Kitabı oku: «O miłości», sayfa 19
Kodeks miłosny z dwunastego wieku
1. Powołanie się na małżeństwo nie jest dostateczną wymówką od miłości.
2. Kto nie umie ukrywać, nie umie kochać.
3. Nikt nie może się oddawać dwom miłowaniom.
4. Miłość może zawsze wzrastać lub maleć.
5. Nie ma smaku to, co jedno z kochanków bierze siłą od drugiego.
6. Mężczyzna kocha zazwyczaj aż w dobie pełnej męskości.
7. Po śmierci jednego z kochanków nakazuje się drugiemu dwuletnie wdowieństwo.
8. Bez poważnej przyczyny nikt nie może być pozbawiony praw miłosnych.
9. Nikomu nie godzi się kochać, o ile go nie zachęcono nadzieją wzajemności.
10. Skąpstwo zazwyczaj wygania z domu miłość.
11. Nie godzi się kochać tej, którą byłoby wstydem żądać w małżeństwo.
12. Prawdziwy kochanek pragnie pieszczot jedynie od tej, którą kocha.
13. Miłość rozgłoszona rzadko jest trwała.
14. Zbyt łatwy tryumf odejmuje smak miłości; przeszkody dodają jej ceny.
15. Wszelka osoba, która kocha, blednie na widok tej, którą kocha.
16. Kto ujrzy niespodzianie przedmiot miłowania, zadrży.
17. Nowa miłość wypędza dawną.
18. Jedynie wartość osobista czyni godnym kochania.
19. Gasnąca miłość umiera szybko i rzadko rozbłyśnie na nowo.
20. Zakochany zawsze jest lękliwy.
21. Prawdziwa zazdrość zawsze wzmaga miłowanie.
22. Od podejrzenia i z zazdrości wzrasta miłowanie.
23. Mniej sypia i mniej jada ten, którego oblega myśl o kochaniu.
24. Wszelki uczynek kochanka kończy się myślą o przedmiocie miłowania.
25. Prawdziwej miłości to tylko zda się dobre, o czym wie, że się podoba kochanej osobie.
26. Miłość nie może niczego odmówić miłości.
27. Kochanek nie może się nasycić posiadaniem ukochanej istoty.
28. Lada podejrzenie sprawia, że kochanek lęka się wszystkiego ze strony kochanej istoty.
29. Zbytni nałóg rozkoszy utrudnia poczęcie się miłości.
30. Osoba, która kocha, zajęta jest obrazem ukochanego przedmiotu pilnie i bez przerwy.
31. Nic nie przeszkadza, aby kobietę kochało dwóch mężczyzn, a mężczyznę dwie kobiety364.
Oto umotywowanie wyroku wydanego przez trybunał miłosny:
Pytanie: „Zali prawdziwa miłość może istnieć między osobami poślubionymi?”
Wyrok hrabiny Szampanii:
„Powiadamy i stwierdzamy osnową niniejszego pisma, że miłość nie może rozciągać swych praw na dwie osoby zaślubione. Albowiem kochankowie wzajemnie i bez przymusu, niezniewoleni żadną koniecznością użyczają sobie wszystkiego, gdy małżonkowie powinni z obowiązku cierpieć wzajem swą wolę i nie odmawiać niczego sobie wzajem…
Niechaj ten wyrok, który wydaliśmy z osobliwą rozwagą i po zasięgnięciu zdania wielu innych dam, będzie dla was prawdą stałą i niezłomną. Tak osądziliśmy, Roku Pańskiego 1174, trzeciego dnia kalendów majowych, terminu VII365”.
Zapisek o kapelanie Andrzeju
Zdaje się, że Andrzej pisał około r. 1176.
W Bibliotece Królewskiej (nr. 8758) znajduje się rękopis dzieła Andrzeja, niegdyś będący własnością Baluze'a. Oto pierwszy tytuł: Hic incipiunt capitula libri de Arte amatoria et reprobatione amoris366.
Po tym tytule następuje spis rozdziałów.
Następnie czytamy ten drugi tytuł:
Incipit liber de Arte amandi et de reprobatione amoris, editus et compillatus a magistro Andrea, Francorum aulae regiae capellano, ad Galterium amicum suum, cupientem in amoris exercitu militare: in quo quidem libro, cuiusque gradus et ordinis mulier ab homine cuiusque conditionis et status ad amorem sapientissime invitatur; et ultimo in fine ipsius libri de amoris reprobatione subiungitur 367.
Crescimbeni (Vite de' poeti provenzali, artykuł Percivalle Doria) cytuje rękopis z biblioteki Mikołaja Bargiacchi we Florencji i przytacza zeń liczne ustępy; rękopis ten jest przekładem traktatu kapelana Andrzeja. Academia della Crusca wliczyła je w poczet dzieł, które dostarczyły przykładów do jej słownika.
Było kilka różnych wydań oryginału łacińskiego. Otto Menckenius w swoich Miscellanea Lipsiensia nova (Lipsiae 1751, t. VIII, cz. 1, s. 545 i nast.) podaje bardzo stare wydanie bez daty i miejsca druku, o którym mniema, iż datuje z samego początku drukarstwa: Tractatus amoris et de amoris remedio Andreae capellani papae Innocentii quarti368.
Drugie wydanie z r. 1610 ma ten tytuł:
Erotica seu amatoria Andreae capellani regii, vetustissimi scriptoris ad venerandum suum amicum Gualterium scripta, nunquam ante hac edita, sed saepius a multis desiderata; nunc tandem fide diversorum mss. codicum in publicum emissa a Dethmaro Mulhero, Dorpmundae, typis Westbovianis, anno Una Caste et Vere amanda 369.
Trzecie wydanie ma tytuł: Tremoniae, typis Westhovianis, anno 1614.
Andrzej w ten sposób metodycznie dzieli przedmiot, który zamierza traktować:
1. Quid sit amor et unde dicatur.
2. Quis sit effectus amoris.
3. Inter quos possit esse amor.
4. Qualiter amor acquiratur, retineatur, augmentatur, minuatur, finiatur.
5. De notitia mutui amoris, et quid unus amantium agere debeat altero fidem fallente370.
Każda z tych kwestii omawiana jest w kilku paragrafach.
Andrzej każe na przemian mówić kochankowi i damie. Dama podnosi zarzuty, kochanek usiłuje ją przekonać mniej lub więcej subtelnymi dowodami. Oto ustęp, który autor wkłada w usta kochanka:
…Sed si forte horum sermonum te perturbet obscuritas, eorum tibi sententiam indicabo.
Ab antiquo igitur quatuor sunt in amore gradus distincti:
Primus in spei datione consistit.
Secundus in osculi exhibitione.
Tertius in amplexus fruitione.
Quartus in totius concessione personae finitur 371.
Uzupełnienia
Fiasko
„Całe królestwo miłości pełne jest tragicznych wydarzeń” – powiada pani de Sévigné, opowiadając nieszczęście swego syna ze sławną Champmeslé.
Montaigne wywija się bardzo zręcznie z tak drażliwego przedmiotu:
„Podejrzewam, iż owe pocieszne urzeczenia, które zdarzają się w świecie tak często, że wciąż mówi się jeno o tym, wynikają jedynie z uczucia lęku i obawy; wiem bowiem z doświadczenia, jak ktoś, za kogo mógłbym ręczyć jak za samego siebie i u którego nie można było podejrzewać żadnej przyrodzonej niemocy ani też czarów, jednego razu, słysząc niedawno opowiadanie przyjaciela o osobliwej zemdlałości, jakiej był doznał, i znalazłszy się samemu w podobnej okazji, popadł w tę samą niedolę, w chwili gdy mu to najmniej było na rękę – tak żywo groza opowieści uderzyła jego wyobraźnię! I od tego czasu nieraz był już temu podległy, tak owo szpetne wspomnienie własnej chyby trapiło go i prześladowało. Znalazł lekarstwo przeciw temu urojeniu w innym znowu urojeniu: mianowicie wyznając głośno tę swoją ułomność i uprzedzając o niej zawczasu, uspokajał w ten sposób własną wyobraźnię, jako że wobec powiadomienia drugiej strony o własnym cierpieniu zobowiązanie jego umniejszało się i mniej mu ciążyło.
Do czego raz się było zdolnym, nie będzie się już nigdy niezdatnym, chyba z prawdziwej niemocy. To nieszczęście zagraża tylko w takim przedsięwzięciu, w którym dusza nasza nad miarę przepełniona jest pożądaniem i czcią… Wiem o takim, któremu pomagało na wpół zaspokoić swoje ciało gdzie indziej… Dusza zapaśnika zmącona rozmaitymi sprzecznymi wzruszeniami łacno się mąci… Synowa Pitagorasa powiadała, że kobieta, która się kładzie z mężczyzną, powinna wraz z suknią odłożyć na tę chwilę i srom i przywdziać go aż wraz z suknią372”.
Kobieta ta miała słuszność co do miłostek, nie miała jej co do miłości.
Pierwszy tryumf – jeśli odłożyć na bok próżność – nie daje bezpośredniej rozkoszy żadnemu mężczyźnie:
1. Chyba że nie miał czasu pożądać tej kobiety i posiadać jej wyobraźnią, to znaczy posiadł ją zaraz w pierwszych chwilach pożądania. Wówczas jest to szczyt rozkoszy fizycznej; dusza tonie jeszcze cała w syceniu się pięknością, nie myśląc o przeszkodach.
2. Albo chodzi o kobietę zupełnie bez znaczenia, np. ładną pokojówkę lub jedną z kobiet, których się pożąda jedynie wtedy, kiedy się je widzi. Jeśli istnieje w sercu odrobina uczucia, istnieje i odrobina możliwego fiasko.
3. Albo kochanek posiadł swą lubą tak niespodzianie, że nie zostawiła mu czasu na najlżejsze zastanowienie.
4. Albo chodzi o oddaną i bezgraniczną miłość ze strony kobiety, nieodpłacaną w równym stopniu przez mężczyznę.
Im bardziej mężczyzna jest zakochany, tym większy gwałt musi sobie zadać, aby się zbliżyć tak poufale i narazić się na gniew istoty, która, podobna dlań do bóstwa, budzi w nim wraz bezmiar miłości i szacunku.
Ta obawa, wynik uczucia bardzo tkliwego, w miłostce zaś fałszywy wstyd płynący z żądzy podobania się i z braku odwagi, wytwarzają uczucie niezmiernie przykre, którego nie możemy pokonać i którego się wstydzimy. Otóż jeżeli dusza zajęta jest wstydem i pokonywaniem go, nie może się poświęcić rozkoszy, zanim bowiem pomyśli się o rozkoszy, która jest zbytkiem, trzeba, aby pewność, która jest koniecznością, była poza wszelkim ryzykiem.
Są ludzie, którzy jak Rousseau, doznają fałszywego wstydu nawet wobec dziewcząt publicznych; nie chodzą do nich, gdyż posiada się je tylko raz, a ten pierwszy raz jest przykry.
Aby zrozumieć, iż, pominąwszy próżność, pierwszy tryumf jest często przykrym wysiłkiem, trzeba odróżnić przyjemność samego faktu od szczęścia następnej chwili. Jesteś rad:
1. iż znalazłeś się wreszcie w tym położeniu, któregoś tyle pragnął; że posiadłeś doskonałe szczęście na przyszłość i żeś już przebył czas owego tak srogiego oporu, który kazał ci wątpić o miłości ukochanej kobiety;
2. iż dobrze się z tego wywiązałeś i uniknąłeś niebezpieczeństwa; ta okoliczność sprawia, że to nie jest czystą radością w miłości namiętnej; człowiek nie wie, co robi, a jest pewny tego, co kocha; ale w miłostce, która nie traci nigdy głowy, ta chwila jest niby powrót z podróży, człowiek bada sam siebie, a jeżeli miłość zawiera silną dawkę próżności, chce ukryć to badanie;
3. lichsza część duszy cieszy się, że odniosła zwycięstwo.
O ile prawdziwie kochasz kobietę lub o ile wyobraźnia twoja nie jest zbyt zużyta, to jeśli ona popełni tę niezręczność, iż powie ci pewnego wieczora tkliwym i wzruszonym głosem: „Niech pan przyjdzie jutro w południe, będę sama”, podniecenie nerwowe nie pozwoli ci zasnąć w nocy; będziesz sobie wyobrażał na tysiąc sposobów szczęście, które cię czeka; ranek będzie ci męczarnią; wreszcie godzina bije, masz uczucie, że każde uderzenie zegara wstrząsa ci przeponę. Wychodzisz z drżeniem na ulicę, nie masz siły uczynić kroku. Spostrzegasz za żaluzją ukochaną kobietę, wstępujesz na schody dodając sobie otuchy… i robisz fiasko z podniecenia wyobraźni.
Pan Rapture, człowiek bardzo nerwowy, artysta i ciasna głowa, opowiadał mi w Mesynie, iż nie tylko za pierwszym razem, ale wręcz na wszystkich schadzkach zdarzało mu się to nieszczęście. Mimo to sądzę, że jako mężczyzna był nie gorszy od innych; znałem w każdym razie jego dwie urocze kochanki.
Co się tyczy typowego sangwinika (prawdziwy Francuz, który wszystko bierze z wesołej strony, pułkownika Mathis), jutrzejsza schadzka, zamiast go dręczyć nadmiarem uczucia, barwi mu wszystko różowo aż do szczęsnej chwili. Gdyby nie miał schadzki, nudziłby się.
Obacz analizę miłości u Helwecjusza; założyłbym się, że on tak czuł, pisał zaś w imieniu większości mężczyzn. Tacy ludzie nie są wręcz zdolni do namiętnej miłości, mąciłaby ich spokój; sądzę, że takie wzruszenie wydałoby się im nieszczęściem, a przynajmniej byliby upokorzeni swą nieśmiałością.
Sangwinik zna najwyżej jeden rodzaj moralnego fiasko: mianowicie kiedy ma schadzkę z jaką Mesaliną i kiedy wchodząc do łóżka pomyśli, przed jakim sędzią ma się popisać!
Nieśmiały melancholik może się czasem zmienić w sangwinika, jak mówi Montaigne, przy pomocy szampańskiego wina, byle się nie upić rozmyślnie. Pociechą może mu być to, że owi świetni szermierze, którym zazdrości i których nigdy nie doścignie, nie mają ani jego boskich rozkoszy, ani jego przygód i że sztuki piękne, które się karmią nieśmiałością miłosną, są dla nich zamkniętą księgą. Człowiek, który pragnie jedynie pospolitego szczęścia, jak Duclos, znajduje je często; nie jest nigdy nieszczęśliwy, tym samym nie jest wrażliwy na sztukę.
Atletyczny temperament może doznać tego nieszczęścia jedynie przez wyczerpanie lub przez niemoc cielesną, w przeciwieństwie do natur nerwowych i melancholijnych, które są jakby do niego stworzone.
Często, wyczerpawszy się z inną kobietą, biedni ci melancholicy zdołają przygasić nieco swą wyobraźnię i przez to odegrać mniej smutną rolę przy kobiecie będącej przedmiotem ich gorących uczuć.
Jakiż stąd wniosek? Że roztropna kobieta nie oddaje się nigdy pierwszy raz na schadzce. – Powinno to być szczęście nieoczekiwane.
Mówiliśmy dziś wieczór o fiaskach w sztabie generała Michaud; było tam pięciu bardzo przystojnych młodych ludzi, od lat dwudziestu pięciu do trzydziestu, i ja. Okazało się, iż z wyjątkiem jednego samochwała, który prawdopodobnie nie mówił prawdy, wszyscy zrobiliśmy fiasko pierwszy raz z naszymi najsławniejszymi kochankami. Prawda, że żaden z nas nie zaznał może tego, co Delfante nazywa namiętnością.
Myśl, że to nieszczęście jest nadzwyczaj pospolite, powinna zmniejszać niebezpieczeństwo.
Znałem pięknego dwudziestotrzyletniego porucznika huzarów, który, jak sądzę z nadmiaru miłości, przez pierwsze trzy noce spędzone z kochanką, którą ubóstwiał od pół roku, a która, opłakując innego kochanka poległego na wojnie, była dlań dotąd bardzo sroga, potrafił ją jedynie ściskać i płakać z radości. Ani on, ani ona nie byli tym zdziwieni.
Ordonator H. Mondor, znany całej armii, zrobił fiasko trzy dni z rzędu z młodą i uroczą hrabiną Koller.
Ale król fiaska to inteligentny i przystojny pułkownik Horse, który robił fiasko trzy miesiące z rzędu ze swawolną i apetyczną Niną Vigano i wreszcie zmuszony był się z nią rozstać, nie posiadłszy jej.
Gałąź salzburska373
W kopalniach soli w Hallein, niedaleko Salzburga, górnicy wrzucają w opuszczony szyb gałąź odartą z liści przez mrozy zimowe; w parę miesięcy później, pod działaniem wody nasyconej cząstkami soli, która zwilża tę gałąź, a następnie paruje, znajdują ją całą pokrytą błyszczącymi kryształkami. Najdrobniejsze gałązki, nie większe niż łapka sikory, są jakby inkrustowane mnogością ruchomych i lśniących kryształków. Niepodobna już rozpoznać pierwotnej gałęzi; jest to niby dziecinna zabawka, bardzo miła dla oczu. Kiedy dzień jest słoneczny i suchy, górnicy z Hallein ofiarowują te diamentowe gałązki podróżnym spuszczającym się do kopalni. Ten zjazd do kopalni to bardzo osobliwa operacja. Siada się okrakiem na olbrzymich sosnowych pniach, umieszczonych pochyło jeden za drugim. Pnie te są bardzo grube, a funkcje koni, jakie spełniają od wieku lub dwóch, wygładziły je dokładnie. Przed siodłem, na którym siedzisz i które ślizga się po sosnowych pniach zestawionych z sobą, sadowi się górnik, który na swoim skórzanym fartuchu sunie przed tobą i nie dopuszcza, abyś zjechał zbyt szybko.
Przed podjęciem tej szybkiej podróży górnicy zapraszają panie, aby się ubrały w olbrzymie hajdawery z szarego płótna, w które wchodzą ich suknie, co daje całej postaci wygląd bardzo komiczny. Zwiedzałem te malownicze kopalnie haleńskie w lecie r. 18… z panią Gherardi. Zrazu była mowa jedynie o tym, aby uciec przed nieznośnym gorącem dręczącym nas w Bolonii i odetchnąć chłodem na górze św. Gotarda. W trzy noce przebyliśmy trujące bagna mantuańskie i rozkoszne jezioro Garda i przybyliśmy do Riva, do Bolzano, do Innsbrucku.
Pani Gherardi tak była zachwycona górami, że puściwszy się na wycieczkę, skończyliśmy na podróży. Jadąc brzegiem Innu, następnie zaś Salzachu, dotarliśmy do Salzburga. Uroczy chłód północnych stoków Alp w porównaniu z dusznością i pyłem, jakie zostawiliśmy na równinie lombardzkiej, dawał nam co rano nową rozkosz i zachęcał do dalszej drogi. W Golling kupiliśmy kurtki wieśniacze. Często mieliśmy kłopot z noclegiem, a nawet z żywnością, karawana bowiem była liczna; ale te kłopoty, te nieszczęścia były znowuż przyjemnością.
Przybyliśmy z Golling do Hallein, nie wiedząc nawet o istnieniu pięknych kopalni soli. Zastaliśmy tam gromadę ciekawych, wobec których pojawiliśmy się w chłopskich kurtach, panie zaś w olbrzymich kapotach nabytych od wieśniaczek. Udaliśmy się do kopalni bez zamiaru spuszczania się do szybu. Myśl o przebyciu okrakiem trzech ćwierci mili na drewnianym koniu wydawała nam się dość dzika; baliśmy się udusić na dnie tej czarnej jamy. Pani Gherardi przyjrzała się chwilę i oświadczyła, że co się jej tyczy, zamierza zjechać, my zaś możemy robić, co chcemy.
Podczas przygotowań, dość długich zresztą, gdyż nimeśmy się zapuścili w tę czeluść, trzeba nam było zjeść gdzieś obiad, bawiłem się obserwowaniem tego, co się działo w głowie jasnowłosego oficerka bawarskich szwoleżerów. Poznajomiliśmy się świeżo z tym sympatycznym młodzieńcem, który mówił po francusku i oddawał nam wielkie usługi w porozumiewaniu się z wieśniakami. Młody oficer, mimo że nader przystojny, nie był furfantem, przeciwnie, zdawał się bardzo do rzeczy; pani Gherardi zrobiła to odkrycie. Widziałem, jak oficer w mig zakochał się w uroczej Włoszce, która nie posiadała się z uciechy, że zjeżdża do kopalni i że znajdzie się pięćset stóp pod ziemią. Pani Gherardi, wyłącznie zajęta pięknością szybów, korytarzy oraz pokonaną trudnością, była o tysiąc mil od tego, aby chcieć się komuś podobać, a tym bardziej zachwycać się kimś.
Słuchałem ze zdumieniem osobliwych zwierzeń, jakie, ani wiedząc o tym, zaczął mi czynić oficer bawarski. Był tak pochłonięty niebiańską i ożywioną dowcipem postacią, która siedziała z nim przy jednym stoliku w gospodzie, słabo oświetlonej okienkami o zielonych szybkach, iż zauważyłem, że często ani wie, co i do kogo mówi. Uprzedziłem panią Gherardi; gdyby nie ja, postradałaby to widowisko, na które młoda kobieta zawsze chyba jest czuła. Uderzył mnie zwłaszcza odcień szaleństwa, który wzmagał się w refleksjach oficera; wciąż znajdował w tej kobiecie doskonałości niewidzialne moim oczom. Z każdą chwilą to, co mówił, malowało w mniej podobny sposób kobietę, którą zaczynał kochać. Powiadałem sobie: „Ghita jest z pewnością tylko pretekstem wszystkich zachwytów biednego Niemiaszka”. Na przykład zaczął wysławiać rękę pani Gherardi, którą to rękę w dzieciństwie zeszpeciła mocno ospa, tak iż od tego czasu została ciemna i bardzo pocętkowana.
„Jak sobie wytłumaczyć to, co widzę? – powiadałem sobie. – Gdzie znaleźć porównanie, aby jaśniej oddać swoją myśl?”
W tej chwili pani Gherardi igrała gałązką okrytą migotliwymi diamentami, którą dali jej właśnie górnicy. Słońce świeciło jasno, było to trzeciego sierpnia, a małe solne kryształy rzucały tyle blasku co najpiękniejsze diamenty w jarząco oświetlonej sali balowej. Oficer bawarski, któremu przypadła szczególnie osobliwa i świetna gałązka, ofiarował pani Gherardi zamianę. Przystała; on zaś biorąc jej gałązkę, przycisnął ją do serca ruchem tak komicznym, że wszyscy Włosi zaczęli się śmiać. Zmieszany oficer zwrócił się do pani Gherardi z przesadnymi, a szczerymi komplementami. Ponieważ wziąłem go po trosze w opiekę, starałem się usprawiedliwić szaleństwo jego zachwytów. Powiadałem Ghicie:
– Wrażenie, jakie sprawiają na tym młodym człowieku pani szlachetne włoskie rysy, oczy, jakich nigdy nie widział, zupełnie odpowiada procesowi krystalizacji na tej gałązce, którą pani trzyma i która się pani wydaje tak piękna. Odarta z liści przez mrozy zimowe z pewnością nie miała nic olśniewającego. Krystalizacja soli okryła czarną gałązkę tak lśniącymi i licznymi diamentami, że jedynie tu i ówdzie można dojrzeć gałązkę taką, jak jest.
– Cóż stąd za wniosek? – spytała pani Gherardi.
– Że ta gałązka wiernie przedstawia Ghitę, jak ją widzi wyobraźnia młodego oficera.
– To znaczy, łaskawy panie, że pan widzi tyleż różnicy między mną rzeczywistą a mną widzianą oczami tego sympatycznego młodzieńca co między zeschłą gałązką a diamentową agretką, jaką ofiarowali mi górnicy?
– Pani, młody oficer odkrywa w pani przymioty; których my, dawni przyjaciele, nigdyśmy nie widzieli. Nie mogliśmy się dopatrzeć, na przykład, wyrazu tkliwej i współczującej dobroci. Ponieważ ten młodzieniec jest Niemcem, pierwszym przymiotem kobiety w jego oczach jest dobroć, natychmiast tedy widzi w pani wyraz dobroci. Gdyby był Anglikiem, ujrzałby w pani arystokratyzm i lady like374 jakiej księżnej; ale gdyby był mną, widziałby panią taką, jaką jesteś, ponieważ od dawna, na swoje nieszczęście, nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej uroczego.
– A, rozumiem – rzekła Ghita. – Z chwilą gdy zaczynacie zajmować się kobietą, widzicie ją już nie taką, jak jest, ale taką, jaką chcecie widzieć. Korzystne złudzenia, jakie rodzą się z tego pierwszego zainteresowania, porównywa pan z tymi ładnymi diamentami pokrywającymi ogołoconą gałązkę, a widzialnymi, nich pan to zważy, jedynie oku tego młodego człowieka, który zaczyna kochać.
– Oto – podjąłem – przyczyna, że rozmowy zakochanych wydają się tak śmieszne rozsądnym ludziom, nieświadomym zjawiska krystalizacji.
– A, pan to nazywa krystalizacją – rzekła Ghita. – Dobrze więc, drogi panie, niech pan krystalizuje dla mnie.
Obraz ten, nieco dziwaczny, uderzył panią Gherardi. Kiedyśmy w kopalni przybyli do sali oświetlonej setką lampek robiących wrażenie dziesięciu tysięcy dzięki kryształkom soli migocącym ze wszystkich stron, rzekła do młodego Bawara:
– Och, jakie to ładne! Czuję, że krystalizuję na rzecz tej sali, przeceniam jej piękność; a pan, czy pan krystalizuje?
– Tak, pani – odparł naiwnie młody oficer, zachwycony, że ma jakieś wspólne uczucie z piękną Włoszką, ale nie bardzo rozumiejąc, o czym ona mówi. Ta prosta odpowiedź rozśmieszyła nas do łez, ponieważ spowodowała wybuch zazdrości pewnego dudka, którego Ghita kochała i który zaczął być poważnie zazdrosny o bawarskiego oficera. Znienawidził słowo „krystalizacja”.
Po wyjściu z kopalni mój nowy przyjaciel, oficer bawarski, którego mimowolne zwierzenia bawiły mnie znacznie więcej niż szczegóły eksploatacji soli, dowiedział się ode mnie, że pani Gherardi nazywa się Ghita i że zwyczajem włoskim jest nazywać ją w jej obecności la Ghita.
Biedny chłopiec, drżąc cały, ośmielił się nazwać ją, mówiąc do niej, la Ghita, a pani Gherardi, ubawiona nieśmiało-namiętnym wyrazem młodego człowieka oraz silnie poirytowaną miną kogoś drugiego, zaprosiła oficera na śniadanie nazajutrz, w przeddzień wyjazdu do Włoch. Skoro ten odszedł, zirytowany amant rzekł:
– Proszę, może pani raczy nam wytłumaczyć, czemu nas pani uszczęśliwia towarzystwem tego blondasa z baranimi oczami?
– Temu, łaskawy panie, że po dziesięciu dniach podróży, spędzając ze mną cały dzień, widzicie mnie wszyscy taką, jak jestem, te zaś czułe oczy, które pan nazywasz baranimi, widzą mnie jako doskonałość. Nieprawdaż, Filippo – dodała, spoglądając na mnie – te oczy pokrywają mnie błyszczącą krystalizacją; jestem dla nich doskonała; co zaś jest cudowne, to że co bądź bym uczyniła, jakiekolwiek głupstwo zdarzyłoby mi się powiedzieć, w oczach tego młodego Niemca nie przestanę być nigdy doskonałością; to bardzo wygodnie. Ty na przykład, Annibalino – (amant, którego uważaliśmy po trosze za durnia, nazywał się pułkownik Hannibal) – założę się, że w tej chwili nie uważasz mnie za zupełnie doskonałą. Uważasz, że źle czynię, dopuszczając tego młodzika do mego towarzystwa. Czy wiesz, czego to dowodzi, mój drogi? Nie krystalizujesz już dla mnie.
Słowo „krystalizacja” stało się modne w naszym kółku i tak dalece uderzyło wyobraźnię pięknej Ghity, że przyjęła je na wszystko.
Za powrotem do Bolonii, ilekroć ktoś opowiedział jakąś historyjkę miłosną w jej loży, zwracała się do mnie. „Ten rys potwierdza lub obala naszą teorię” – mówiła. Powtarzające się akty szaleństwa, dające kochankowi spostrzegać wszystkie doskonałości w kobiecie, którą zaczyna kochać, nazywały się zawsze między nami krystalizacją. To słowo przypominało nam najmilszą podróż. Nigdy tak dobrze nie czułem wzruszającej i samotnej piękności jeziora Garda; mimo dławiącego gorąca spędzaliśmy na łodziach rozkoszne wieczory. Przeżyliśmy tam chwile, których się nie zapomina; był to jeden ze świetnych momentów naszej młodości.
Jednego wieczora ktoś przyniósł nam nowinę, że księżna Lanfranchi i piękna Florenza walczą o serce młodego malarza Oldofredi. Biedna księżna zdawała się szczerze zakochana, młody zaś artysta mediolański zajęty był wyraźnie jedynie Florenzą. Pytano się: „Czy Oldofredi jest zakochany?”. Ale błagam czytelnika, niech wierzy, że ja nie próbuję usprawiedliwić tego rodzaju rozmowy gwałcącej reguły francuskiego konwenansu. Nie wiem czemu, tego wieczora uparliśmy się dociekać, czy malarz kocha się w pięknej Florenzie.
Zgubiliśmy się w mnóstwie drobnych faktów. Kiedyśmy się znużyli badaniem odcieni prawie niedostrzegalnych i w gruncie nieistotnych, pani Gherardi opowiedziała nam proces, który wedle niej rozgrywa się w sercu Oldofrediego. Zaraz z początku miała nieszczęście użyć słowa „krystalizacja”. Pułkownik Hannibal, który wciąż miał na sercu gładkie liczko bawarskiego oficera, udał, że nie rozumie, i spytał nas po raz setny, co rozumiemy pod krystalizacją.
– To, czego nie ma we mnie dla pana – odparła żywo pani Gherardi. Po czym, zostawiwszy w kącie jego i jego kwasy, zwróciła się do nas: – Uważam – rzekła – że mężczyzna zaczyna kochać, kiedy go widzę smutnym.
Okrzyknęliśmy się:
– Jak to! miłość, to rozkoszne uczucie, które zaczyna się tak pięknie…
– A które czasem kończy się tak brzydko, kwasami, sprzeczkami – odparła pani Gherardi, śmiejąc się i spoglądając na Hannibala. – Rozumiem wasze protesty. Wy, gruboskórni mężczyźni, widzicie w narodzinach miłości tylko jedno: kocha się albo nie kocha. Tak pospólstwo wyobraża sobie, że śpiew każdego słowika jest jednaki; ale my, które umiemy go słuchać z przyjemnością, wiemy, że jest dziesięć odcieni między słowikiem a słowikiem.
– Jednak zdaje mi się, pani, że się kocha albo nie kocha.
– Bynajmniej, drogi panie; to tak, jakby pan powiedział, że człowiek, który wyrusza z Bolonii, aby się udać do Rzymu, przybył już do bram Rzymu, kiedy z wysokości Apeninów widzi jeszcze waszą wieżę Garisendę. Jedno z tych miast leży daleko od drugiego i można być na ćwierć drogi, w połowie, w trzech czwartych, nie dojechawszy jeszcze do Rzymu, a nie będąc już w Bolonii.
– W tym pięknym porównaniu – rzekłem – Bolonia oznacza zapewne obojętność, a Rzym doskonałą miłość.
– Kiedy jesteśmy w Bolonii – odparła pani Gherardi – jesteśmy zupełnie obojętni, nie w głowie nam zachwycać się kobietą, w której może kiedyś będziemy się kochali do szaleństwa; tym bardziej wyobraźnia nie sili się przeceniać jej zalet. Słowem, jak mówiliśmy w Hallein, krystalizacja jeszcze się nie zaczęła.
Na te słowa Hannibal zerwał się wściekły i wyszedł z loży, mówiąc:
– Wrócę, kiedy będziecie mówili po włosku.
Natychmiast rozmowa potoczyła się po francusku i wszyscy zaczęli się śmiać, nawet pani Gherardi.
– Ot i miłość ulotniła się – rzekła i znowuśmy się zaśmiali. – Wyrusza się z Bolonii, wspina się na Apeniny, jedzie się do Rzymu…
– Ależ, pani – wtrącił któryś z nas – dalekośmy odbiegli od malarza Oldofredi…
Odezwanie to wywołało u niej lekki gest zniecierpliwienia, które prawdopodobnie do reszty pogrążyło w niepamięci Hannibala i jego gwałtowne wyjście.
– Czy chcecie wiedzieć – rzekła – co się dzieje, kiedy opuścimy Bolonię? Przede wszystkim uważam ten wyjazd za zupełnie mimowolny: jest to odruch. Nie mówię, aby mu nie towarzyszyło wiele przyjemności. Podziwia się, a potem mówi się sobie: „Cóż za rozkosz być kochanym przez tę czarującą kobietę!”. Wreszcie zjawia się nadzieja; po nadziei (często powziętej bardzo lekko, bo nie wątpi się o niczym, gdy się ma w żyłach krew bodaj trochę gorącą), po nadziei, powiadam, przesadza się z rozkoszą piękność i zalety kobiety, której miłość spodziewa się pozyskać…
Gdy pani Gherardi tak mówiła, ja wziąłem kartę do gry, napisałem na grzbiecie z jednej strony „Bolonia”, z drugiej „Rzym”, między zaś Bolonią i Rzymem naznaczyłem cztery postoje, które wskazała nam pani Gherardi:
1. Podziw.
2. Przybywa się do drugiego etapu, gdy się mówi sobie w duchu: „Cóż za rozkosz być kochanym przez tę uroczą kobietę!”.
3. Narodziny nadziei znaczą trzeci etap.
4. Do czwartego dochodzi się, kiedy się z rozkoszą przecenia piękność i zalety ukochanej. To właśnie nasza szkoła nazywa słowem krystalizacja, które doprowadza Kartaginę do ucieczki. W istocie, to trudne do zrozumienia375.
Pani Gherardi ciągnęła dalej:
– W czasie tych czterech drgnień duszy lub sposobów zachowania, które Filippo narysował, nie widzę najmniejszego powodu, aby nasz podróżnik był smutny. Faktem jest, że przyjemność jest żywa, że wymaga całej uwagi, do jakiej dusza jest zdolna. Jest poważny, ale nie smutny, to wielka różnica.
– Rozumiemy, pani – rzekł jeden z obecnych. – Nie mówi pani o tych nieborakach, którym się zdaje, że wszystkie słowiki mają jeden głos.
– Różnica między tym, czy ktoś jest poważny, czy smutny (l'esser serio i l'esser mesto) – podjęła pani Gherardi – jest rozstrzygająca, gdy chodzi o rozwiązanie problemu takiego jak ten: czy Oldofredi kocha piękną Florenzę? Sądzę, że Oldofredi kocha, ponieważ zajmując się mocno Florenzą był, widziałam to, nie tylko poważny, ale smutny. Jest smutny, bo oto co mu się zdarzyło. Wyolbrzymiwszy sobie szczęście, jakie mógłby mu dać charakter malujący się w rafaelowej twarzy, pięknych ramionach, szyi, słowem, w godnych Canovy kształtach pięknej marchesiny, próbował zapewne uzyskać potwierdzenie swych nadziei. Bardzo prawdopodobnie Florenza, spłoszona myślą o pokochaniu obcego, który może opuścić Bolonię przy lada sposobności, a zarazem urażona, że on mógł powziąć tak rychłą nadzieję, odjęła mu ją z całym okrucieństwem.
Mieliśmy szczęście widywać codziennie panią Gherardi; najdoskonalsza zażyłość panowała w naszym kółku, rozumieliśmy się w pół słowa; często śmieliśmy się z żartu bez słów, mrugnięcie wystarczało. Tu czytelnik francuski zauważy, że ładna kobieta we Włoszech poddaje się najdzikszym pomysłom, jakie jej przyjdą do głowy. W Rzymie, w Bolonii, w Wenecji piękna kobieta jest królową; despotyzm, jaki uprawia w swoim królestwie, nie ma równego w świecie. W Paryżu ładna kobieta boi się zawsze opinii i tego kata opinii – śmieszności. Nieustannie ma w duszy obawę drwin, jak samowładny monarcha obawę konstytucji. Oto tajemna myśl, która mąci jej uciechy i przyjemności i obleka ją nagle w wyraz powagi. Włoszce wydałaby się bardzo śmieszna ta ograniczona władza, jaką paryżanka sprawuje w swoim salonie. Jest ona, dosłownie, wszechwładną panią mężczyzn, którzy ją otaczają i których szczęście, przynajmniej na jeden wieczór, zawsze zależy od jej kaprysu: mam na myśli szczęście zwykłych przyjaciół. Jeśli się nie spodobasz kobiecie, która panuje w swej loży, ujrzysz w jej oczach nudę i nie zostaje ci nic lepszego, jak ulotnić się na ten wieczór.