Kitabı oku: «Kajtuś Czarodziej», sayfa 7

Yazı tipi:

Kajtuś pchnął ciężką skrzynię – raz, drugi, trzeci. Drgnęła, zachwiała się. Jeszcze raz: obsunęła się.

Coś błysnęło na ziemi. Podjął, patrzy: dwie monety po dwadzieścia groszy, które był wtedy zarobił na targu i schował na pamiątkę.

Chuchnął.

– Na szczęście!

Rzucił na wieko skrzyni i wszystko ziemią przysypał.

Rozkazał przezornie:

– Niechaj nie będzie znać, że tu ktoś kopał. Niech trawą porośnie.

Tak właśnie się stało, jak rozkazał.

Wraca.

I tak mu się zdaje, że ten skarb zakopany – to jego cały zapas, gdy powróci z podróży. Że dom Zosi – to jakby cicha przystań, gdzie będzie mógł odpocząć po trudach dalekiej drogi.

– Więc jedziesz? Nie zmieniłeś zamiaru?

– Nie zmieniłem zamiaru.

– Ano jedź i zachowaj swą tajemnicę. Dziękuję ci, że nie kłamałeś. Tak bardzo wykrętów i kłamstwa nie lubię.

Dają mu koszyczek z jedzeniem.

– Tu masz jajka naszych kurek, tu ser. Trochę konfitur. Miód z naszego ula.

Tak było chyba i u dziadka Antosia.

– No ruszajcie, Andrzeju, bo możecie się spóźnić na pociąg.

Zosia powiewa chusteczką.

– Szkoda, że panicz odjeżdża. Miałaby nasza Zosia towarzystwo. Bo sama i sama. Dobre to dziecko – ta nasza panienka. Szkodowaliśmy100, kiedy ją pani wywiozła do miasta. Precz101 mówią ludzie, że tam wojny jakieś idą: dużo narodu wyginęło. Jeszcze by się naszej Zosi zła przytrafiła przygoda. Tak, tak: i pani dobra, i nieboszczyk. Już cała taka godna rodzina.

„Rzadko kto u nas w mieście tak dobrze mówi o ludziach” – pomyślał Kajtuś.

Na pożegnanie daje Andrzejowi złotą monetę.

– Za co? Co też panicz? Nie można.

Ale Kajtuś szybko wyskoczył z bryczki, bo już pociąg nadchodzi.

Pociąg gwizdnął. Pojechał.

W przedziale ciasno. Niemili ludzie mówią o nieciekawych sprawach.

Na piątej stacji usłyszał już Kajtuś cudzoziemską mowę.

Zmienił rozkazem ubranie, wyczarował walizkę skórzaną i bilet pierwszej klasy. Zażądał: chce rozumieć zagraniczne rozmowy.

Akurat wracają tym pociągiem uczeni z Warszawy.

– Obawiam się – mówi Francuz – żeśmy źle zrobili. Nie należało strzelać.

– Na pewno źle, szanowny kolego – mówi Włoch. – Osobnik Iks, jak go nazywaliśmy, sam wyspę zatopił. Badałem to miejsce dokładnie. Gdyby kule armatnie rozbiły zamek, zostałoby więcej gruzów.

– Może woda je zniosła?

– Nie. Stało się jakoś inaczej.

Wyjął z walizy ułamek skały.

– Spójrz, kolego, przez lupę. Są tu kryształy, których nie ma na naszej planecie.

I rozpoczęli naukową dysputę, której Kajtuś nie rozumiał i mało go obchodziła.

– Ostatecznie można się zgodzić, że mamy do czynienia z mieszkańcem innej gwiazdy, gdzie istoty żyjące więcej wiedzą i więcej niż my mogą. Co dla nas jest czarem, dla nich proste i łatwe jak zapalenie zapałki.

– Cóż? I w szkołach uczniowie nie lubią nowych zadań i ćwiczeń. I uczeni nie lubią rzeczy nowych, trudnych i niezrozumiałych. Jakże przyznać się, że wierzymy, że duch Kopernika102 wcielił się w Gwiazdora i wywraca drzewa w parku?

– A jednak nowe, nieznane i coraz lepsze to właśnie nasza – uczonych – droga.

Jeść się Kajtusiowi zachciało.

Otwiera koszyczek z prowizją103 i na samej górze znajduje gałązkę wrzosu i kartkę z napisem:

Na pamiątkę dla Kajtusia-czarodzieja od Zosi-wróżki.

Rozdział trzynasty

Paweł i Pietrek – Kajtuś walczy z Murzynem – W książęcym hotelu – Reporter gazet

Nazywają Paryż stolicą świata.

Ze wszystkich lądów i krajów jadą tam ludzie, żeby się uczyć, pracować i bawić.

Zawitał i Kajtuś do stolicy świata.

Stoi bezradny przed dworcem i nie wie, co począć, w którą zwrócić się stronę.

Niby rozumie czarnoksięskim sposobem, co mówią wokoło, ale czuje się w obcej mowie jak w ciasnym, pożyczonym ubraniu.

Spieszą tłumy, mkną pojazdy. Nikt na niego nie zwraca uwagi.

Jakże się zdumiał i ucieszył, gdy posłyszał nagle swoje imię.

– Patrz. Przecie to Kajtuś. Z pewnością go poznaję.

– Głupiś. Sam przyjechał? I tak elegancko ubrany, i z walizą bogatą?

– Więc dobrze. Spytamy się, zobaczymy.

– Chcesz, to się pytaj. Ja się nie będę na pośmiewisko narażał.

Tak rozmawiają dwaj chłopcy: jeden taki duży jak Kajtuś, a drugi starszy.

Patrzą oni, patrzy Kajtuś.

„Chyba ich znam? Gdzieś ich widziałem”. Ale nie może sobie przypomnieć.

– Przepraszam bardzo, czy pan z Warszawy przyjechał?

– Tak, panie – odpowiada Kajtuś, także po francusku.

– Przepraszam, czy pan zawsze mieszkał w Warszawie?

– Od urodzenia.

Zbliża się starszy chłopiec i mówi do brata po polsku:

– No widzisz, głupi? Przecież Kajtuś nie mówi po francusku.

– Może się nauczył. Trzy lata nie widzieliśmy go.

– A już: nauczył się. On jedyny był do nauki. Leniuch gorszy od nas.

Kajtusiowi przykro się zrobiło.

– Poczekaj, spytamy się. Bo chyba rozumie? Przepraszam, czy pan rozmawia po polsku?

– No pewnie – przyznał się Kajtuś, znużony długim wstępem i ciekaw, kto oni.

– Więc Kajtuś? – krzyknęli obaj.

– Ten sam. A wy kto?

– Nie pamiętasz? Jakeśmy razem wybrali się do Wisły i chłopcy ci ukradli ubranie?

– A jakeśmy ściągali ze straganów jabłka i policjant cię gonił?

– Zdaje się, że było inaczej. To właśnie ciebie złapał policjant.

– Być może. Tak dawno. Dostałem wtedy pasem od ojca. Pamiętasz, jakeśmy w garażu koło benzyny palili papierosy?

– A jakeśmy w sieni światła pogasili?

Śmieją się. Gadają. Przechodnie uprzejmie wymijają rozbawioną trójkę.

– Wiesz, chodź do nas. Walizę zostaw na dworcu. Po co masz się z tym taszczyć? Daj franka. Zaraz ci kwit przyniosę. Jutro odbierzesz. Zaczekajcie tu na mnie.

– Góra z górą się nie zejdą, ale przyjaciel z przyjacielem… Znów Paweł, Pietrek i Kajtuś razem. Pójdziemy dziś do cyrku.

Odebrali walizę i koszyk. Spojrzeli bracia na siebie, mrugnęli, kwitu nie oddali.

Nie bardzo się w Warszawie lubili. Kajtuś łobuz, to prawda, ale oni złodziejaszki. Gdyby nie był czarodziejem, musiałby się lepiej pilnować. A tak – przyjemnie, że prowadzić będą: prawdziwi i znajomi ludzie, a nie wyczarowany przewodnik.

Schodzą głęboko pod ziemię po kamiennych schodach; a tam pod i ulicą, pod domami, stacja oświetlona.

Metro! Tramwaj elektryczny pod ziemią.

Słychać dudnienie, potem huk, trzask – wpada z hałasem pociąg. Drzwi wagonów same się otwierają. Ledwo zdążyli wskoczyć.

Mkną pod ziemią wąskimi korytarzami. Stacja za stacją, przystanek za przystankiem. Jedni tłumnie wychodzą, drudzy wchodzą. Tak wszystko prędko i składnie.

– Uważaj, tu się przesiadamy.

– Czego się tak spieszą?

– Bo to Paryż, bracie.

Przesiadają się. Idą w górę i na dół, a choć tłum ludzi, nikt nie pchnie nikogo. Tak zręcznie się wymijają.

– Właź prędzej, bo drzwi cię przytrzasną. W Paryżu nie wolno się gapić.

Teraz już Kajtuś dokładnie pamięta.

– Wyście wtedy do Francji wyjechali?

– No tak. Naprzód ojciec, potem my z matką. Byliśmy razem. Potem ojciec uciekł od nas; zostaliśmy sami. Potem matka znalazła męża – Francuza. Potem matka umarła, a my zostaliśmy z tym ojczymem-Francuzem.

– Trzyma was?

– A co my go obchodzimy? Jego nie ma całą noc, nas nie ma w domu cały dzień. Pijak, ale wesoły chłop.

– I wy też weseli.

– Bo co? Płakać mamy? Czasu szkoda. Zarobić trzeba. My więcej tego Francuza karmimy jak on nas. Wesoły prędzej tu franka zobaczy. Dużo masz forsy?

– Mam.

– Bo widzisz: poszlibyśmy do cyrku. Dziś Murzyn walczy z Turkiem. Ale ten Murzyn silny: jak dał wczoraj w nos Turkowi, od razu wiadro krwi. Jak cię szanuję, bracie! Bokserzy. Dziś rozgrywka. Pokażemy ci Paryż; zobaczysz nasze mieszkanie w hotelu.

– Wy w hotelu mieszkacie?

– Mais oui!104 Tu tak każdy łatek105. Kiedy ojciec pisał, że w hotelu mieszka, matka myślała, że bogaty. A pluskwy żrą, że rety! W Ameryce znów każdy łapciuch106 ma własny samochód. Co kraj to obyczaj. Ja nie będę szoferem; to samo co dorożkarz. Pilotem zostanę. Wysiadamy.

Wyszli z metra na ulicę. Idą.

Brudny dom na wąskiej ulicy.

– To tu! Zjesz z nami obiad.

Mały, ciemny, zaniedbany pokój. Szerokie łóżko, stolik i dwa krzesła.

Postawili butelkę i szklanki. Ukrajali trzy porcje chleba.

– Pij. Jedz.

– Co to, wino?

– Zobaczysz. W Polsce barszcz lepszy niż to wino; tanie, fałszowane. Kwaśne, ale w głowie kręci. Gdybyś dał parę franków, można by kupić wędlinę.

Kajtuś położył na stole pięćdziesiąt franków.

– Zaraz kupię – mówi Paweł.

– Poczekaj, ja z tobą – mówi Pietrek.

– Nie trzeba. Za chwilę wrócę.

– Nie wróci – mówi Pietrek, gdy Paweł jak strzała wyskoczył z pokoju.

– Dlaczego nie wróci?

– Bardzo zwyczajnie; bo ma pięćdziesiąt franków. Znam go dobrze: przecie to mój brat.

Zgadł. Na próżno czekają.

– Pójdziemy chyba do restauracji. Nie bój się. Pierwszy dzień w Paryżu możesz wydać więcej pieniędzy; potem, jak poznasz miasto, nie będziesz tyle wydawał.

Zjedli obiad w restauracji.

Widzi Kajtuś wieżę Eiffla, bulwary, place, magazyny. Lubił i w Warszawie oglądać sklepy i chodzić ulicami, gdy palą się i gasną światła kolorowe. A Paryż cały w blaskach i barwach.

– No, na dziś będzie dosyć. Więc idziemy do cyrku?

– Jeżeli daleko, lepiej pojedziemy.

– Ach, nogi cię bolą. To Paryż, bracie. Przyzwyczaisz się.

Ano: cyrk.

– Daj forsę. Stań tutaj; ja pójdę do kasy po bilet.

Dał Kajtuś sto franków.

– Ho, ho – wcale zacny papierek.

Na próżno czeka Kajtuś. Uśmiechnął się – domyślił.

„Zgolili mi trochę gotówki. Niech im będzie na zdrowie”.

Stanął sam w kolejce przed kasą.

– Gdzie oni się wszyscy pomieszczą?

Zmieścili się wszyscy w ogromnym gmachu.

Głowa przy głowie. Zda się107, nie ma już ani jednego miejsca, a płyną coraz to nowe szeregi, rozchodzą się po wszystkich piętrach sali, do lóż108, na parter i galerię109.

Aż jedno tylko wolne miejsce zostało – obok Kajtusia.

Orkiestra zagrała. Zaczęło się przedstawienie.

Pierwsze: tresowane konie.

Drugie: akrobaci.

Ale publiczność czeka niecierpliwie na zawody bokserów. Ciekaw i Kajtuś. Dziwi się, że nikt nie bije oklasków. Może tu inna moda w Paryżu.

Po przerwie wyszli na arenę bokserzy. A Murzyn najwyższy, nogi stawia mocno.

Było na co patrzeć.

Kiedy walczyła trzecia para, Węgier z Grekiem – Kajtuś był tak podniecony, że zapomniał nawet, gdzie jest, i krzyczał po polsku:

– Lu go! Jeszcze! Mocniej!

Wtedy właśnie wolne miejsce obok Kajtusia zajęła piękna pani.

Kajtuś krzyczy, a ona patrzy z uśmiechem. Potem wyjmuje z torebki kubek i flakon i zapytuje uprzejmie:

– Może kieliszek wina?

A Kajtusiowi w gardle zaschło od tego wołania. Wziął, wypił, podziękował. Oddał kubek złoty.

Nareszcie.

Wychodzi Murzyn. Łyska białkami oczu. Pokazuje w uśmiechu białe zęby. Kłania się. Grzmot oklasków. Ktoś rzucił kwiaty, ktoś inny – pomarańcze. Murzyn zajada, oblizuje się, gładzi po brzuchu. Mówi:

– Dobra, smaczna papu!

Ale gdzie Turek? Dawaj Turka. Dlaczego się spóźnia?

– Prędzej. Zaczynać!

Wychodzi na arenę dyrektor cyrku w czarnym fraku.

– Turek zachorował – tłumaczy.

– Kłamstwo! Oszustwo! Pokazać go – krzyczy, a potem ryczy galeria.

Doktór i higienistka prowadzą Turka; widać przecie, że walczyć nie może.

– Ma gorączkę. Nos obandażowany.

– Dlaczego nie uprzedziliście? Oddać pieniądze. Nie uda wam się!

Nagle Kajtuś zrywa się ze swego miejsca. Nikt na to uwagi nie zwrócił. Zasłania twarz czerwoną maską. Nikt go nie zauważył jeszcze. Przepycha się do przejścia, zbiega po stopniach na dół i krzyczy potężnym głosem:

– Ja Turka zastąpię. Ja będę walczył.

Chcą go zatrzymać lokaje w czerwonej liberii, ale nie zdążyli. Już jest na arenie.

– Czerwona maska! Czerwona maska! Co to za chłopak?

Dyrektor cyrku odwraca się. Patrzy. Nie rozumie.

Galeria krzyczy:

– Nie błaznować! Kanciarze! Nie zgrywać głupich!

Ale parter i loże – bogata publiczność się śmieje. Ciekawi, jaką to niespodziankę przygotował dyrektor. Bo znany był z dowcipnych pomysłów.

A widok był naprawdę zabawny. Jak boks boksem, nie widział nikt jeszcze takiej pary.

Murzyn też myśli, że to żart białych panów. Podchodzi z uśmiechem do Kajtusia, chce go wziąć na ręce, podnieść do góry, żeby lepiej małego widzieli…

Ale Kajtuś wyrwał się, skoczył i tak jakoś całym ciałem zręcznie uderzył, że Murzyn się obalił, a Kajtuś na niego. Podnosi się niezgrabnie Murzyn, a Kajtuś już w rękawiczkach, uderzył go dwa razy. Kajtuś stoi, a Murzyn leży.

Teraz już wszyscy się śmieją.

– Dobrze malec udaje. Niech pokaże, czy silny. Niech pokaże, co umie.

Skinął Kajtuś na dyrektora cyrku, coś mu szepnął do ucha.

Zaraz wnoszą lokaje żelazny drąg, zakończony dwiema ciężkimi kulami. Kajtuś splunął w garść, rozstawił nogi, ale udaje, że nie może udźwignąć.

– Za ciężkie! – woła galeria. – Przynieść co innego.

Lokaje chcą zabrać. Ale Kajtuś ich pchnął, aż się potoczyli. Zrzuca marynarkę, posyła ręką pocałunek w stronę galerii, wydaje okrzyk, podbiega, chwyta ciężar jedną ręką. Podniósł, podrzucił, chwycił – dwa razy lekko wywinął w powietrzu. Cisnął na piasek.

Żelazne kule z głuchym łoskotem wbiły się w ziemię.

– Więc co? Zgadzacie się? – woła Czerwona Maska do publiczności.

– Przyjmujemy! Zgadzamy się.

– Dobrze. Niech walczy.

Murzyn zakłopotany patrzy na Kajtusia. On jeden może poznał, bo dziki wierzy w czary.

– Czarny się boi. Patrzcie. Niech żyje Czerwona Maska!

Orkiestra zagrała.

W te pędy posłali po ubranie sportowe.

Kajtuś niedbale atakuje, Murzyn opędza się tylko, jak przed natrętną muchą.

Widać, że na niby się broni. Biały pan wie, co robi, biały pan jest mądry: jakiś kawał urządził z tym drągiem i kulami.

Ale galeria czujna – nie pozwoli się lekceważyć.

– Dosyć! Nie chcemy tak – woła niezadowolona.

W tej samej chwili Murzyn otrzymuje trzy mocne uderzenia – krótkie, szybkie, jak błyskawica.

Od razu cisza.

Murzyn splunął krwią. Już ostrożniej się broni. Kajtuś ostro naciera. Jego zręczne skoki budzą większy jeszcze podziw niż siła.

– Wygląda tak, jakby naprawdę walczyli – mówi w loży prezes klubu bokserów.

– No tak. Ale czarny wcale nie naciera.

– A pan chciałby może, żeby zmiażdżył dzieciaka?

– Nie chcę, ale się obawiam. Widzi pan: Murzyn już zły teraz. Jeżeli go galeria zirytuje krzykami, to zabawa może się źle skończyć…

A galeria krzyczy:

– Nie daj się, czarny! Zuch Czerwona Maska! Precz z małpą! Szympans, goryl!

Murzyn już się nie śmieje. Nie spuszcza z Kajtusia oczu. Ma plan: tak go odepchnie, że Kajtuś zwichnie rękę; a choćby nawet złamał: musi go ukarać. Malec krzyknie z bólu, a ręka bezwładnie zwiśnie.

A Kajtuś rozzuchwalony i gniewny, że Murzyn nie atakuje – skacze wokoło i młócić zamierza razem ze wszystkich stron. Tylko mu maska przeszkadza i tchu już brak, i w sercu ból coraz większy.

Rozległ się gwizdek sędziego.

Kajtuś pada na krzesło. Masażyści wycierają zdrętwiałe ręce i nogi. Dyrektor cyrku chłodzi go ręcznikiem.

– Dosyć! – wołają jedni.

– Nie przerywać! Chcemy widzieć! Jeszcze!

Murzyn stoi i czeka. Żuje gniew.

No, zaczyna się druga runda.

Buch, buch! Uderzenie pierwsze i dziesiąte. Dziesiąte i dwudzieste. Jak deszcz, jak grad. Murzyn nachylił się. Dostał. Zachwiał się. Odskoczył w tył.

Zacisnął zęby. Idzie na Kajtusia.

Cisza. Zamarli wszyscy w oczekiwaniu.

Blady strach: zabije. Nerwowi zamknęli oczy. Dwie księżne i markiza zemdlały. Dyrektor cyrku opowiadał potem, że raz jeden tylko widział podobną scenę w cyrku: lew gotował się do skoku na pogromcę; to było pięć lat temu w Londynie.

Straszny obraz.

Kołysząc się, pochylony – Murzyn z krwią nabiegłymi oczami idzie na Kajtusia.

Kajtuś cicho:

– Stój. Rozkazuję: stań!

Murzyn stanął. Podnosi rękę.

– Niech mi się zmieni twarz. Niech się zmieni.

Zrywa maskę z twarzy.

– Już!

Aparaty filmowe i fotograficzne stukają.

– Tik, tik, tik.

Reflektor syczy.

Olbrzymia czarna łapa mierzy w głowę Kajtusia. Druga nisko, przygotowana do odparcia ciosu. Zęby zaciśnięte, twarz wykrzywiona.

Zgubiony.

Komisarz policji wyjmuje rewolwer.

Za późno.

Rozległo się głuche uderzenie: Murzyn runął z rozmachu na dywan. Bo Kajtuś w porę odskoczył.

Posypały się uderzenia drobnej ręki. Mięśnie Murzyna drgają pod skórą. Leniwie się podnosi: stracił wiarę w swą gwiazdę. Sława jego zgasła.

Już nie udaje nawet. Broni się niezgrabnie. Tak, to naprawdę walka.

Gwizdek.

Kajtusiowi pociemniało w oczach. Nie słyszy okrzyków i oklasków. Bezwładnie siedzi na krześle.

Murzyn zbliża się – stawia nogę Kajtusia na swym karku. Kajtuś otwiera oczy, z wysiłkiem wyciąga ręce. Murzyn opiera głowę na jego kolanach; Kajtuś całuje go w głowę, gładzi kędzierzawe kudły.

Ludzie płaczą. Huragan oklasków.

Olbrzym bierze Kajtusia na ręce ostrożnie – ostrożnie i wynosi z areny.

Kajtuś znów w hotelu, ale w innym, bogatym. W książęcym pokoju na wspaniałym łożu. A przed hotelem tłumy.

– Biorę go do Ameryki za dziesięć tysięcy dolarów.

– Ja daję sto tysięcy – woła drugi opasły jegomość.

– Przychodzę złożyć powinszowania w imieniu klubu bokserów.

– Kosz kwiatów od pani markizy.

Pan z lornetką rozpycha tłum.

– Proszę mnie wpuścić do pokoju małego boksera. Jestem z ajencji110 telegraficznej. Muszę napisać do gazet, skąd się wziął, kto on taki.

Portier kłania się nisko, niżej i aż do samej ziemi.

– Przepraszam. Nie wolno. Przepraszam. Nie pozwolono. Przepraszam; dziś nie.

– Ależ moje gazety muszą wiedzieć. Moi czytelnicy nie mogą czekać.

Wychodzi przed hotel sam dyrektor cyrku.

– Nie można, panowie. Doktór stanowczo zabronił. Chłopiec jest bardzo zmęczony.

– Ale ja muszę. Skąd go pan wyszukał? Jestem redaktorem. Siadaj pan do mego samochodu: razem zjemy kolację.

Wsiedli. Rozmawiają.

– Więc naprawdę pan nie wie? To źle. Za dwie godziny zaczną drukować poranne gazety. Musimy napisać. Czy Francuz, czy paryżanin, ma rodziców – sierota? Co robił do tej pory?

– Doktór zabronił mu mówić. Rozumie pan: serce. Taki wysiłek.

– Ha, trudno. Ale wiadomość być musi. Obiecałem do czterech gazet. W dodatku głodny jestem jak wilk.

Samochód zatrzymał się przed restauracją.

– Niech pan zamówi coś do zjedzenia, ja idę do telefonu.

Telefon pierwszy, do pierwszej gazety:

„Czerwona Maska, który pokonał Murzyna, jest synem pijaka. Sprzedany przez ojca Cyganom występował w wędrownych cyrkach. Pierwszy raz w Paryżu…”

Telefon drugi:

„Nieznany chłopiec jest synem lorda. Gdy miał lat sześć, już był silny; w bójce zabił brata. Wypędzony przez ojca, chował się w chacie rybaka. Brał udział w wyprawach na wieloryby…”

Telefon do trzeciej gazety:

„Mały bokser pochodzi z rodziny górników. Urodził się podczas pożaru. Woził węgiel, utrzymywał całą rodzinę: matkę, dwie siostry i brata”.

Czwarty telefon:

„Gdy miał rok, zabłądził w lesie. Wychowała go w górach bura niedźwiedzica. Dlatego taki silny. Niedawno usłyszał pierwsze ludzkie wyrazy. Dziadek jego Wyrwidąb, babka – Waligóra. Zresztą piszcie, co chcecie. Głodny jestem i basta”.

Rzucił słuchawkę i wyszedł na salę.

Dyrektor cyrku siedzi przy stoliku z literatami i bankierami.

Wszyscy przy wszystkich stołach mówią o Kajtusiu:

– Ależ heca z tym malcem. Nic podobnego nie widziałem w życiu. A przecież byłem korespondentem z trzech wojen. Brałem udział w wyprawie na biegun północny i na pustynię Gobi. Widziałem dziesięć koronacji królewskich. Byłem na czubku wszystkich piramid i na wieży Babel. Dwadzieścia sześć razy pojedynkowałem się. Polowałem na orły skalne. Dwa razy byłem rozszarpany: przez tygrysa i przez kulę armatnią. Topiłem się, trułem, wisiałem na szubienicy indyjskiej – w Afryce ludożercy ugotowali mnie w rosole z żółwi szylkretowych. Ale wszystko to głupstwo w porównaniu z dzisiejszą walką.

Dyrektor lekko zapukał do drzwi. Wyszedł doktór w białym fartuchu.

– Co słychać?

– Śpi. Spokojnie oddycha. Nawet puls dobry. Jutro pozwolę z nim porozmawiać, ale tylko panu i tylko pięć minut.

– To dobrze. No, spać, bo i ja zmęczony.

Przed hotelem dyrektor cyrku spotkał się z Murzynem.

– A wy co tu robicie?

– Ja do chłopak. Żeby żyła. Żeby nie źle. Żeby nie chora. Ja kochać mała bokser. Fajno biła! Zuch, cacy.

Rozdział czternasty

Trzy występy w cyrku – Pokaz pływacki – Na okręcie – Kajtuś gwiazdą filmową

Mówią o dyrektorze cyrku, że pijak i karciarz, że chciwy i skąpy.

No tak, to prawda. Lubi wypić – i w karty gra, i targuje się z artystami, bo chce więcej zarabiać. Mówią, że ma szczęście, że ma „nos”, to znaczy, że zwęszy w porę dobry interes.

Ale nie mówią, dlaczego tak się dzieje: dyrektor kocha cyrk, kocha konie i kocha ludzi z talentem.

Targował się dwa miesiące z baronem Bergiem, ale kupił dla cyrku arabskiego ogiera; ogier był wnukiem Almanzora i Beli, synem Reszała i Flory. Tresurę wspaniałego araba powierzył młodemu i nieznanemu jeszcze wtedy Paulo Dorini.

A czy nie zakupił najdroższych tygrysów bengalskich dla pogromcy Leopardiego?

Czy nie urządził wodnej pantomimy dla tancerki Mironow?

Komu zawdzięczają sławę bracia-komicy, jak Puk i Puc?

A kto leczył skoczka Valetti, gdy złamał nogę w cudzym cyrku, w Bostonie? Kto urządził jubileusz starego Potina, którego zapomnieli już wszyscy?

Na to, by zarobić, trzeba mieć spryt, na to, by zarobione pieniądze wydać, trzeba mieć rozum.

Poznał i ocenił wartość Kajtusia.

Lepszego opiekuna Kajtuś nie mógł znaleźć.

– Słuchaj, miły przyjacielu – mówi dyrektor cyrku. – Chcą ci dać sto tysięcy dolarów za występy bokserskie w Ameryce. Mnie chcą dać za ciebie trzysta tysięcy franków; ale nie jestem faktorem111. Radziłem się doktorów. Powiedzieli, że za tydzień będziesz zupełnie zdrów. Ale gdyby przez nadmierny wysiłek takie rozszerzenie serca powtórzyło się parę razy, zostałbyś kaleką na całe życie. Miałbyś kaszel, duszność i spuchnięte nogi; byłbyś jak stary, chory człowiek – już na zawsze. Nie radzę ci.

– A co mi pan radzi? – zapytał się Kajtuś.

– Mój plan jest taki. Wystąpisz trzy razy w moim cyrku. Bo Paryż chce koniecznie cię widzieć. Każdy występ tylko dziesięć minut. Będą to łatwe popisy zręczności, nie siły. Na własny koszt posyłam cię do miasta Hollywood w Ameryce. Pojadą z tobą: lekarz, nauczyciel gimnastyki, nauczyciel muzyki i sekretarz. Będziesz miał tam domek w ogrodzie, własny samochód i konia. Wszystko kupię, zapłacę. Będziesz gwiazdą filmową, nie cyrkowcem. Gdy urośniesz i zechcesz, możesz wrócić do cyrku.

– Zgadzam się – mówi Kajtuś.

– Bardzo się cieszę, że mi ufasz.

Serdeczny uścisk ręki potwierdził umowę.

„Trzy występy Czerwonej Maski”.

Na słupach, na ścianach, w gazetach ogłoszenia z fotografią Kajtusia.

Siłacz. Bokser. Sławny!

„Za trzy dni… Pojutrze… Jutro”.

Występ – siedem minut i czterdzieści sekund. Tak orzekli doktorzy.

Na koniu arabskim w świetle reflektorów ukazał się na arenie Kajtuś. W trykocie z przepaską, lśniącą złotymi i zielonymi cekinami. Orkiestra gra. Koń dumnie potrząsa grzywą. Kajtuś ręką wita publiczność.

Murzyn przynosi stolik; na stoliku różne kółka, drążki, chorągiewki, piłki. Popis zręczności.

– Nie chcemy! – krzyknął ktoś, a za nim wszyscy.

– Nie chcemy! Nie pozwalamy! Żadnych sztuk! Nie męczyć chłopca! Dać mu płaszcz, bo się zaziębi! Niech rośnie i będzie zdrów…

Kajtuś pokazuje na migi, że wcale nie zmęczony. Wychodzi dyrektor cyrku, chce uspokoić publiczność.

– Pięć minut.

– Nie! Żadnych sztuk. Ani chwili. Przyszliśmy pokazać go dzieciom i sami na niego popatrzeć.

Dużo dzieci było w cyrku. Biją oklaski i rzucają kwiaty.

Przykro nawet było Kajtusiowi, ale dyrektor powiedział, że publiczność ma prawo żądać, ma prawo zabronić.

I powtórzyło się to samo trzy razy – wieczór po wieczorze.

Miejsca w cyrku wyprzedane do ostatniego. Tylko Kajtuś już nie w trykocie, a w skórzanej kurtce, przybranej białym futerkiem. Murzyn prowadzi konia, a oni krzyczą i fotografują.

– Brawo, Czerwona Maska. Niech żyje!

Zmieniają się światła. Kajtuś puszcza baloniki w różnych kolorach, strzela z łuku w górę strzałami z czekolady, a te padają w ręce najmłodszych dzieci.

Tak uczcił szlachetny Paryż swego faworyta i triumfatora.

Jacy oni dobrzy, jacy mili – mówi Kajtuś. – Ale nie mogę przecież brać za darmo pieniędzy. Chcę podziękować, coś zrobić chcę dla Paryża – jakąś niespodziankę. Niech pan wymyśli – ja wszystko potrafię.

Dyrektor zapalił cygaro.

– Poczekaj. Już wiem. Dla dzieci szkolnych bezpłatne przedstawienie. Ale co?

Dyrektor wstał, chodzi po dywanie. Zatrzymał się. Nalał szklankę wina. Wypił. Mruczy coś pod nosem. Stanął przed Kajtusiem.

– Umiesz pływać?

Rozumie się, że umie. Pisali przecież w gazetach. Polował na wieloryby.

– Doskonale. Mamy w Paryżu basen. Wokoło basenu kamienny amfiteatr. Pięćdziesiąt tysięcy miejsc. Zaprosimy szkoły na popis pływacki.

– Zgoda.

Popis pływacki odbył się w obecności ministra oświaty, klubów sportowych i uczniów czterystu dziewięćdziesięciu szkół.

Rozsiedli się gęsto na kamiennych stopniach. Pogoda prześliczna. Słońce świeci. Na basenie ukazuje się kajak, w nim Kajtuś. Wiosłuje. Opłynął basen wokół. Łódka się przewraca. Z wioślarza Kajtuś staje się pływakiem.

Murzyn przez megafon daje objaśnienia.

– Tak pływają Kozacy, tak Aszanci112, tak Syngalezi113. Tak pies, tak żaba, tak foka, tak ryba, gdy ucieka, gdy chwyta zdobycz, gdy pochwycona na wędkę. Tak rekin, tak krokodyl i hipopotam.

Bokiem, na wznak, pod wodą. Tonie i wzywa ratunku; ratuje tonącego. Młynek w wodzie. Głową na dół, nogami do góry. Odbił się o wodę, kozła wywinął w powietrzu. Wreszcie rzecz niepojęta: chodzi na czworakach po wodzie.

Skoki: z jednego, dwóch i czterech pięter.

Huragan oklasków.

Minister daje znak, że więcej nie pozwala.

– Król wód!

– Czarodziej rzek i mórz!

Na dwa dni zwolniono szkoły. Nie sposób było utrzymać chłopców w ławkach szkolnych.

Przed hotelem przez dwa dni stały tłumy. Samochody jeździły innymi ulicami.

W nocy, w tajemnicy, opuścił Kajtuś Paryż.

Salonowym wagonem114. Dyrektor odprowadza go do portu.

Pierwszy raz widzi Kajtuś morze i okręt. Kapitan okrętu oprowadza go i daje objaśnienia.

To kajuta Kajtusia; to jadalnia pasażerów pierwszej klasy; to czytelnia i sala kinowa, to pływalnia. Czy chce obejrzeć maszyny?

Kajtuś patrzy i oczom nie wierzy. Czy to możliwe, że to wszystko zrobili ludzie, a nie czarodzieje? Pyta się:

– Do czego ta maszyna? Po co to? Jak się to porusza?

– Już dosyć – mówi doktór. – Tu gorąco, powietrze niezdrowe.

– Zaraz, zaraz.

Zagląda do pieca.

– Jak wulkan – mówi.

Uparł się, że zostanie, dopóki okręt nie ruszy: chce zobaczyć te wielkie koła i tłoki podczas pracy.

– Czy mogą się zepsuć? Co będzie wtedy z okrętem? Dlaczego ta maszyna czynna, chociaż okręt stoi?

– To dynamo: oświetla okręt i wentyluje. No, pójdziemy już.

Nie, zaczeka. Musi zobaczyć: lubi rzeczy potężne. Czy jest huk i zawrotna szybkość?

Nie było rady. Stała się rzecz niebywała. Okręt opuścił port o godzinę wcześniej, niż było w rozkazie. Dopiero na pełnym morzu dogonił ich statek, który przywiózł spóźnionych pasażerów i marynarzy. Za ten kaprys Kajtusia zapłacił dyrektor cyrku pięćset dolarów kary.

– Nie szkodzi. To reklama. Dobrze Kajtuś zrobił: ludzie sławni powinni mieć kaprysy.

Najstarszy marynarz uścisnął mu rękę.

– Czterdzieści lat wożę ludzi przez ocean. Dumny jestem z takiego pasażera.

Wieczorem w sali balowej odbył się bankiet na cześć Kajtusia. Panowie we frakach, panie w białych sukniach patrzą na Kajtusia przez lornetkę.

Chłopcy okrętowi przyglądają mu się z podziwem i zazdrością. Czytali o nim w gazetach.

– Więc to wszystko prawda, nie czar i nie sen? Więc zwyczajni ludzie, jeżeli zapłacą, mają takie okręty i pociągi, zabawy i wygody? Kto bogaty, ma wszystko. Dlaczego więc babcia i ojciec mówili, że pieniądze szczęścia nie dają?

Późnym wieczorem wrócił z doktorem do kajuty.

– Od jutra, mój przyjacielu, należysz do mnie. Rano kąpiel po lekkiej gimnastyce. Śniadanie: mleko, bułka, owoce.

– Jakie owoce?

– Nie wiem jeszcze. Poradzę się115 z naczelnym kucharzem i poszukam w księgach lekarskich; zdaje się, że na okręcie najzdrowsze są winogrona.

– No a co po śniadaniu?

– Przechadzka po pokładzie. Potem lekcja muzyki. Trzy partie warcab116 albo kino. Dziesięć minut gimnastyki albo pływania. Obiad. Leżakowanie. Wszystko z zegarkiem.

– Więc jestem jakby w niewoli?

– Tak. Wszyscy jesteśmy niewolnikami naszych obowiązków. A im kto więcej wart, tym więcej go pilnują. Ty, miły przyjacielu, masz wielkie talenty. Potrzebny jesteś ludziom. Nie należysz do siebie. Bardzo pilnować cię trzeba.

Dziwnie to jakoś powiedział.

Kajtuś spojrzał mu w oczy. Westchnął. Jakby przeczuł.

– Nie wolno, bo niezdrowo.

– Nie wolno, bo niebezpiecznie.

– Nie wolno, bo za wcześnie, bo za późno, bo deszcz; nie wolno, bo gorąco.

Co dzień to samo.

– Zrozum pan wreszcie: nudzi mi się.

– To trudno. Wczoraj ubyło ci na wadze sto gramów.

– Chcę na bocianie gniazdo117.

– Tam wiatr; nie można.

– Chcę do hali maszyn.

– Nie. Pamiętasz: miałeś potem katar. Termometr wskazywał dwie kreski gorączki.

– Chcę z chłopakami okrętowymi zabawić się w futbol.

– Wiesz, że nauczyciel gimnastyki zabronił.

– Więc w berka?

– Nie. Możesz się od nich zarazić. To zwyczajni chłopcy: jeden z nich ma anginę, a śpią w jednej kajucie.

Trzy razy próbował Kajtuś zemścić się, spłatać figla.

Skoczy z pokładu do morza. Wykąpie się w całym morzu jak delfin, nie w ciasnym basenie. Kąpiel w oceanie!

„Chcę, żądam, rozkazuję. Skoczyć, nurka głębokiego, na samo dno, w głębiny”.

Powtarza. Nic. Opuściła go siła i władza; dlaczego?

Urósł Kajtuś podczas podróży: dwa centymetry mu przybyło i sześćset gramów. Doktór zadowolony, a Kajtuś zły.

– No widzisz: nie kaszlesz, nie bolą cię plecy ani głowa. Masz rumieńce. Termometr…

– Pluję na termometr, gwiżdżę na rumieńce. Nawet w szkole było lepiej, bo miałem pauzę i podwórko. Mogłem robić, co chcę. Hollywood wcale mi się nie podoba.

Już chciał powiedzieć, że woli Warszawę, ale się w porę zatrzymał.

Więc cóż z tego, że piękny pałacyk w ogrodzie? „Najwygodniejszy i najdroższy” – bo tak telegrafował dyrektor cyrku i taki właśnie wynajął.

„Nie wolno, nie można, nie trzeba”.

Na okręcie nudził go doktór, a teraz, więcej jeszcze, sekretarz i reżyser filmowy.

Próby, próby i próby.

– Jeszcze raz. Scena sto dziesiąta.

– Po co, kiedy już umiem?

– Ty umiesz, ale inni źle grają.

– A co mnie to obchodzi?

Czasem na złość gra źle, bo niech go przestaną męczyć, przebierać jak lalkę. Gra sierotę. Obraz będzie się nazywał: Dziecię garnizonu. Albo: Tajemnica małego Dżeka. Jest szpiegiem, przekrada się przez druty kolczaste.

Niech już fotografują.

Nie; bo raz czapka niedobra, to znów spodnie inaczej podarte, nie tak, jak potrzeba; worek za duży, więc zasłania lewą nogę.

Znów krawiec przymierza, znów fryzjer inaczej układa potargane włosy. Kłócą się, czy rana ma być na policzku, czy na czole. A Kajtuś stoi jak głupi i czeka.

– No dosyć.

– Jeszcze chwileczkę.

W scenie trzydziestej, gdzie sierota ma płakać, Kajtuś nagle wywalił jęzor i śmieje się w aparat.

100.szkodować (gw.) – żałować. [przypis edytorski]
101.precz (tu daw., gw.) – wciąż. [przypis edytorski]
102.duch Kopernika wcielił się w Gwiazdora – astronom Mikołaj Kopernik (1473–1543) dokonał przewrotu w myśleniu uczonych o świecie, przedstawiając w naukowej formie wizję wszechświata, w którego środku znajduje się Słońce, a nie Ziemia, jak to powszechnie uznawano w jego czasach. [przypis edytorski]
103.prowizja (z łac.) – tu: zapas żywności, prowiant. [przypis edytorski]
104.Mais oui! (fr.) – Ależ tak! [przypis edytorski]
105.łatek (pot. pogard.) – biedak, chłystek, byle kto. [przypis edytorski]
106.łapciuch (pot. pogard.) – łachmaniarz, nędzarz. [przypis edytorski]
107.zda się – zdaje się, wydaje się. [przypis edytorski]
108.loża – małe, kilkuosobowe pomieszczenie wyodrębnione w teatrach, salach widowiskowych itp. [przypis edytorski]
109.galeria – tu: najwyżej usytuowane i najtańsze miejsca w teatrze a. cyrku. [przypis edytorski]
110.ajencja (daw.) – agencja. [przypis edytorski]
111.faktor (daw.) – pośrednik. [przypis edytorski]
112.Aszanci, dziś popr.: Aszantowie a. Aszanti – grupa plemion zamieszkujących obecną Ghanę w Afryce Zachodniej. [przypis edytorski]
113.Syngalezi – lud mieszkający na wyspie Cejlon. [przypis edytorski]
114.salonowy wagon – salonka, specjalnie umeblowany, komfortowy wagon kolejowy, przeznaczony do użytku szczególnie ważnych osób. [przypis edytorski]
115.Poradzę się z (…) kucharzem – dziś popr.: naradzę się z kucharzem. [przypis edytorski]
116.warcab – dziś popr. forma D. lm: warcabów. [przypis edytorski]
117.bocianie gniazdo – tu: platforma obserwacyjna umieszczona wysoko na głównym maszcie statku. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
210 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu