyć, zaledwie może odetchnąć. Burzliwe i namiętne szczęście zajmuje miejsce nieokreślonej, bezwiednej prawie słodyczy młodych lat.

Dziesięć dni upłynęło. Ernestyna liczy dni! Raz tylko ujrzała strzelca; zbliżył się do ukochanego drzewa niosąc bukiet, który złożył tam gdzie i pierwszy.

Stary hrabia de S. zauważył, że Ernestyna spędza całe dni w ptaszkarni, którą pomieściła na wieżyczce zamkowej; bo też tam przy oknie, spoza żaluzji może objąć spojrzeniem cały las, het, poza jeziorko. Jest zupełnie pewna, że nieznajomy nie może jej widzieć, wówczas myśli o nim z całą swobodą. Przychodzi jej pewna myśl i dręczy ją. Jeśli on przypuszcza, że ona nie zwraca uwagi na jego bukiety, pomyśli, że gardzi jego hołdem, będącym ostatecznie jedynie prostą grzecznością; jeśli ma bodaj trochę dumy, nie zjawi się już. Cztery dni upływają, ale jak wolno! Piątego dnia panienka, przechodząc przypadkiem koło dębu, nie mogła się oprzeć pokusie zerknięcia w dziuplę, w której widziała, że on składa bukiety. Była z guwernantką, nie miała się czego obawiać. Ernestyna myślała, że znajdzie jedynie zwiędłe kwiaty; z niewymowną radością ujrzała bukiet najrzadszych i najładniejszych kwiatów olśniewającej świeżości – ani jeden płatek nie zwiądł. Ledwie zbadawszy to wszystko ukradkowym spojrzeniem, przebiegła, nie tracąc z oczu guwernantki, z lekkością gazeli, cały lasek na sto kroków dokoła. Nie ujrzała nikogo; pewna, że jej nikt nie śledzi, wraca pod drzewo, ośmiela się poić oczy widokiem cudnych kwiatów. O nieba! Jest mały, ledwie dostrzegalny kawałek papieru, przywiązany do wstążki bukietu.

– Co tobie, Ernestynko? – rzecze guwernantka, zaniepokojona lekkim okrzykiem, który wydarło to odkrycie.

– Nic, moja droga, kuropatwa zerwała mi się spod nóg.

Dwa tygodnie temu Ernestynie nie przyszłoby na myśl kłamać. Zbliżyła się pomału do prześlicznego bukietu; schyla głowę i z policzkami w ogniu, nie śmiejąc dotknąć kawałeczka papieru, czyta:

„Od miesiąca już co rano składam bukiet. Czy ten będzie na tyle szczęśliwy, aby go zauważono?”

Wszystko jest czarujące w tym ładnym bileciku; angielskie pismo, którym skreślono te słowa, jest niezmiernie wykwintne. Od czterech lat, odkąd opuściła Paryż i najmodniejszy klasztor dzielnicy Saint-Germain, Ernestyna nie widziała nic równie pięknego. Czerwieni się mocno, biegnie do guwernantki i prosi, aby wracać. Aby skrócić drogę, zamiast skręcić w dolinę i okrążyć jak zwykle jezioro, Ernestyna biegnie ścieżką wiodącą przez mostek wprost do zamku. Jest zamyślona, postanawia nigdy nie zachodzić w tę stronę; pojęła wreszcie, że ktoś ośmielił się do niej napisać coś w rodzaju czułego bileciku. „Ale przecież był otwarty” – rzekła sobie po cichu. Od tej chwili życie jej stało się pastwą okropnego niepokoju. Jak to! Nie wolno jej, nawet z daleka, oglądać ukochanego drzewa? Poczucie obowiązku sprzeciwia się temu. „Jeśli się puszczę na drugi brzeg jeziora – mówiła sobie – nie mogę już ręczyć, czy wytrwam w postanowieniu”. Kiedy o ósmej usłyszała, jak odźwierny zamyka furtkę u mostka, oswobodził ją jak gdyby z olbrzymiego ciężaru, który uciskał jej pierś: nie mogła już chybić swoim obowiązkom, choćby nawet przez słabość chciała to uczynić.

Nazajutrz nic nie może jej wyrwać z posępnej zadumy; jest przybita, blada; stryj spostrzega to, każe zaprząc do starej berlinki, wozi ją po okolicy, zapuszczają się aż w aleję wiodącą do pałacu pani Dayssin, o trzy mile. Wracając, hrabia de S. każe stanąć w gaiku nad jeziorem, berlinka wjeżdża na murawę, starzec pragnie odwiedzić olbrzymi dąb, który zawsze nazywa rówieśnikiem Karola Wielkiego.

– Ten wielki cesarz – rzecze – widział go może, kiedy przebywał nasze góry, udając się do Lombardii, aby pokonać króla Didiera.

Myśl o tak długim życiu jak gdyby odmładza osiemdziesięcioletniego blisko starca. Ernestyna z roztargnieniem słucha wywodów stryja; policzki jej płoną; znajduje się tedy jeszcze raz pod starym dębem; przyrzekła sobie nie zaglądać do schowka. Instynktownym ruchem, nie wiedząc, co czyni, rzuca okiem, spostrzega bukiet, blednie. Same róże cętkowane czarno.

„Jestem bardzo nieszczęśliwy, trzeba mi się oddalić na zawsze. Ta, którą kocham, nie raczy zauważyć mego uwielbienia”.

Oto słowa skreślone na kawałku papieru przypiętym do wiązanki kwiatów. Ernestyna przeczytała, zanim zdążyła zabronić sobie tego. Czuje się tak słaba, że musi się oprzeć o drzewo; niebawem zalewa się łzami. Wieczorem powiada sobie: „Odejdzie na zawsze i nie ujrzę go już nigdy”.

Nazajutrz, w samo południe, przechadzając się ze stryjem w jaworowej alei nad jeziorem, widzi na drugim brzegu młodzieńca, który zbliża się do dębu: bierze swój bukiet, rzuca go w jezioro i znika. Ernestyna ma uczucie, że był jakby żal w tym geście; tak, z pewnością!… Dziwi się, że mogła wątpić o tym bodaj chwilę; to oczywiste: czując się wzgardzony, odjeżdża; nie ujrzy go już nigdy.

W zamku, gdzie ona jedna rozsiewała nieco wesołości, wszyscy są tego dnia mocno zaniepokojeni. Stryj orzeka, że Ernestyna jest stanowczo cierpiąca; śmiertelna bladość, jakiś skurcz wszystkich rysów zmieniły tę niewinną twarzyczkę, na której dotąd odbijały się tak spokojne wrażenia pierwszej młodości. Wieczorem, gdy nadeszła pora przechadzki, Ernestyna pozwala się stryjowi zaprowadzić w stronę murawy za jeziorem. Martwym okiem, ledwie powstrzymując łzy, spogląda na małą dziuplę na parę stóp od ziemi, pewna, że nic tam nie ujrzy; zbyt dobrze widziała, jak on rzucił bukiet do jeziora. Ale, o dziwo! spostrzega nowe kwiaty.

„Przez litość nad mą straszliwą niedolą – racz Pani wziąć białą różę”.

Gdy Ernestyna czytała te dziwne słowa, ręka jej bezwiednie uszczknęła białą różę znajdującą się w wiązance. „Jest tedy bardzo nieszczęśliwy” – powiedziała sobie. W tej chwili stryj woła ją; idzie za nim, ale jest w upojeniu. Ukryła białą różę w batystowej chusteczce; batyst jest tak cienki, że przez cały czas przechadzki może widzieć kolor kwiatu przez leciutką tkaninę. Trzyma chusteczkę tak, aby nie pognieść ukochanej róży.

Ledwie znalazłszy się w domu, biegnie po stromych schodkach na wieżyczkę. Może wreszcie swobodnie przyglądać się uwielbianej róży i napawać nią spojrzenia poprzez łzy płynące z oczu.

Co znaczą te łzy? Ernestyna nie wie. Gdyby mogła odgadnąć uczucie, które je wyciska, miałaby odwagę poświęcić różę, pomieszczoną tak pieczołowicie w kryształowym wazonie na mahoniowym stoliku. Ale o ile czytelnik, nieszczęściem dla siebie, skończył lat dwadzieścia, odgadnie, że te łzy – bynajmniej nie łzy boleści – są nieodłącznymi towarzyszami niespodzianego i bezmiernego szczęścia; znaczą one: „Jak słodko jest być kochaną!” – Ernestyna popełniła ten błąd, iż wzięła kwiat właśnie w chwili, gdy wzruszenie pierwszego w życiu szczęścia zmąciło jej rozsądek. Ale jeszcze nie doszła do tego, aby widzieć i wyrzucać sobie tę nierozwagę.

Co do nas, którzy patrzymy trzeźwiej, jest to trzeci okres narodzin miłości: pojawienie się nadziei. Ernestyna nie wie, że gdy patrzy na tę różę, serce jej powiada sobie: „Teraz jestem pewna, że on mnie kocha”.

Ale czy podobna, aby Ernestyna była bliska kochania? Czy to uczucie nie obraża wszystkich prawideł zdrowego rozsądku? Jak to! Widziała ledwie trzy razy człowieka, który w tej chwili wyciska jej z oczu palące łzy! I do tego widziała go jedynie przez jezioro, z daleka, może na pięćset kroków. Co więcej, gdyby go spotkała bez strzelby i kurtki myśliwskiej, nie poznałaby go może! Nie wie, jak się nazywa, nie wie, kim jest, a mimo to trawi dnie, karmiąc się namiętnymi uczuciami, których wyraz trzeba mi skrócić, nie mam tu bowiem miejsca na pisanie romansu. Uczucia te są jedynie wariantem myśli: „Co za szczęście być przezeń kochaną!”. Lub też Ernestyna roztrząsa to drugie, o ileż donioślejsze pytanie: „Czy mogę mieć nadzieję, że on mnie kocha naprawdę? Czy nie dla igraszki mówi, że mnie kocha?”. Mimo że mieszka w zamku zbudowanym przez słynnego Lesdiguières i jest wnuczką jednego z najdzielniejszych towarzyszów owego hetmana, Ernestynie nie przyszedł do głowy ten drugi zarzut: „Może to syn jakiego wieśniaka z sąsiedztwa”. Dlaczego? Żyła w zupełnym osamotnieniu.

Ani wątpić, że Ernestyna nie miała żadnego pojęcia o naturze uczuć władnących378 w jej sercu. Gdyby mogła przewidzieć, dokąd ją prowadzą, miałaby jakieś widoki obronienia się. Młoda Niemka, Angielka, Włoszka poznałaby miłość; ale ponieważ nasze roztropne wychowanie postanowiło sobie kryć przed młodą dziewczyną istnienie miłości, Ernestyna czuła jedynie mglisty niepokój z przyczyny tego, co się działo w jej sercu. Kiedy się zastanawiała głębiej, widziała w tym jedynie prostą przyjaźń. Jeżeli wzięła różę, to z obawy, iż w przeciwnym razie zrobi przykrość swemu nowemu przyjacielowi i postrada go. „Zresztą – powiadała sobie po długim namyśle – nie trzeba być dla nikogo niegrzeczną”.

Sercem Ernestyny miotają najgwałtowniejsze uczucia. Przez cztery dni, które młodej samotnicy zdają się wiekiem, wstrzymuje ją nieokreślona obawa; nie wychodzi z zamku. Piątego dnia stryj, coraz niespokojniejszy o jej zdrowie, zmusza ją do przechadzki w stronę gaiku; Ernestyna zbliża się do nieszczęsnego drzewa i czyta na kawałku papieru w bukiecie:

„Jeżeli Pani raczy zerwać tę cętkowaną kamelię, będę w niedzielę w kościółku”.

W niedzielę Ernestyna ujrzała mężczyznę ubranego nader skromnie, mającego może lat trzydzieści pięć. Zauważyła, że nie miał nawet wstążeczki orderu. Modlił się z książki, ale trzymając ją tak, że ani na chwilę nie spuścił z Ernestyny oczu. Wynikło z tego, że przez całą mszę niezdolna była zebrać myśli. Wychodząc z starożytnej stalli, upuściła książkę do modlenia; podnosząc ją, omal sama nie upadła. Niezręczność ta przyprawiła ją o rumieniec. „Musiałam mu się wydać tak niezgrabna – rzekła sobie – że będzie się wstydził o mnie myśleć”. Istotnie, od tego drobnego wypadku nie ujrzała już obcego. Na próżno, siedząc już w powozie, kazała zatrzymać konie, aby rozdać nieco groszy wiejskim urwisom; w gromadkach gwarzących przed kościołem nie spostrzegła tego, na którego w czasie mszy nie śmiała popatrzeć. Ernestyna, która dotąd była wcieleniem szczerości, powiedziała, że zapomniała chustki. Służący wrócił do kościoła i długo szukał w kolatorskiej ławce, oczywiście bez skutku. Ale zwłoka spowodowana tym podstępem nie zdała się na nic; myśliwy nie pojawił się. „To jasne – rzekła sobie. – Panna de C. powiedziała mi raz, że nie jestem ładna i że mam w spojrzeniu coś despotycznego i odpychającego; brakowało jeszcze niezręczności; oczywiście zraził się do mnie”.

Smutne myśli dręczyły ją podczas paru wizyt, które stryj złożył przed powrotem do zamku.

Ledwie znalazłszy się w domu, koło czwartej pobiegła w jaworową aleję nad jeziorem. Furtka była zamknięta z powodu niedzieli; szczęściem spostrzegła ogrodnika; zawołała go i kazała się przewieźć na drugi brzeg. Wysiadła o sto kroków od dębu. Łódka krążyła nad brzegiem, dość blisko, aby jej dodać odwagi. Niskie i prawie poziome konary olbrzymiego dębu sięgały niemal do jeziora. Pewnym krokiem, z jakąś posępną stanowczością zbliżyła się do drzewa, z wyrazem takim, jak gdyby szła na śmierć. Była zupełnie pewna, że nic nie znajdzie w schowku; istotnie ujrzała jedynie jakiś zwiędły kwiat z wczorajszego bukietu. „Gdybym zrobiła dobre wrażenie – rzekła sobie – z pewnością podziękowałby mi bukietem”.

Kazała się odwieść do zamku, pobiegła pędem do siebie i, znalazłszy się na wieżyczce, pewna, że jej nikt nie znajdzie, zalała się łzami. „Panna de C. miała słuszność – rzekła sobie. – Mogę się komuś podobać chyba na pięćset kroków. Ponieważ w tym kraju liberałów stryj styka się jedynie z księżmi i z chłopami, musiałam zrobić się gminna, może pospolita. Muszę mieć w twarzy coś dumnego, odpychającego”. Zbliża się do zwierciadła, aby to sprawdzić, widzi ciemne, niebieskie oczy skąpane we łzach. „W tej chwili – rzekła – nie mam chyba owego wyrazu dumy, który zawsze będzie zrażał do mnie”.

Rozległ się dzwon obiadowy; Ernestyna z trudem osuszyła łzy. Zjawia się wreszcie w salonie; zastała pana Villars, starego botanika. Staruszek ten przyjeżdżał co rok na tydzień do pana de S., ku wielkiemu niezadowoleniu panny służącej, posuniętej do rangi guwernantki, która traciła na ten czas miejsce u stołu hrabiego. Wszystko odbyło się dobrze do chwili szampana; postawiono wiaderko koło Ernestyny. Lód stopniał od dawna. Zawołała służącego i rzekła:

– Zmień tę wodę i daj świeżego lodu, prędko.

– Bardzo ci z tym despotycznym tonikiem do twarzy – rzekł, śmiejąc się, poczciwy stryjaszek.

Na to słowo „despotyczny” łzy zwilżyły oczy Ernestyny, tak że niepodobna było ich ukryć; musiała wyjść, kiedy zaś zamykała drzwi, słychać było szlochanie. Starcy spojrzeli po sobie wystraszeni.

W dwa dni potem przechodziła koło dębu; podeszła i zajrzała do schowka, jak gdyby chcąc ujrzeć miejsce, gdzie była szczęśliwa. Jakaż była jej radość, gdy ujrzała dwa bukiety! Chwyciła je wraz z bilecikami, skryła je w chustkę i pobiegła do zamku, nie troszcząc się, czy nieznajomy nie śledzi jej ruchów – myśl, która do tego dnia nie opuszczała jej ani na chwilę. Zdyszana, nie mogąc już biec, zatrzymała się w pół drogi. Ledwie odzyskawszy oddech, zaczęła znów pędzić jak mogła najprędzej. Wreszcie znalazła się w pokoiku; wyjęła bukiety z chusteczki i nie czytając bilecików, jęła całować kwiaty z uniesieniem. Spostrzegłszy się, zawstydziła się tego odruchu. „Och, nigdy nie będę miała despotycznej miny! – powiadała sobie. – Poprawię się”.

Wreszcie, kiedy już dosyć wyraziła swą czułość ślicznym bukietom uwitym z najrzadszych kwiatów, przeczytała bileciki. (Mężczyzna byłby od tego zaczął.) Pierwszy, datowany z niedzieli, o piątej, powiadał:

„Odmówiłem sobie przyjemności oglądania Pani po mszy; nie mogłem być sam; bałem się, aby nie wyczytano w mych oczach miłości, jaką płonę do Pani”.

Odczytała trzy razy te słowa: „…miłości, jaką płonę do Pani”, następnie wstała, aby zobaczyć w lustrze, czy ma wyraz despotyczny; po czym czytała dalej:

„…miłości, jaką płonę do Pani. Jeżeli serce Pani jest wolne, racz schować ten bilecik, który mógłby nas zdradzić”.

Drugi bilet, z poniedziałku, pisany był ołówkiem, nawet dość niedbale; ale dla Ernestyny minął już czas, w którym ładne angielskie pismo nieznajomego stanowiło urok w jej oczach; pochłaniały ją sprawy zbyt poważne, aby mogła zwracać uwagę na te drobiazgi.

„Przyszedłem. Byłem na tyle szczęśliwy, iż ktoś napomknął o Pani w mej obecności. Powiedziano mi, że wczoraj przebyła Pani jezioro. Widzę, że Pani nie raczyła wziąć bileciku, który zostawiłem. To rozstrzyga o mym losie. Kocha Pani, ale nie mnie. Szaleństwem było w moim wieku zakochać się w tak młodej dziewczynie. Żegnam Panią na zawsze. Nie chcę być natrętny; i tak już zbyt długo zajmowałem Panią namiętnością może śmieszną w Pani oczach”.

– Namiętnością! – rzekła Ernestyna, wznosząc oczy do nieba. Była to słodka chwila. Ta młoda dziewczyna, niepospolitej urody i w kwiecie młodości, wykrzyknęła z upojeniem:

– On raczy mnie kochać; och, Boże mój, jakaż ja szczęśliwa!

Padła na kolana przed uroczą madonną Carla Dolci, przywiezioną z Włoch przez któregoś z praszczurów.

– Och tak, będę dobra i cnotliwa! – wykrzyknęła ze łzami. – Mój Boże, racz tylko wskazać mi moje wady, abym się z nich mogła poprawić; obecnie wszystko mi jest możliwe.

Wstała, aby dwadzieścia razy odczytać oba bilety. Drugi zwłaszcza przepełnił ją szczęściem. Niebawem zauważyła prawdę od dawna wyrytą w jej sercu: mianowicie, że nigdy nie umiałaby się zakochać w mężczyźnie mniej niż czterdziestoletnim. (Nieznajomy mówił o swoim wieku.) Przypomniała sobie, że w kościele, ponieważ był nieco łysawy, oceniła go na trzydzieści cztery albo pięć lat. Ale nie mogła być tego pewna; tak niewiele śmiała mu się przyglądać! była tak pomieszana! Przez całą noc Ernestyna nie zmrużyła oka. W życiu swoim nie miała pojęcia o podobnym szczęściu. Wstała, aby zapisać po angielsku w książce do modlenia: „Nie mieć nigdy wyrazu despotycznego. Postanawiam to dnia 30 września 18…”.

W ciągu tej nocy utwierdziła się coraz bardziej w tej prawdzie: niepodobna kochać mężczyzny poniżej czterdziestu lat. Wśród tych dumań o przymiotach nieznajomego przyszło jej na myśl, iż poza tą zaletą, że ma czterdzieści lat, ma może i tę drugą, że jest biedny. Ubrany był w kościele tak skromnie, że z pewnością musi być biedny. Nic nie zdołałoby dorównać radości tego odkrycia. „Nigdy nie będzie miał owej niemądrej i zadowolonej z siebie miny, jaką mają nasi przyjaciele, panowie X, Y i Z, kiedy w dzień św. Huberta raczą przybyć, aby wybijać stryjowi jego sarny, i przy obiedzie opowiadają nieproszeni znamienite czyny swej młodości. Byłożby to możliwe, wielki Boże, aby on był biedny! W takim razie niczego nie brak memu szczęściu!”

Wstała ponownie, aby zapalić nocną lampkę i poszukać obliczeń swego majątku, które kiedyś krewniak jakiś wypisał na okładce książki. Opiewało ono na siedemnaście tysięcy funtów renty w chwili zamęścia, z czasem zaś czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy. Kiedy Ernestyna dumała nad tą cyfrą, wybiła czwarta; zadrżała: „Może jest już dość jasno, bym mogła ujrzeć ukochane drzewo”. Otwiera żaluzje; w istocie, ujrzała wielki dąb i jego ciemną zieleń, ale dzięki blaskowi księżyca; brzask był jeszcze daleko.

Ubierając się rano, rzekła sobie: „Nie przystoi, aby kochanka czterdziestoletniego mężczyzny ubierała się jak dziecko”. Godzinę szukała w szafie sukni, kapelusza, które stworzyły razem całość tak dziwaczną, iż kiedy się zjawiła w jadalni, stryj, guwernantka i stary botanik nie mogli się wstrzymać, aby nie parsknąć głośnym śmiechem.

– Podejdź no bliżej – rzekł stary hrabia de S., dawny kawaler Św. Ludwika, ranny pod Quiberon. – Zbliż no się, Ernestynko; odziałaś się tak, jakbyś się chciała przebrać za czterdziestoletnią damę.

Na te słowa dziewczyna zaczerwieniła się, najżywsze szczęście odbiło się w jej rysach.

– Dalibóg! – rzekł dobry stryjaszek pod koniec śniadania do botanika – to jakiś zakład; nieprawdaż, mój drogi, że Ernestyna wygląda dziś co najmniej na lat trzydzieści? Zwłaszcza kiedy się zwraca do służby, przybiera jakąś ojcowską minkę, niewymownie pocieszną; parę razy wystawiłem ją na próbę, aby potwierdzić to spostrzeżenie.

Uwaga ta zdwoiła radość Ernestyny, jeśli można użyć tego słowa na określenie szczęścia bez granic.

Z trudem wyrwała się po śniadaniu z towarzystwa. Stryj z botanikiem prześladowali ją bez końca jej starością. Wróciwszy do siebie, Ernestyna spojrzała na dąb. Pierwszy raz od dwudziestu godzin chmurka zaciemniła jej szczęście, ale nie zdawała sobie sprawy z tej nagłej zmiany. Zachwycenie, w jakim tonęła od chwili, gdy w wilię pogrążona w rozpaczy znalazła w dziupli bukiety, pierzchło pod wpływem tego pytania: „Jak się zachować wobec mego kochanka, aby mnie szanował? Człowiek tak wykształcony i posiadający tę przewagę, że ma czterdzieści lat, musi być bardzo surowy. Jeśli sobie pozwolę na fałszywy krok, stracę zupełnie jego szacunek”.

Oddając się temu monologowi w pozie najsposobniejszej do pobudzenia medytacji młodej panny przed lustrem, Ernestyna zauważyła ze zdumieniem i zgrozą, że ma u paska złotą klamrę z łańcuszkiem, na którym wiszą naparstek i nożyczki w małym puzderku, śliczny klejnot, którym nie mogła się nacieszyć jeszcze wczoraj, a który stryj jej dał na imieniny przed niespełna dwoma tygodniami. Popatrzyła na ten klejnot ze zgrozą i zdjęła go pośpiesznie; przypomniała sobie, że, jak mówiła guwernantka, kosztował osiemset pięćdziesiąt franków, a kupiono go u najsławniejszego paryskiego jubilera nazwiskiem Laurençot: „Co by o mnie pomyślał mój kochanek, on, który ma zaszczyt być ubogim, gdyby widział u mnie klejnot tak śmiesznie drogi? Cóż głupszego niż w ten sposób zachwalać swoje zalety domowe, to bowiem mają wyrażać te nożyczki, naparstek i puzderko, które się ustawicznie nosi przy sobie; a ta dobra gospodyni nie myśli, że klejnot ów kosztuje co rok procent od swej ceny!” Jęła poważnie obliczać i doszła, że ten klejnot kosztuje blisko pięćdziesiąt franków rocznie.

Te chwalebne rozmyślania z zakresu ekonomii domowej, które Ernestyna zawdzięczała gruntownemu wykształceniu otrzymanemu od spiskowca kryjącego się przez kilka lat w zamku stryja, ta refleksja, powiadam, jedynie na chwilę przesłoniła trudność sytuacji. Kiedy schowała do komody klejnot tak niedorzecznie drogi, trzebaż było wrócić do tego kłopotliwego pytania: co czynić, aby nie postradać szacunku tak niepospolitego człowieka?

Dumania Ernestyny (w których czytelnik rozpoznał może po prostu piąty okres narodzin miłości) zaprowadziłyby nas bardzo daleko. Młoda dziewczyna miała umysł jasny, żywy, świeży jak powietrze w jej górach. Stryj jej (niegdyś człowiek wysokiej inteligencji i posiadający jeszcze umysł dość bystry w zakresie paru przedmiotów, które go zajmowały), zauważył, że ona ogarnia samorzutnie wszystkie następstwa danej myśli. Zacny staruszek, kiedy był w dobrym humorze (gospodyni zaś zauważyła, że ten żart jest nieomylną oznaką dobrego humoru), lubił żartować z „wojskowego – jak go nazywał – rzutu oka” Ernestyny. Może właśnie ten przymiot dał jej odegrać tak świetną rolę później, kiedy się pojawiła w świecie i odważyła się mówić. Ale w danym momencie Ernestyna mimo swej inteligencji zgubiła się w rozumowaniach. Dwadzieścia razy postanawiała nie iść już pod drzewo. „Jedna nieopatrzność – mówiła sobie – trącąca dzieciństwem podlotka, może mnie zgubić w jego oczach”. Mimo subtelnych argumentów, na które obracała całą siłę rozumu, nie posiadła jeszcze owej tak trudnej sztuki opanowania namiętności. Miłość, która biedną dziewczynę wypełniała bez jej wiedzy, paczyła wszystkie jej rozumowania i aż nadto parła ją ku nieszczęsnemu drzewu. Po wielu wahaniach znalazła się tam z pokojówką koło pierwszej. Pobiegła przodem i z oczami promiennymi radością znalazła się pod drzewem, biedna mała! Zdawało się, że nie idzie, ale fruwa po murawie. Stary botanik, również biorący udział w przechadzce, zwrócił na to uwagę pokojówki, gdy Ernestyna oddalała się pędem.

Całe szczęście Ernestyny znikło w mgnieniu oka. Nie iżby nie znalazła bukietu w dziupli; owszem, był, śliczny i świeży, co jej sprawiło żywą radość. Widać niedawno on znajdował się w tym miejscu. Szukała na murawie śladów jego kroków; ucieszyło ją również, że w miejscu skrawka papieru znajdował się list, i to długi. Pobiegła oczami do podpisu, pragnąc się dowiedzieć, jak jemu na imię. Przeczytała; list wypadł jej z rąk wraz z bukietem. Wstrząsnął nią śmiertelny dreszcz. Wyczytała nazwisko: Filip Astézan. Otóż Astézan znany był w zamku hrabiego S. jako kochanek pani Dayssin, bogatej i wykwintnej paryżanki, która co roku gorszyła okolicę, odważając się spędzać kilka miesięcy w swoim pałacu z człowiekiem niebędącym jej mężem. Na domiar męki była to wdowa, młoda, ładna i mogła wyjść za pana Astézan. Wszystkie te smutne sprawy, będące prawdą w tej formie, w jakiej je przedstawiamy, wychodziły o wiele jadowiciej w rozmowach osób, które odwiedzały niekiedy zamczysko stryja, zrzędów markotnych i bezlitosnych dla błędów młodości. Nigdy w ciągu kilku sekund szczęście tak czyste, tak żywe – pierwsze w jej życiu! – nie zmieniło się w równie palącą i beznadziejną niedolę. „Okrutny! Chciał się mną zabawić – powiadała Ernestyna – chciał sobie stworzyć cel spacerów, zawrócić głowę młodej dziewczynie, może dla zabawienia pani Dayssin. I ja myślałam wyjść za niego! Co za dzieciństwo! co za upokorzenie!” Pod wpływem tej smutnej myśli Ernestyna padła zemdlona pod nieszczęsnym drzewem, na które od trzech miesięcy spoglądała tak często. Tam ją przynajmniej zastali bez ruchu w pół godziny później pokojówka i stary botanik. Na domiar nieszczęścia, kiedy ją przywołano do życia, Ernestyna ujrzała u swoich stóp list pana Astézan, podpisem na wierzch, tak że można go było przeczytać. Zerwała się jak błyskawica i przystąpiła list nogą.

Wytłumaczyła jakoś ten wypadek i zdołała niepostrzeżona podnieść nieszczęsny list. Długo nie mogła go przeczytać, panna służąca bowiem posadziła ją i już nie opuszczała. Botanik przywołał rolnika zajętego w polu i posłał go po powóz. Aby się uwolnić od wyjaśnień, Ernestyna udała, że nie może mówić; okropny ból głowy posłużył jej za pretekst, aby zasłonić chusteczką oczy. Nadjechał powóz. Kiedy, usiadłszy w nim, mogła się oddać swoim myślom, niepodobna opisać rozdzierającego bólu, jaki przeszywał jej duszę przez drogę do zamku. Najstraszniejszym było uczucie pogardy dla samej siebie. Nieszczęsny list, który czuła w chusteczce, palił jej dłoń. Wśród powrotu do zamku zapadła noc; Ernestyna mogła niepostrzeżenie otworzyć oczy. Widok błyszczących gwiazd ukoił ją nieco. Gdy nią tak miotały odruchy namiętności, młodość jej i niewinność nie zdawały sobie z nich bynajmniej sprawy. Po dwóch godzinach najokrutniejszych mąk duszy odzyskała nieco spokoju dzięki mężnemu postanowieniu: „Nie przeczytam listu, widziałam jedynie podpis – powiadała sobie. – Spalę go, skoro tylko wrócę do zamku”. Z tą chwilą mogła sobie wrócić szacunek bodaj za to męstwo; miłość bowiem, mimo że zdławiona na pozór, nie omieszkała natrącać379 skromnie, że może ten list wyjaśnia w pożądany sposób stosunki pana Astézan z panią Dayssin.

Wszedłszy do salonu, Ernestyna wrzuciła list w ogień. Nazajutrz od ósmej rano zabrała się do fortepianu, który zaniedbała mocno od dwóch miesięcy. Wzięła z półki zbiór Pamiętników z historii Francji wydany przez Petitota i zaczęła robić długie wyciągi z Pamiętników krwawego Montluc. Zręcznie podsunęła staremu botanikowi myśl odbycia z nią kursu historii naturalnej. Po dwóch tygodniach zacny ten człowiek, prosty jak jego rośliny, nie mógł się nachwalić zadziwiającej pilności uczennicy; był oczarowany. Co do niej, wszystko jej było obojętne, wszelka myśl przywodziła ją jednak do rozpaczy. Stryj był mocno zaniepokojony; Ernestyna chudła w oczach. Ponieważ była przypadkowo nieco zaziębiona, dobry starzec, który wbrew obyczajom starych ludzi nie skupiał na sobie wszystkich zainteresowań życia, wyobraził sobie, że to początek suchot. Ernestyna sądziła tak samo; myśli tej zawdzięczała jedyne znośne chwile w owej dobie: nadzieja bliskiej śmierci pozwala jej cierpliwie znosić życie.

376.(…) bogactwo, stanowisko, formy – wszystko jest wręcz przeciwnie we Francji a we Włoszech. Na przykład bogactwo, urojenie, wychowanie skłaniają do miłości z tamtej strony Alp, oddalają zaś od niej we Francji. [przypis autorski]
377.osłoniony – dziś popr.: osłonięty. [przypis edytorski]
378.władnący – dziś popr.: władający. [przypis edytorski]
379.natrącać – wspominać mimochodem; nadmieniać. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
03 ekim 2017
Hacim:
420 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3, 2 oylamaya göre