Kitabı oku: «Kajtuś Czarodziej», sayfa 6

Yazı tipi:

– Można mu wytłumaczyć. Przydałby się Polsce czarodziej.

– Daj ty spokój. Być u takiego w niewoli?

– Nasi podobno (sierżant mówił) nie chcieli jeszcze strzelać. Niemiec się uparł.

– Ano; utopili i kwita.

– Kto wie: jeżeli czarodziej, może się wyratować; teraz dopiero mścić się zacznie.

– Nie moja kompetencja. Władza wie, co robi.

Pojechali.

„Więc to swoi do mnie strzelali? Nie, nie będę się mścił. Trzeba iść w świat”.

Zgarbił się i ciężkim krokiem ruszył naprzód.

Rozdział jedenasty

Zebranie w Genewie – Uczeni radzą – Czary czy nie czary? – Nieznany Iks

Nie rozumiał Kajtuś, o jakich to uczonych mówili żołnierze. Bo nie wiedział, co się działo na świecie od czasu jego pamiętnych awantur, a o czym gazety nie pisały, bo było tajemnicą.

Bo władze postanowiły uśpić czujność Kajtusia, żeby myślał, że może bezkarnie uprawiać swoje czary.

Więc każde państwo zagraniczne ma w Polsce swego konsula. Obowiązkiem konsula donosić o wszystkim, co się w Polsce dzieje. I tak samo Polska ma swoich konsulów we wszystkich obcych krajach.

Właśnie zaraz ci panowie – Francuz, Niemiec, Anglik – wysłali telegraficzne raporty.

Telegrafował konsul niemiecki do swojego rządu:

Polacy zrobili jakiś wynalazek, który podnosi mosty do góry. Jest w Polsce ukryta fabryka samochodów, które fruwają w powietrzu; proszę zawiadomić o tym ministra wojny.

Ambasador francuski depeszował:

Francja jest przyjaciółką Polski; tymczasem okazuje się, że Polska ma jakieś sekrety. Byłem dziś u polskiego ministra i powiedziałem, że to bardzo brzydko.

Anglik zażądał krótko:

Proszę przysłać zdolnego detektywa. Są tu ważne tajemnice wojskowe. Kurier dyplomatyczny wyjechał dziś z listem, w którym wszystko dokładnie napisałem.

W Szwajcarii jest miasto Genewa. W tej Genewie każdy naród ma delegata. Siedzą tam ci delegaci i radzą, co robić, żeby wojen na świecie nie było. I to się nazywa Liga Narodów92.

Właśnie dlatego ta Liga Narodów jest w Szwajcarii, bo to mały kraj, więc go się nie boją.

Dobrze: zebrali się delegaci w Genewie i radzą w sprawie Kajtusia.

Pierwszy mówi Niemiec:

– Jesteśmy sąsiadami Polski. Polacy są w gorącej wodzie kąpani. To, co się stało w Warszawie, jest niebezpieczne dla naszych mostów, dla naszych zegarów, dla naszych kolei. Polacy lubią robić awantury.

– Niemcy się więcej awanturują – powiedział delegat Polski.

Przewodniczący zebrania przerwał:

– Panowie, nie zebraliście się po to, żeby się kłócić i obrażać. Jeżeli delegat ma jakąś radę, niech powie, bo jeżeli nie – odbiorę panu głos.

Niemiec mówił dalej:

– Polacy robią wynalazki wojenne i próby niebezpieczne. Zdobyli potężnego sprzymierzeńca.

– To nie sprzymierzeniec, ale wróg, może nawet szpieg. Właśnie otrzymałem od mojego rządu wiadomość, że aresztowali szpiegów. Pragniemy spokoju; mieliśmy otrzymać pożyczkę od milionerów, ale oni przestraszyli się i wyjechali.

– Zgadzam się z moim polskim kolegą. Może Nieznany jest ich wrogiem. Więc chcemy okazać im pomoc.

– Bez łaski.

– Jaką pomoc? – pyta się przewodniczący.

– Poślemy naszą policję i żołnierzy i wspólnie zbadamy sprawę na miejscu. Polacy sami nie dadzą rady.

– Niech się pan nie boi.

– Wiem… Już wiem! – krzyknął nagle Francuz. – Panowie, trzeba się spieszyć, bo Nieznany naprawdę jest już niebezpieczny.

– Więc co pan wie? – pyta Anglik.

– Panowie, oddajmy tę sprawę w ręce uczonych. Dziś zaraz komisja uczonych jedzie do Warszawy. Jutro może być już za późno.

Anglik zapalił fajkę, wyjął ołówek i notes.

– Ilu ma jechać uczonych?

– Niech jedzie dziesięciu.

– Dobrze. Pojedzie dziesięciu. Kto?

– Jeden uczony fizyk, jeden uczony chemik, jeden inżynier, doktór…

– Panowie koledzy – woła Niemiec. – Tak nie można. Trzeba zastanowić się, trzeba pomyśleć. Dlaczego ma być uczonych dziesięciu, a nie ośmiu albo dwunastu?

– Owszem, zastanawiaj się pan; kto panu broni?

– Rozważaj pan, jeśli pan ma czas – krzyknął Włoch – bo my nie mamy czasu! Nieznany jest jak wulkan, który każdej chwili może wybuchnąć. Mówię tak, bo mam dokładne wiadomości z Warszawy.

– Spokojnie. Chwila cierpliwości – uspokaja zebranych Anglik.

Francuz wyjął z kieszeni zgnieciony kawałek papieru, pożyczył od Anglika ołówek i pisze coś.

Wszyscy czekają, a Niemiec mruczy pod nosem:

– Wszystko trzeba robić powoli i metodycznie.

Delegat francuski czyta z kartki:

– Więc z Londynu pojadą: fizyk, zoolog i spirytysta93. Z Paryża jadą: chemik, lekarz i psycholog. Z Rzymu: geolog i prawnik. Z Berlina: filozof i historyk.

Niemiec zerwał się z krzesła i uderzył pięścią w stół.

– Wykluczone! Wy poślecie po czterech, a my Niemcy tylko jednego uczonego? To niesłychane!

Anglik wziął zgniecioną kartkę z rąk Francuza, skrzywił się, bo była splamiona winem i sosem pomidorowym. Zawstydził się Francuz.

– Przepraszam: zapisałem na rachunku restauracji.

– Nie szkodzi. Proszę oddać ołówek.

Anglik przepisał wszystko do notesu.

– Kto się zgadza, niech podniesie rękę do góry.

– Nie zgadzam się – mówi Niemiec.

Wszyscy głosują, że tak właśnie dobrze. Tylko że w Genewie inaczej się mówi. Tam mówi się, że „delegat francuski osiągnął sukces”.

Tak się u nich nazywa.

Telegraf Ligi Narodów wysłał pięć depesz.

Zaraz z Londynu i z Paryża wyruszyli uczeni aeroplanem, z Berlina samochodem; a z Rzymu ekspresem na drugie posiedzenie przybyli do Warszawy uczeni włoscy.

Posiedzenia odbywały się w wielkiej tajemnicy w nocy – w uniwersytecie na Krakowskim Przedmieściu94.

Zebranie zagaił (zaczął) polski astronom.

– Panowie koledzy. Wszystkie niezwykłe wypadki zebrane są i opisane: jest ich trzysta sześćdziesiąt pięć. Tłumacz przysięgły przełożył je na język francuski; przeczytajcie i przekonajcie się, ile tu jest głupstw i bredni. Co komu się przyśni, zaraz pędzi do policji i opowiada. Przychodzą pijacy i plotą trzy po trzy. Oszuści chcą wyłudzić nagrodę i zwyczajnie kłamią. Jakiś wariat twierdzi uparcie, że jest czarodziejem, że on to wszystko zrobił. Jeśli się dwie baby pokłócą, zaraz jedna opowiada, że tamta jest czarownicą i o północy na miotle wyfrunęła z komina. Każdy przysięga, że widział wszystko na własne żywe oczy. Opędzić się od nich nie można. To bardzo utrudnia pracę.

– Znam to – wtrącił historyk. – Tak zawsze bywało. Ludzie lubią kłamać.

– Znam to – mówi prawnik. – Niestety, lubią ludzie kłamać.

Astronom mówi dalej:

– Odrzuciłem plotki i zostawiłem to, co podobne do prawdy. Macie panowie zapisane te fakty na osobnym arkuszu. Prócz tego w szafie zebrane są dowody rzeczowe.

Astronom wskazał na oszkloną szafę, gdzie w słojach i w pudełkach leżały ponumerowane różne zebrane przedmioty. Były tam fotografie, kamienie, noże, zeskrobana z szyldów farba, afisz o odczycie, kreda, poszarpane psy i koty w spirytusie, muchy, powietrze w balonach i to, co narobił w Łazienkach jeden z przechodzących wtedy słoni.

– Ja zbadam te psy i koty – mówi zoolog.

– I ja też – mówi chemik – czy nie były zatrute.

– Ja obejrzę most – mówi fizyk.

– I ja – mówi geolog.

Astronom dalej objaśnia:

– Na tym arkuszu jest raport, który złożyła inspektorowi rada pedagogiczna szkoły. Nauczyciele myślą, że ktoś zatruł powietrze szkole. Może jakiś gaz albo morfina. Dawniej dentyści dawali do wąchania taki gaz rozweselający: da powąchać, a potem rwie ząb; tego wcale nie boli, tylko się śmieje i żartuje. Właśnie dlatego wzięliśmy do balonów powietrze z restauracji, z Łazienek i z placu Teatralnego. Nasi chemicy badali, czy są w nim jakieś domieszki; ale nie znaleziono nic podejrzanego.

– Sprawdźmy jeszcze raz.

– Doskonale. Oddajemy panom nasze pracownie na Politechnice i w Instytucie Higieny. Znajdziecie tam wszystko, co potrzebne do badań.

Uczeni, zmęczeni podróżą, przerwali posiedzenie. Zabrali papiery, żeby dokładnie przeczytać. Obejrzeli dowody rzeczowe.

– Co to za włosy?

– To są włosy kelnera, którego Nieznany przylepił do sufitu.

– A to?

– To rękaw z batystowej sukienki, w którą Niewiadomy przebrał policjanta. Policjant urwał i schował na pamiątkę.

Uczeni pożegnali się:

– Do jutra!

Na drugim zebraniu mówiono o wyniku badań. Całkowicie potwierdziły to, co już przedtem powiedzieli polscy uczeni.

Potem poprosił o głos spirytysta.

– Panowie, wiem, że nie lubicie, gdy się mówi o duchach; więc nie zabiorę wiele czasu, znając waszą nieufność do naszych badań.

– Nie ufamy dlatego, że przekonaliśmy się wiele razy, że wasze sztuki to zwykłe oszustwa.

– Nie przeczę. Toteż badamy coraz ostrożniej. Teraz też się często mylimy.

– Dlaczego wasze duchy robią wszystko po ciemku? Dlaczego nie mówią wyraźnie jak my, gdy chcemy coś powiedzieć albo pokazać?

– Dlaczego? Nie wiemy; ale może będziemy wiedzieli. Może nie chcą mówić wyraźnie, a może nie mogą. Nie umiemy się porozumieć z duchami; może będziemy kiedyś umieli.

– Więc chce nas pan przekonać, że to wszystko duchy zrobiły? – zapytał niecierpliwie historyk.

– Nie. Tego nie mówię. Ale znalazłem w Warszawie medium95 i urządziliśmy seans. Zgasiliśmy światło, usiedliśmy przy stole, wzięliśmy się za ręce. Na stole położyliśmy papier i ołówek.

– Wiemy już, jak to się robi. Więc cóż było dalej?

– Stolik siedem razy uniósł się w górę. Ukazały się w powietrzu światełka. Rozległy się czyjeś kroki. Usłyszeliśmy, że ołówek pisze. Oto jest ta kartka.

Na kartce napisane było:

„Kopernik”.

A niżej:

„K-t-ś”.

Uczeni oglądają.

Co znaczą te litery?

Astronom patrzył długo na kartkę.

– To dziwne. Jeżeli na miejsce kresek wstawić litery, to może znaczyć albo „K-toś”, albo „Kajtuś”.

Chwilę trwało milczenie.

– Panowie – przerwał ciszę filozof – bądźmy ostrożni. Bo możemy zgodzić się z tym, co mówił woźny szkoły i stróż magistratu: zamiast badać, będziemy szukali czarodzieja. Wiemy, że wystarczy, żeby kilka osób coś zobaczyło, zaraz inni będą przekonani, że widzą to samo. Tak właśnie dawniej bywało: ktoś jeden krzyknął, że widzi diabła, i zaraz wszyscy go widzą.

– I teraz fakirzy robią podobne sztuki. Ogromne tłumy ludzi stoją i patrzą, i widzą to, czego wcale nie ma.

– My, prawnicy, znamy to. Często świadek opowiada w sądzie, co widział, a było zupełnie inaczej. Nie kłamie nawet, ale się myli.

– Więc chcecie panowie, żeby napisać w protokóle, że go wcale nie było? Cóż w takim razie znaczą dowody rzeczowe? Jak tłumaczymy wypadki: numer dziewiąty, numer dwunasty, a choćby numer czwarty? Jeżeli napiszemy, że świat może być spokojny, a jutro albo za tydzień stanie się znów coś takiego albo coś gorszego, co wtedy będzie! Nie należy ludzi straszyć, zgadzam się; ale wzywając do spokoju, bierzemy na siebie dużą odpowiedzialność.

Do późnej nocy spierali się uczeni; wreszcie zapisali:

Komisja uczonych stwierdziła, że Niewiadomy działa istotnie na terenie Warszawy.

Nie duch, nie czarodziej, a Niewiadomy.

Wszyscy obecni podpisali protokół.

Na trzecim posiedzeniu psycholog przeczytał charakterystykę Nieznanego, to znaczy, jaki on jest.

Odpowiadam na zadane mi przez panów kolegów pytania.

Pytanie pierwsze: Czy Nieznany był tylko jeden, czy paru albo kilku? Odpowiadam: jest jeden – wypadki zaczęły się od cmentarza, w pół godziny później przeniosły się na Nowy Świat96, a w godzinę później do Łazienek. Drugiego dnia zaczęły się przed hotelem, w pół godziny później – plac Teatralny, a potem most. Na to, by przesunąć zegary i zmienić afisze, musiałoby kilka tysięcy ludzi chodzić i robić to nawet w mieszkaniach. Niemożliwe, żeby tego nikt nie zauważył. Zrobione więc to było od razu nieznanym nam sposobem.

Pytanie drugie: Czy Nieznany jest stary, czy młody? Odpowiadam: młody i niedoświadczony. Jego czyny – to żarty, to figle lekkomyślne. Kolega astronom był zanadto ostrożny, odrzucając niektóre czary (możemy to nazwać inaczej). Ja wierzę zeznaniom przekupki: wierzę, że Nieznany wysypał jej jabłka, a potem pomagał zbierać. (Numer wypadku sto czterdziesty).

Pytanie trzecie: Czy Nieznanego należy się obawiać? Odpowiadam: Nieznanego należy się obawiać. On nie jest zły, ale łatwo unosi się gniewem. Gdy zrobi coś złego, żałuje, ale nie chce przyznać się do winy. Coraz chce czegoś innego, wszystko prędko go nudzi. Wesoły, gdy na niego patrzą, a sam lubi się zastanawiać poważnie. Niecierpliwy, niekarny i psotnik – to jego wady. Dobre serce to jego zaleta. Czy ma silną wolę, nie wiem: bo nie posiłkuje się żadną maszyną ani żadnym znanym sposobem, gdzie potrzebna praca i wysiłek, pomysły swoje wciela w czyn zaklęciem. I to właśnie jest groźne.

Wniosek: chociaż niechętnie, ale muszę go nazywać młodym czarodziejem.

Rozgniewał się historyk:

– Koledzy, czyście zwariowali? Sądziłem, że mam zaszczyt po raz ostatni w historii stwierdzić, że czarodziejów nie ma. Sądziłem, że jesteśmy ostatnią w historii komisją, która raz na zawsze skończy już z dziecinną bajką o siłach tajemnych. To wstyd. Co pomyślą ludzie, gdy przeczytają nasze protokóły? Czary, zaklęcia, siła tajemna. To wstyd, to hańba. Wstyd, wstyd, wstyd!

Wstał z fotela najstarszy z uczonych, chemik, siwy staruszek.

– Kochani, mili koledzy. Czary były, są i będą. Czy to nie czar, że z dwóch gazów możemy zrobić płyn – wodę, a wodę zamienić w twardy lód? Czy nie czar, że możemy uśpić chorego i krajać, a on śpi i nie czuje? Czy nie czar, że piorun wozi ludzi w tramwajach i pali się pokornie w elektrycznej lampie, i głos, i myśl naszą przenosi przez drut i bez drutu na tysiące mil? Możemy fotografować kości żywego człowieka97. A mikroskop, teleskop, łódź podwodna, aeroplan? Radio?

– To wiedza, a nie czary.

– Zgoda. Więc znalazł się uczony Iks, któremu udaje się robić to, czego my nie umiemy, tylko robi to w tajemnicy, ukrywa się – bo zamiast pożytku przynosi szkodę. Zadaniem naszym jest ocenić jego siłę i stopień niebezpieczeństwa; zadaniem naszym wykryć go i porozumieć się z nim, unieszkodliwić, a jeśli trzeba – nawet zgładzić.

Na czwarte posiedzenie przybył z Ameryki specjalista, który znalazł nowy sposób sygnalizacji.

– Aparat jest bardzo prosty. Dzwonek, lampka, numer i szkło matowe. W razie niebezpieczeństwa lampka się zapala, dzwonek dzwoni, wyskakuje numer ulicy, a na szkle widać, czy to pożar, czy napad, czy zbiegowisko. Jeden człowiek czuwa nad całym miastem. Nie bardzo chętnie daję już mój aparat do użytku; chciałem wprowadzić jeszcze niektóre ulepszenia; zupełnie gotowy będzie dopiero za rok; ale teraz może się przydać.

– Bardzo dziękujemy.

– No widzicie, panowie. W tej trudnej sprawie wiedza wyczarowała nam pomoc.

Uczeni zebrali się i oglądają aparat.

– Co pan chce jeszcze ulepszyć?

– Po pierwsze, aparat działa tylko w promieniu dziesięciu kilometrów; chcę wzmocnić jego siłę. Po drugie, aparat chwyta tylko jeden wypadek, a jeśli jednocześnie jest i pożar, i rabunek albo dwa napady na różnych ulicach, numery i obrazy mieszają się i trudno jest wiedzieć, gdzie i co się dzieje. Po trzecie, obrazy na szkle nie są dość wyraźne: a chcę widzieć nie tylko osobę, która tam gdzieś coś robi, ale i twarz, oczy, nos, usta – żeby ją można było sfotografować i poznać. Mam już plan gotowy: jeszcze tylko jeden rok pracy. Najtrudniejszy był początek: sześć lat się mordowałem. O, patrzcie, panowie.

Wynalazca pokazał rękę.

– Jak widzicie, mam tylko trzy palce u lewej ręki, bo dwa palce urwała mi maszyna. Pięć miesięcy leżałem w szpitalu; myślałem, że już wszystko przepadło, bo oślepłem zupełnie.

Uczeni pochylili głowy.

Jeszcze kilka posiedzeń odbyli uczeni, a potem nie mieli już nic do roboty i zaczęli się nudzić.

Chcieli wrócić do domu, do swoich książek i pracowni.

– Jest spokojnie. Jesteśmy niepotrzebni.

– Nie, musicie zostać – odpowiedziały rządy państw przez swoich konsulów.

– Ha, trudno.

Każdy siedzi w swoim pokoju, czyta, pisze, studiuje. Zbierają się rzadziej – co drugi dzień, co trzeci.

– Nic nowego.

Rozmawiają o tym i o owym. Zaprzyjaźnili się, bo taki już zwyczaj między uczonymi, że stanowią jakby rodzinę.

– Wiecie, koledzy – powiedział raz astronom – jeżeli Nieznany więcej się już nie odezwie, mam myśl, która może wyjaśnić tajemnicę. Ot, taka sobie fantazja.

– Prosimy.

– Czy nie zawitał na naszą ziemię mieszkaniec innej planety? Bo jeżeli prawdą jest, że na Marsie mieszkają żywe istoty i więcej od nas umieją…

– Więc bajka o Gwiazdorach musiałaby okazać się prawdą?

– Cóż dziwnego? Przecież tak mało wiemy. Kiedy człowiek zaczynał się uczyć, taki czuł się mądry, każdy sztubak myśli, że zjadł wszystkie rozumy. Cóż dziwnego? Mogą spadać na naszą ziemię kamienie – meteory, mógł spaść i Gwiazdor. Pokręcił się, widzi, że nie ma nic ciekawego, i poszedł.

– Tylko trochę za głupi jak na mieszkańca Marsa.

Roześmieli się wesoło.

I w tej właśnie chwili rozległ się dzwonek aparatu. Numer nie wyskoczył. Na szkle ukazało się coś niewyraźnego.

– Wygląda, jakby woda płynęła. Wygląda, jakby jakaś wyspa na wodzie.

Teraz drugi dzwonek: telefonu.

Stało się coś ważnego.

Bo zapowiedziane było surowo, żeby nikt nie przeszkadzał uczonym.

– Jestem przy telefonie.

Wiadomość: ukazała się nagle wyspa.

W trzy dni później – zamek na wyspie.

Potem: czarodziej tam już mieszka.

Co się stało, jak się skończyło – wiemy.

Wróćmy do Kajtusia.

Rozdział dwunasty

Do Paryża – Spotkanie z Zosią – Rozmowa o wróżkach – Znów skrzynia złota – Dalsza podróż Kajtusia – Uczeni wracają do domu.

Pochylił Kajtuś głowę, idzie ciężkim krokiem przez miasto.

Ulice prawie puste. Tak obco i ponuro. Sklepy pozamykane, okna w domach ciemne.

– Pojadę w świat!

Idzie na dworzec. Wchodzi do wielkiej poczekalni. Stanął przed kasą kolejową.

– Proszę o bilet do Paryża.

– Dla kogo? – pyta się kasjer.

– Dla mnie – mówi Kajtuś.

– Jeden bilet?

– Jeden.

– Sam jedziesz?

– Sam.

– Masz paszport zagraniczny?

– Nie mam.

– Ile masz pieniędzy?

Kajtuś widzi, że ludzie patrzą na niego. Zaniepokoił się. Może znów go czeka jaka przygoda? Znów był nieostrożny, przypomniał sobie, że bez pozwolenia me wolno nikomu jechać za granicę.

– Pokaż pieniądze – niecierpliwi się kasjer.

Pokazał złotówkę.

Śmieją się.

– Ruszaj tam, skąd przyszedłeś.

– Na roboty chce pewnie jechać do Francji?

– Może do ojca?

– Uciekaj, mały. Nie zabieraj czasu.

Ludzie śpieszą się. Każdy boi się spóźnić. Chcą zająć lepsze miejsce przy oknie.

Innym razem Kajtuś by się rozgniewał, bo nie lubi, jak z niego żartują.

Teraz wszystko mu jedno.

– Pilnuj, żeby ci złotówki nie ukradli.

– Niech się pan nie boi.

Odchodzi. Zmieszał się z tłumem.

Pomyślał:

„Chcę mieć bilet i paszport. Chcę mieć bilet”.

Wcale niepotrzebnie dochodził do kasy. Nie zastanowił się. Jak zwykle.

Ominął z daleka policjanta. Podał bileterowi bilet. Jest już na peronie.

Patrzy: stoi pociąg. Lokomotywa ciężko oddycha.

– Jedziesz? – pyta się konduktor.

– Tak.

– To wsiadaj prędko, bo ruszamy.

Kajtuś wchodzi do przedziału.

Pociąg rusza.

Siedzą tylko dwie osoby: pani w żałobie i dziewczynka czarno ubrana.

Wcisnął się Kajtuś w kąt ławki przy ścianie, zamknął oczy i myśli.

„Tyle razy chciałem podróżować. Teraz jadę w dalekie kraje. Stało się tak, jak chciałem. Więc dlaczego mi smutno?”

Westchnął.

„Szkoda cichego domu na Wiśle. Za co do mnie strzelali? Co im przeszkadzało? Czy źle było, że muzyka grała i wszyscy mieli za darmo kino?”

Niesprawiedliwie obeszło się z nim miasto rodzinne.

– Nie wychylaj się – mówi pani do dziewczynki. – Iskra może ci wpaść do oka.

Dziewczynka zaraz się usłuchała i usiadła na ławce.

– Pamiętasz, mateńko: kiedy ostatni raz wróciłyśmy z Warszawy, tatuś oczekiwał na dworcu?

– Pamiętam, Zosiu.

– Kto teraz wyjdzie na nasze spotkanie?

– Nikt. Andrzej zajedzie bryczką.

Głos dziewczynki wydawał się Kajtusiowi znajomy.

Uchylił przymknięte powieki.

Zosia myślała, że śpi. Zawstydziła się, że na nią patrzy, i prędko odwróciła głowę.

„W żałobie” – pomyślał Kajtuś i przypomniała mu się babcia.

Pani w żałobie spojrzała parę razy na Kajtusia, jakby chciała o coś zapytać, ale nic nie mówi. A Kajtuś jest wdzięczny, bo nie ma ochoty odpowiadać.

Wie przecie, co by to były za pytania:

– Dokąd? Do kogo? Dlaczego sam? Ile masz lat? W której klasie?

Dorośli nie powiedzą o sobie i nieładnie się pytać; a sami chcą wszystko wiedzieć.

– Połóż się, Zosiu. Potem może ktoś wejdzie, a teraz jest miejsce.

– A ty, mamusiu?

– Ja posiedzę, a ty słaba jeszcze jesteś po chorobie.

Kajtuś mówi:

– Proszę. Na mojej ławce jest miejsce. Mogę iść gdzie indziej, jeżeli przeszkadzam.

– Ależ nie. Ani trochę – uśmiecha się mama Zosi.

I Zosia też się uśmiechnęła.

Taki przyjemny uśmiech. Jakiś taki życzliwy.

Kajtuś zauważył, że są bardzo do siebie podobne.

Pani wyjęła z walizki poduszkę – ułożyła, okryła Zosię.

Leży blada w żałobie sierota.

Kajtuś przymknął oczy.

„Właściwie dlaczego nie lubię dziewczynek? Dlaczego im dokuczałem? Przecie spokojniejsze od chłopców i więcej staranne98? Czyste mają zeszyty”.

Dziwi się Kajtuś i wspomina.

„Kiedy bawiły się na podwórku w szkołę, wyśmiewałem je i drażniłem. Kiedy zrobiły sobie ogródek z piasku i patyków, rozrzucałem. Zaczęły śpiewać, a ja miauczę i przeszkadzam. Pcham, biję, pociągnę za włosy. Niby żarty, ale one płakały”.

Dziwi się Kajtuś i rozważa.

„Może to trochę śmieszne, jak się ktoś złości. Ale nie wszystkie się złoszczą, czasem tylko smutne odchodzą. Źle, brzydko, nieludzko śmiać się z czyichś łez. Ile to głupstw robi człowiek z braku zainteresowania”.

Stoi Kajtuś przy oknie i patrzy, jak iskry lecą. Takie złote wężyki, rybki ogniste, cały deszcz gwiazd. A za nimi czarne wały lasów.

Parowóz gwizdnął. Zosia się poruszyła. Mama powiedziała cichym, dobrym szeptem:

– Nic – nic. Śpij, maleńka.

Kajtuś przypomniał sobie dom i rodziców. I sobowtóra.

„Nie wiedzą. Nie domyślają się”.

A on coraz dalej. Czy na długo? Może na zawsze? Może go wyśledzą, może go nagle opuści czarodziejska siła w ważnej godzinie?

Patrzy Kajtuś na czarne pola.

„Jak dawno już z nikim nie rozmawiałem. Pewnie dlatego muszę być samotny, że jestem czarodziejem”.

Odwrócił się nagle od okna i zapytał:

– Czy pani jedzie do Paryża?

Tak się to nagle stało, że zmieszał się i zaczerwienił.

Wyszło głupio, bez sensu – tak poufale.

Bo gdy się z kimś jedzie koleją, zaraz zdaje się, że dobry znajomy. Już wie, jak się dziewczynka na imię nazywa, wie, że nie ma ojca; wie, że Andrzej zajedzie bryczką.

Ale naprawdę nie zna i pani mogła się obrazić albo go wyśmiać.

Nie. Zupełnie spokojnie odpowiada.

– A cóż byśmy w Paryżu robiły? Rada jestem, że wracam z Warszawy do swego zacisza. Chciałam zostawić tam Zosię, żeby do szkoły chodziła. Ale byłyśmy akurat na placu, kiedy się tam odbyła ta dziwna walka. Zosia bardzo się przestraszyła i żal jej było zwierząt; ona tak lubi psy. Może zresztą nie z tego zachorowała. Nie wiem: może lepiej, że będę ją miała przy sobie. Warszawa to duże i niebezpieczne miasto; tyle różnych chorób i nieszczęśliwych wypadków.

Umilkła, jakby rozważała, co lepsze dla Zosi.

A Kajtuś wdzięczny, że go nie oskarża.

Nie powiedziała ani „szkodnik”, ani „złoczyńca”.

A pani mówi dalej – cicho, jakby w sekrecie, jakby radząc się Kajtusia:

– W szkole miałaby koleżanki, więcej rozrywek. Smutno jej będzie teraz w domu. Gdyby miała siostrę albo brata…

Kajtuś nagle postanowił:

„Zamiast do Paryża – do nich pojadę”.

Już nawet nie słucha, tylko myśli, jak to urządzić. Bo co sam będzie robił w Paryżu?

Zmęczony był. Ziewnął.

„Co znaczy zacisze? Czy że tam cicho, czy wieś tak się nazywa? Jak wygląda ten Andrzej, czy rosną maliny, czy jest altanka i ule, i drewutnia?”

Drzemie Kajtuś i myśli na przemian, a koła wagonu stukają o szyny.

Tymczasem świtać zaczęło.

Zosia się obudziła. Przeciera oczy, poprawia włosy – zaraz do okna.

Akurat słońce się wychyliło.

Spotkali się z Kajtusiem przy oknie i spojrzeli w oczy.

– Patrz, matuś, śliczne słońce. Chodź, jaki śliczny wrzos! Muszę urwać!

Wychyla się i wyciąga ręce.

– Ostrożnie, Zosieczko. Siadaj. Zjemy śniadanie. Potrzymaj szklankę.

Drugą szklankę podała Kajtusiowi. Nalała mleka, dała po bułce z masłem.

– No, jedzcie.

Wszystko tak prosto, z miłym uśmiechem.

Ledwie wypili i zjedli, Zosia klasnęła w ręce.

– Patrz, mamo, wrzos. Cały bukiet wrzosu. Skąd się tu wziął?

– Może ktoś zostawił?

– Trzeba oddać konduktorowi.

– Nie, to zwyczajne kwiatki. Weź, jeśli ci się podoba.

– Zwyczajne, powiadasz? Nie, to czarodziejski bukiet.

– Dobrze. Więc zabieraj swój czarodziejski bukiet, bo już wysiadamy. Do widzenia – szczęśliwej drogi, miły towarzyszu podróży.

Skinęła Kajtusiowi głową i sięga po walizę.

Kajtuś się zawahał.

– Ja też tu wysiadam.

– Tym lepiej. To dziwne. Myślałam, że na naszej stacyjce tylko my… Zobacz, Zosiu, czy jest Andrzej. Weź koszyczek. Pociąg stoi tylko dwie minuty.

– Ja poniosę – mówi Kajtuś.

– Nie, walizka ciężka.

– To nic.

Wziął walizkę w prawą rękę, koszyk w lewą. Niesie jak piórko.

– Silny jesteś.

Wychodzą z wagonu.

– O, jest Andrzej. Tu, tu. Proszę. A ty… a pan kawaler dokąd?

Kajtuś się zmieszał.

– Bo jeśli w naszą stronę, jest miejsce – możemy podwieźć.

I oto bez żadnych czarów stało się tak, jak chciał. No, bo że zdobył bukiet wrzosu dla Zosi i był trochę silniejszy – tego nawet liczyć nie warto za czary.

Jadą. Zajechali przed dworek. Tak pewnie było u dziadka. Klomb. Astry. Ganeczek obrośnięty winem.

Proszą, żeby Kajtuś wypoczął. Może przenocować w gabinecie na sofie..

Zgodził się.

– Dobrze. Dziękuję.

Teraz dopiero:

– Jak się nazywasz?

– Antoni.

– Antoś! Więc co będziecie robili?

– O, dużo jest do roboty. Pokażę psy, kury, gołębie, maliny, ule, mój własny zagonek. Całe gospodarstwo.

– Tylko nie męczcie się: ty jesteś po chorobie, a twój gość całą noc nie spał.

Zosia jest dobrym przewodnikiem: tak wszystko zrozumiale tłumaczy i pokazuje. Wszędzie akurat tak długo się zatrzyma, jak trzeba, żeby zobaczyć i zapamiętać. Na pytanie każde albo zaraz odpowie i tak właśnie, jak widziała i wie na pewno, albo od razu mówi.

– Nie wiem. Może mama będzie wiedziała. Może nam Andrzej powie. Przepytamy się chłopców ze wsi.

Zupełnie inaczej niż w szkole, zupełnie inaczej niż na wycieczce przyrodniczej.

Ani razu nie powiedziała, że coś jest nieważne albo głupie; nie dziwiła się, że duży Kajtuś tego nie wie, nie mówiła, że przecie powinien już wiedzieć.

No właśnie: cały dzień spędził Kajtuś jak na lekcji przyrody. Do obiadu i po obiedzie. Zapomniał nawet o swoim ogródku na wyspie.

Wieczorem mama oddała Zosi klucze.

– Jadę jutro do miasta. Mam parę spraw w urzędach. Wrócę późno. Musicie mnie zastąpić i Andrzeja.

Objaśnia mama, co ma sama załatwić w mieście, co ma zrobić Zosia. Nawet radzi się z Zosią, zupełnie jak z dorosłą osobą. Bo są właśnie tacy ludzie, którzy szanują i ufają dzieciom99 – i Kajtuś najlepiej ich lubi.

Toteż przykra, ciężka i smutna była rozmowa z mamą Zosi dnia następnego.

– Chodź, chłopcze, do gabinetu.

– Siadaj.

Na biurku leżą pieniądze polskie i zagraniczne, i bilet do Paryża.

– Jak wiesz, poznaliśmy się w pociągu. Wysiedliśmy razem. Jesteś tu i możesz zostać. Możesz być tak długo, jak chcesz. Ale pod jednym warunkiem.

Antoś patrzy smutnym wzrokiem i czeka.

– Kiedy Andrzej czyścił twoje ubranie, wypadło z kieszeni to, co tu widzisz. Powiedz, co to znaczy? Bez walizki, bez palta jedziesz sam daleko. Przy tym masz tak znaczną sumę, jaką dorośli nie zwykli powierzać dzieciom, a mając ją, sami bardzo ostrożnie ukrywają. Nie podejrzewam cię, Antosiu, ale muszę wiedzieć. Nie cofam swego zaproszenia, ale sam rozumiesz…

Milczenie.

– Odpowiem tak, jak mówiła babcia: jestem niespokojnym, bardzo niespokojnym, ale uczciwym chłopcem. Lubię was, bo wam dobrze z oczu patrzy. Przerwałem daleką podróż. Dziś, zaraz, a jeśli pani pozwoli, jutro wyruszę dalej. Wyrządzono mi wielką krzywdę. Gdyby nie wy, opuściłbym Polskę, mając do niej żal. Wyście mnie pogodziły z ojczyzną. Jestem wam wdzięczny. Więcej powiedzieć nie mogę.

Cisza.

Przed ganek zajechała bryczka.

– Więc dobrze. Zostań do jutra. Ale pozwól, że zanim wyjedziesz, jeszcze raz zagadnę cię o twą tajemnicę. Pamiętaj, że cokolwiek mi powiesz czy zataisz, pozostanę życzliwą. I pamiętaj, że w potrzebie będziesz mógł znów do nas zawitać. Nie jesteśmy bogaci, ale znajdziesz tu zawsze dobrą radę i przyjazne serce.

Usiedli na ławce w ogrodzie. Zosia wije wianek i śpiewa. Rozmawiają.

– Dobra wróżka dała mi bukiet wrzosu. Bo skąd się wzięły te kwiaty na ławce?

– Może nie wróżka, a czarodziej?

– Nie, nie. Czarodzieje biorą, a nie dają: oni ludziom szkodzą, a wróżki pomagają.

– A ty pomagasz ludziom? – zapytał Kajtuś.

– Pomagam, jeśli mogę.

– Więc jesteś wróżką. A ja często złośliwe figle płatałem, więc jestem czarodziejem.

– Nie, Antosiu, ty nie jesteś zły; ale dobra wróżka musi cię wziąć pod opiekę.

– Więc zaopiekuj się mną.

– Nie wiem, czy dam radę. Wróżki nie mają takiej siły. Zjawi się wróżka na chwilę, pomoże i zaraz znika. I tylko wtedy się zjawi, kiedy ktoś bardzo pokrzywdzony albo wielkie niebezpieczeństwo mu grozi. Znasz bajkę o Kopciuszku?

– Znam.

– Czarodzieje chcą wszystkie wróżki wytępić. Krasnoludki pomagają wróżkom. Ale i krasnoludki są słabe… Długo będzie trwała walka. Aż nadejdzie chwila, gdy zbuntuje się czarnoksiężnik i stanie na czele wszystkich dobrych wróżek. Zdobędzie on fortecę, gdzie ukrywa się naczelnik czarodziejski, uwolni uwięzione wróżki.

– A kto to? Jak wygląda ten naczelnik? Gdzie jest jego forteca?

– Za siedmiu górami, za siedmiu rzekami i morzami jest zamek ponury, otoczony murem wysokim. W ciemnym pokoju na złotej tacy leży głowa, która wydaje rozkazy; nie ma ani rąk, ani nóg, ani serca, ani oczów. Bo dawno, dawno zbuntowany czarodziej odciął głowę od tułowia, ale ona żyje.

– Skąd wiesz to wszystko?

– Trochę mi niania opowiadała, trochę mi się śniło, a resztę sama wymyśliłam.

– Dziwne to wszystko, co mówisz.

Tak, dziwna i tajemnicza jest każda myśl człowieka. Dziwny i tajemniczy jest świat. Dziwne i tajemnicze jest życie: często smutne, a czasem takie piękne i radosne.

W nocy Kajtuś cicho otwiera okno.

Skoczył do ogrodu.

Pies zaszczekał. Kajtuś nakazał mu milczenie.

Idzie w głąb ogrodu. Zatrzymał się pod drzewem.

Skupił się w sobie, westchnął głęboko. Zaszumiało w głowie.

– Chcę, rozkazuję, by się zjawiła skrzynia ze złotem – rzekł i powtórzył.

Ukazała się znajoma skrzynia.

– Chcę mieć łopatę. Chcę mieć łopatę.

Noc. Cisza. Ciemność.

Kajtuś kopie. Ziemia twarda. Ręce bolą. Gorąco. Zrzucił marynarkę. Kopie, odrzuca ziemię, mierzy dół, czy już dosyć.

Już zapomniał nawet, gdzie jest i co robi. Tylko kopie zawzięcie. Byle głębiej, byle mocniej, byle więcej ziemi z dołu na brzeg wyrzucić. Nie odpoczywa.

Skończył.

Kot przebiegł ścieżkę.

92.Liga Narodów – międzynarodowa organizacja istniejąca w latach 1919–1946, powołana na mocy traktatu wersalskiego w celu zapewnienia pokoju, rozwiązana po powstaniu ONZ. [przypis edytorski]
93.spirytysta (z łac. spiritus: duch) – wyznawca spirytyzmu, wiary w możliwość kontaktowania się z duchami zmarłych za pośrednictwem osób mających do tego specjalne predyspozycje (tzw. mediów). [przypis edytorski]
94.w uniwersytecie na Krakowskim Przedmieściu – przy ulicy Krakowskie Przedmieście w Warszawie znajduje się Uniwersytet Warszawski. [przypis edytorski]
95.medium – osoba pośrednicząca w rozmowie z duchami a. przywołująca je. [przypis edytorski]
96.Nowy Świat – ulica w Warszawie, część Traktu Królewskiego, prowadzącego od Starego Miasta na południe, do pałacu królewskiego w Wilanowie. [przypis edytorski]
97.Możemy fotografować kości żywego człowieka – tj. wykonywać zdjęcia rentgenowskie, obrazy otrzymywane za pomocą promieni rentgenowskich przenikających przez ciało pacjenta. [przypis edytorski]
98.więcej staranne – bardziej staranne. [przypis edytorski]
99.szanują i ufają dzieciom – dziś popr.: szanują dzieci i ufają im. [przypis edytorski]