Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 11

Yazı tipi:

– Jakaż to rozkoszna niespodzianka, że widzę panią, pani Gould! Właśnie zjechałem z gór. Nie mam szczęścia. Znowu wszystko mnie ominęło. Przegląd wojsk już się odbył i słyszałem, że ubiegłego wieczora u don Juste Lopeza tańczono na zabój. Czy to prawda?

– Młodzi patrycjusze – odezwał się nagle Decoud poprawną angielszczyzną – tańczyli istotnie, zanim wyruszyli na wojnę z wielkim Pompejuszem173.

Młody Scarfe wpatrzył się w niego zdumiony.

– Panowie jeszcze się nie znają – wtrąciła pani Gould. – Pan Decoud, pan Scarfe.

– No, ale my nie wyruszamy pod Farsalos – żachnął się don José z nerwowym pośpiechem, również po angielsku. – Nie godzi się żartować w ten sposób, Martinie.

Pierś Antonii falowała od głębszego oddechu. Młody inżynier był jak tabaka w rogu.

– Jaki wielki? – bąknął niepewnym głosem.

– Na szczęście Montero nie jest Cezarem – mówił Decoud dalej. – Nawet obaj Monterowie nie utworzyliby znośnej parodii Cezara. – Skrzyżował ręce na piersiach, spoglądając na señora Avellanosa, który pogrążył się znów w nieruchomości: – To pan tylko jest naprawdę starym Rzymianinem, vir Romanus174, wymownym i nieugiętym.

Usłyszawszy nazwisko Montera, młody Scarfe pośpieszył dać wyraz swym prostym uczuciom. Donośnym i młodzieńczym głosem oświadczył, iż ma nadzieję, że ten Montero zostanie pobity i raz na zawsze usunięty z drogi. Nie wiadomo, co by się stało z koleją, gdyby rewolucja wzięła górę. Może trzeba by było zaprzestać jej budowy. Nie byłaby to pierwsza kolej, którą zmarnowano w Costaguanie.

– Państwo wiedzą, to jedna z ich tak zwanych spraw narodowych – kontynuował, marszcząc nos, jak gdyby to słowo miało podejrzaną woń dla jego głębokiej znajomości stosunków południowoamerykańskich. – Oczywiście – paplał z ożywieniem – dla mnie, w moim wieku, było to ogromnym szczęściem dostać posadę w tak wielkim przedsiębiorstwie, państwo rozumieją. – Zapewniało mu to przewagę nad wieloma innymi, i to, jak zapewniał, przez całe życie. – Zatem, precz z Monterem, pani Gould!

Jego prostoduszny uśmiech zanikał z wolna wobec zgodnej surowości twarzy, które zwracały się ku niemu z powozu. Jedynie ten „starowina” don José o nieruchomym, woskowym profilu, patrzył prosto przed siebie jakby głuchy. Scarfe nie znał bliżej Avellanosów. Nie wydawali balów, a Antonia nie stawała nigdy w parterowym oknie, jak to czyniły niektóre panny, pod opieką starszych dam mizdrzące się do konnych caballeros na calle175. Spojrzenia tych Kreolów nie obchodziły go zbytnio, ale co, u licha, stało się pani Gould? Rzekła: „Jedźmy, Ignacio!” i skinęła ku niemu lekko głową. Usłyszał krótki śmiech tego sfrancuziałego lalusia o okrągłej twarzy. Zaczerwienił się aż po białka oczu i popatrzył na Giorgia Violę, który wraz z dziećmi odsunął się nieco, trzymając kapelusz w ręce.

– Potrzebuję zaraz konia – odezwał się z niejaką cierpkością do starca.

– Si, señor. Koni jest pod dostatkiem – mruknął Garibaldino, głaskając bezwiednie swymi brunatnymi rękami główki swych córek, jedną ciemną o brązowych poświatach, drugą jasną, mieniącą się miedzianymi połyskami. Powrotna fala widzów wzbijała wielki kurz na drodze. Jeźdźcy górowali nad tłumem.

– Idźcie do matki – rzekł. – Podrastają, a ja się starzeję i nie ma nikogo…

Spojrzał na młodego inżyniera i urwał, jak gdyby obudzony ze snu. Po czym skrzyżował ramiona na piersiach i przybrał swą zwykłą postawę, oparłszy się o futrynę i utkwiwszy oczy w białym ogromie dalekiej Higueroty.

W powozie Martin Decoud, zmieniając pozycję, jakby mu było niewygodnie, ruszył się z miejsca i szepnął do Antonii:

– Zdaje mi się, że pani mnie nienawidzi.

Po czym głośno zaczął gratulować don Josému, iż wszyscy inżynierowie są z przekonania ribierzystami.

– Słyszał pan, co mówił jeden z nich. Zabawna była ta jego przychylność. Miło jest myśleć, iż pomyślność Costaguany przynosi korzyść światu.

– Jest bardzo młody – zauważyła pani Gould spokojnie.

– A taki mądry na swój wiek – odparł Decoud. – Z ust tego dzieciaka usłyszeliśmy bowiem nagą prawdę. Pan ma słuszność, don José! Bogactwa naturalne Costaguany nie są bez znaczenia dla postępowej Europy, której przedstawicielem jest ten młodzian, podobnie jak przed trzystu laty skarby naszych praojców hiszpańskich były rzeczą nader ważną dla reszty Europy, reprezentowanej przez zuchwałych piratów. Przekleństwo nijakości ciąży na naszym charakterze: Don Kichot i Sancho Pansa, rycerskość i materializm, szczytnie brzmiące uczucia i ospała moralność, potężne wzloty ku idei i gnuśne zastyganie we wszystkich formach zepsucia. Wstrząsnęliśmy całym kontynentem, by odzyskać niepodległość, a staliśmy się bierną pastwą demokratycznej parodii, bezwolnymi ofiarami łotrów i rzezimieszków; nasze instytucje są błazeństwem, nasze prawa kpinami, a naszym władcą Guzman Bento! Upadliśmy tak nisko, iż kiedy taki człowiek jak pan obudził w nas sumienie, głupi barbarzyńca w rodzaju Montera – mój Boże, takiego Montera! – staje się groźnym niebezpieczeństwem, a ciemny samochwał, Indio, Barrios, jest naszym obrońcą.

Jednak don José, pomijając całość oskarżeń, jak gdyby nie słyszał z nich ani słowa, wziął w obronę Barriosa. Człowiek ten mógł sprostać specjalnemu zadaniu, jakie mu poruczono w planie kampanii. Polegało ono na tym, iż przyjmując Caytę za bazę swych działań, miał uderzyć na skrzydło wojsk rewolucyjnych zmierzających od południa ku stolicy, osłanianej przez drugą armię, w której znajdował się prezydent-dyktator. Don José zaczął rozprawiać z wielkim ożywieniem, pochylając się niespokojnie naprzód pod bacznym spojrzeniem swej córki. Decoud, jak gdyby zniewolony do milczenia tym jego zapałem, nie odzywał się ani słowem. Dzwony miejskie nawoływały do modlitwy, gdy powóz wjechał pod sklepienie starej bramy wznoszącej się naprzeciwko portu niby jakiś bezkształtny pomnik, spiętrzony z kamieni i liści. W turkot kół huczących pod arkadą wnikały dziwne, przeraźliwe okrzyki. Decoud, któremu dostało się miejsce na przednim siedzeniu, widział lud, wlokący się drogą hen, za powozem. Wszystkie głowy w sombrerach i rebozos176 zwracały się ku lokomotywie, która przemknęła z wielką szybkością i zniknęła za domem Giorgia Violi w smudze białej pary, jak gdyby roztapiającej się w zdyszanych, histerycznie przeciągłych rykach wojowniczego triumfu.

I wszystko to było niby przelotna wizja: hałaśliwe widmo parowozu, mijającego pierzchliwie sklepione łuki bramy wśród poruszenia ludu, który wracał gromadnie z parady wojskowej i brodził cichymi stopami w kurzu drogi. Był to pociąg towarowy, wracający z Campo do otoczonej ostrokołem zajezdni. Puste wagony toczyły się lekko po jedynym szlaku szyn; nie dudniły koła i nie drgała ziemia. Maszynista, który mijając Casa Viola, podniósł ramię na znak pozdrowienia, zwolnił nieco biegu, zanim wjechał do zajezdni. Kiedy zaś ucichł ogłuszający świst parowego gwizdka, szereg twardych zderzeń, pomieszanych ze szczękiem łańcuchów, zabrzmiał pod sklepieniem bramy odgłosem ciosów i targania kajdan.

Rozdział V

Powóz Gouldów pierwszy wracał z portu do wyludnionego miasta. Po starym, ułożonym w wzory bruku, pełnym dziur i wybojów, stateczny Ignacio, dbały o resory sprowadzonego z Paryża powozu, jechał noga za nogą. Decoud ze swego kąta zaczął przyglądać się chmurnie wnętrzu bramy. Graniaste, uwieńczone wieżyczkami narożniki zawierały między sobą ogrom murów porośniętych z wierzchu kępami trawy. U szczytu arkady widniała szara, grubo rzeźbiona kamienna tarcza z herbami Hiszpanii, które niemal już się zatarły, jak gdyby w oczekiwaniu jakiegoś nowego godła, znamionującego zbliżanie się postępu.

Twarde łomoty wagonów kolejowych zdawały się wzmagać rozdrażnienie Decouda. Zamamrotał coś do siebie, po czym urywanymi, zjadliwymi uwagami zaczął narzucać się milczeniu obu kobiet. Don José, którego przezroczyste, woskowe oblicze ocieniał miękki szary kapelusz, kiwał się z lekka, podrzucany przez powóz, obok pani Gould.

– Ten zgiełk jest niby nowe ostrze przyłożone do starej prawdy.

Decoud mówił po francusku, może dlatego, iż nad nim na koźle siedział Ignacio. Stary woźnica, którego szerokie plecy wypełniały krótką, haftowaną srebrem kurtkę, miał wielkie uszy, z muszlami odstającymi mocno od jego krótko ostrzyżonej głowy.

– Tak, ten zgiełk za murami miasta jest nowy, ale zasada jest stara.

Przeżuwał czas jakiś swe niezadowolenie, po czym zaczął na nowo, zerknąwszy z ukosa na Antonię:

– A gdyby tak właśnie teraz wyobrazić sobie naszych praojców w hełmach i pancerzach, jak stoją w szeregu przed tą bramą, mając przeciwko sobie zastęp awanturników, którzy dopiero co wylądowali w przystani! Naturalnie, złodzieje. No, i spekulanci. Każda z ich wypraw była spekulacją statecznych i czcigodnych osób w Anglii. Tak wygląda historia, jak zawsze zwykł powiadać ten kiep Mitchell.

– Załadowaniem wojska Mitchell pokierował znakomicie! – zawołał don José.

– To… to było w rzeczywistości zasługą tego jakiegoś marynarza genueńskiego! Lecz wróćmy do tego, co mówiłem o zgiełku. Dawnymi czasy rozlegało się przed tą bramą granie surm177 bojowych! Jestem pewien, że były to surmy. Czytałem gdzieś, iż Drake178, największy z tych ludzi, zwykł był ucztować w swej kabinie, na pokładzie okrętu, przy dźwięku surm. Podówczas miasto to było ogromnie bogate. Ci ludzie przyjeżdżali, by zagarnąć te bogactwa. Obecnie cały kraj jest jakby jednym skarbcem, a ci ludzie włamują się do niego, gdyż my wodzimy się za łby. Jedyna rzecz, która jeszcze ich trzyma z dala, to wzajemna zazdrość. Ale z czasem się pogodzą, a kiedy przyjdzie chwila, że zaprzestaniemy swych kłótni, nabierzemy stateczności i rzetelności, nic już dla nas nie zostanie. Zawsze bywało tak samo. Jesteśmy przedziwnym ludem, ale taki już nasz los, że zawsze nas – nie powiedział: „rabowano”, lecz dodał po chwili: „wyzyskiwano”.

Pani Gould obruszyła się:

– Och, to niesprawiedliwe!

Ale Antonia wtrąciła:

– Nie odpowiadaj, Emilio! To przymówka do mnie.

– Chyba pani nie przypuszcza, że miałem na myśli don Carlosa? – odezwał się Decoud.

Powóz zatrzymał się wreszcie przed bramą Casa Gould. Młodzieniec podał rękę damom. Wysiadły pierwsze. Za nimi podążał don José w towarzystwie Decouda. Podagryczny, stary odźwierny dreptał na końcu, niosąc lekkie okrycia.

Don José ujął pod ramię publicystę z Sulaco.

– „Porvenir” powinien zamieścić długi, podniosły artykuł o Barriosie i o potędze jego armii z Cayty. Trzeba dodać otuchy krajowi. W odpowiednich streszczeniach należałoby go nadać telegraficznie do Europy i Stanów Zjednoczonych dla podtrzymania przychylnej opinii za granicą.

Decoud mruknął:

– O tak, trzeba podtrzymywać na duchu naszych przyjaciół spekulantów!

Długi, otwarty krużganek wraz z nieruchomym kwieciem roślin, umieszczonych w doniczkach wzdłuż balustrady, nurzał się w cieniu. Wszystkie oszklone drzwi prowadzące do salonów stały otworem. Dźwięk ostróg zamierał gdzieś w drugim końcu.

Basilio, stojący opodal pod ścianą, rzekł miękkim głosem do przechodzących pań: „Senior administrador powrócił dopiero co z gór”.

W wielkiej sali, gdzie staroświeckie, hiszpańskie i nowoczesne, europejskie meble stanowiły niby dwa różne ośrodki pod wyniosłością białego sklepienia, jarzyło się wśród grupek karłowatych foteli srebro i porcelana zastawy stołowej, tworząc jak gdyby buduar179 kobiecy, pełen niewieściej, pieściwej delikatności.

Don José usiadł w fotelu na biegunach i umieścił kapelusz na kolanach. Decoud przechadzał się wzdłuż salonu, krążąc wśród stołów zastawionych cackami i niewidocznych niemal za wysokimi oparciami wysłanych skórą kanap. Myślał o gniewnej twarzy Antonii; miał nadzieję, iż uda mu się z nią pojednać. Nie po to pozostał w Sulaco, by zrażać do siebie Antonię.

Martin Decoud był zły na siebie. Wszystko, co widział i słyszał dokoła siebie, pozostawało w irytującej sprzeczności z przyjętymi przez niego pojęciami europejskiej cywilizacji. Wyglądało to zupełnie inaczej aniżeli wówczas, kiedy rozmyślał o rewolucjach z oddali bulwarów paryskich. Tu, na miejscu, niepodobna było zbyć tej tragikomedii słowami: Quelle farce!180

Rzeczywistość zdarzeń politycznych w całej swej nagości stała się bliższa i dolegała mu tym dotkliwiej, iż Antonia wierzyła w tę sprawę. Cierpkość tej wiary raziła jego uczucia. Dziwił się swemu przeczuleniu.

– Zdaje mi się, że jestem więcej Costaguanerem, aniżeli przypuszczałem – myślał.

Niechęć jego wzmagała się w miarę, jak potężniał odpór jego sceptycyzmu przeciwko działalności, do której zniewoliła go zapamiętała miłość do Antonii. Starał się uspokoić, wmawiając w siebie, że nie jest patriotą, lecz człowiekiem zakochanym.

Panie powróciły, zdjąwszy kapelusze. Pani Gould osunęła się na krzesło przed małym stolikiem z zastawą do herbaty. Antonia zajęła swoje zwykłe miejsce, zajmowane podczas przyjęć – narożnik wysłanej skórą kanapy; z wachlarzem w ręce, przybrała postawę pełną surowego wdzięku. Decoud zboczył z linii prostej, po której się przechadzał, i przyszedł oprzeć się o wysoką poręcz jej siedzenia.

Przez jakiś czas mówił jej do ucha łagodnie, z półuśmiechem i wyrazem powściąganej poufałości. Wachlarz, na wpół złożony, leżał na jej kolanach. Nie obejrzała się na Decouda ani razu. Jego spieszne słowa stawały się coraz natarczywsze i pieszczotliwsze. W końcu parsknął z lekka śmiechem.

– Nie, naprawdę! Niech mi pani przebaczy. Człowiek czasem musi być poważny.

Zamilkł. Odwróciła nieco głowę. Jej błękitne oczy podążyły z wolna ku niemu, nieco słodsze i pytające.

– Czyż pani sądzi, że jestem poważny, gdy co drugi dzień nazywam w „Porvenir” Montera gran' bestia181? To nie jest poważne zajęcie. Żadne zajęcie nie jest poważne, nawet gdy ktoś okupuje swój błąd strzałem w serce.

Jej dłoń zacisnęła się mocno dokoła wachlarza.

– Jedyną rzeczą poniekąd rozumną, jedynym, co ma jaki taki sens, jest pogrążyć się w myślach; to jakby błysk prawdy. Mówię o prawdzie istotnej, dla której nie ma miejsca w polityce i dziennikarstwie. Zdarzyło się mi powiedzieć, co myślałem. A pani się pogniewała! Jeśli pani uczyni mi tę łaskę i zastanowi się nieco, to przekona się pani, że mówiłem jak patriota.

Po raz pierwszy rozchyliła nieco łaskawiej swe czerwone usta:

– Zapewne, lecz pan nigdy nie ma przed oczyma celu. Trzeba posługiwać się ludźmi takimi, jakimi są. Zdaje mi się, iż nikt nie jest naprawdę bezinteresowny, prócz może pana, don Martinie.

– Broń Boże! Pragnąłbym, by ta wiara we mnie znajdowała się u pani na ostatnim miejscu – odezwał się swobodnie i zamilkł.

Zaczęła lekko poruszać wachlarzem, nie podnosząc ręki. Po chwili szepnął namiętnie:

– Antonio!

Uśmiechnęła się i angielskim zwyczajem wyciągnęła rękę do Charlesa Goulda, który składał jej ukłon. Decoud, opierając się łokciem o poręcz kanapy, spuścił oczy i bąknął: „Bonjour182.

Señor administrador kopalni San Tomé pochylił się na chwilę nad swą żoną. Zamienili kilka słów, z których zabrzmiały głośniej tylko wyrazy: „największy entuzjazm”, wyrzeczone przez panią Guld.

– No, tak – zaczął znów półgłosem Decoud – nawet on!

– To istna potwarz – rzekła Antonia niezbyt surowo.

– Niechże go pani poprosi, by rzucił swą kopalnię w tygiel wielkiej sprawy – szepnął Decoud.

Don José zabrał głos. Zacierał ręce zadowolony. Doskonała postawa wojsk oraz wielka ilość nowych, śmiercionośnych karabinów na ramionach tych dzielnych żołnierzy napełniała go jakąś ekstatyczną otuchą.

Charles Gould stał wysoki i szczupły przed swym krzesłem i słuchał, ale na jego twarzy nie można było dojrzeć niczego prócz uwagi, uprzejmej i pełnej poszanowania.

Tymczasem Antonia powstała z miejsca i podeszła ku jednemu z trzech wielkich okien wychodzących na ulicę. Decoud podążył za nią. Okno było otwarte. Oparł się o ścianę w jego zagłębieniu. Długie fałdy adamaszkowej portiery zwisającej z szerokiego, mosiężnego gzymsu zakrywały go częściowo od strony salonu. Skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył uparcie na profil Antonii.

Tłum wracający z portu roił się na chodnikach; szmer sandałów i głuchy rozgwar głosów wzbijał się ku oknu. Od czasu do czasu jakiś pojazd przejechał z wolna po zrujnowanych brukach Calle de la Constitucion. W Sulaco było niewiele prywatnych powozów, w najruchliwszej porze dnia można było policzyć je na alamedzie od jednego rzutu oka. Wielkie landary183 familijne o wysokich, wyścielanych skórą siedzeniach pełne były ładnych, upudrowanych twarzyczek, z których wyzierały czarne, ogniste oczy. Pierwszy przejechał don Juste Lopez, przewodniczący Zgromadzenia Prowincjonalnego, w otoczeniu swych trzech uroczych córek. W czarnym fraku i sztywnym białym krawacie wyglądał tak uroczyście, jakby przewodniczył obradom z wysokiej trybuny. Wprawdzie wszyscy podnieśli oczy ku balkonowi, ale Antonia nie powitała ich zwykłym skinieniem ręki, więc udawali, że nie widzą dwojga młodych osób, tych Costaguanerów z europejskimi obyczajami, nad których niezwykłością rozprawiano za kratami okien najznamienitszych domów w Sulaco. Druga z kolei minęła ich piękna i pełna godności wdowa, señora Gavilaso de Valdes, w swej wielkiej landarze, w której miała zwyczaj jeździć do swego dworu na wsi pod strażą zbrojnego orszaku w skórzanej odzieży i wielkich sombrerach, z karabinami przy łękach siodeł. Była to kobieta najznakomitszego rodu, dumna, bogata i dobrego serca. Jej drugi syn, Jaime, wyruszył właśnie na wojnę ze sztabem Barriosa. Najstarszy, nicpoń o humorzastym usposobieniu, napełniał Sulaco rozgłosem swych hulanek i grywał grubo w klubie. Dwaj najmłodsi synowie siedzieli na przednim siedzeniu, z żółtymi kokardami ribierystowskimi u czapek. Udawała również, iż nie widzi, jak señor Decoud rozmawia publicznie z Antonią wbrew przyjętym obyczajom. A nie był on nawet jej novio184, przynajmniej o ile było wiadomo! Ale nawet i w takim wypadku byłaby to rzecz zdrożna. Ta czcigodna pani, podziwiana i szanowana w towarzystwach arystokratycznych, czułaby się niewątpliwie jeszcze bardziej zgorszona, gdyby usłyszała słowa, które zamieniali między sobą:

– Powiedziała pani, że straciłem cel z oczu? Mam tylko jeden cel w życiu.

Uczyniła głową niemal niedostrzegalny ruch zaprzeczenia, wciąż zapatrzona na dom Avellanosów, szary, naznaczony piętnem ruiny, z żelaznymi kratami na podobieństwo więzienia.

– A tak łatwo można by go osiągnąć! – mówił dalej. – Cel ten, świadomie czy nie, miałem zawsze w sercu, od owej chwili, kiedy dała mi pani tak dotkliwą nauczkę w Paryżu. Pamięta pani?

Jakby lekkim uśmiechem drgnęła jedna strona jej ust.

– Straszna była z pani osoba! Niby Charlotte Corday185 w mundurku pensjonarki. Zapamiętała patriotka. Byłaby pani pchnęła nożem Guzmana Bento, nieprawdaż?

Przerwała mu:

– Za wiele dla mnie zaszczytu!

– Bądź co bądź – odparł, przybierając nagle ton cierpkiej lekkomyślności – bez wyrzutu sumienia byłaby mnie pani wysłała, żebym go zasztyletował.

– Ah, par exemple!186 – rzekła z urazą w głosie.

– A teraz – upierał się nieszczerze – każe mi pani pisywać śmiertelne niedorzeczności. Zabójcze dla mnie! Zabiły już we mnie godność własną. Proszę sobie wyobrazić – mówił dalej głosem, w którym drgnął akcent lekkiej żartobliwości – iż Montero, gdyby mu się powiodło, postąpiłby ze mną w jedyny sposób, w jaki postąpić może zwierzę, takie zwierzę z człowiekiem inteligentnym, który trzy razy w tygodniu raczy go nazywać gran' bestia. To pewnego rodzaju śmierć intelektualna, ale na dziennikarza mojego pokroju czyha jeszcze inna.

– Gdyby mu się powiodło! – rzekła Antonia zamyślona.

– Zdawało mi się, że pani jest zadowolona, iż moje życie wisi na włosku – odparł Decoud z przykrym uśmiechem. – Co się zaś tyczy drugiego Montero, „godnego zaufania brata” z proklamacji, tego guerillero, to czyż nie pisałem o nim, iż za czasów Rojasa w chwilach wolnych od szpiegowania naszych emigrantów zdejmował płaszcze gościom i zmieniał im talerze w naszym poselstwie paryskim? Tę fatalną prawdę postara się on utopić we krwi. W mojej krwi! Dlaczego spogląda pani z takim zaniepokojeniem? To po prostu szczegół z życiorysu jednego z naszych wielkich ludzi. A co on ze mną zrobi, jak pani się zdaje? Za rogiem plaza wznoszą się mury pewnego klasztoru. Pani wie? Naprzeciw drzwi z napisem: Intrada de la sombra187. Odpowiedni, nieprawdaż? To miejsce, gdzie stryj naszego gospodarza wyzionął swego anglo-południowoamerykańskiego ducha. A proszę zważyć, że mógł uciec. Człowiek, który walczył z bronią w ręku, ma prawo uciec. Gdyby pani dbała o mnie, to byłaby mi pani pozwoliła pójść z Barriosem. Byłbym stanął z największą radością w jednym szeregu z biednymi peonami i Indios, którzy nie mają pojęcia o zasadach i o polityce, i byłbym dźwignął jeden z tych karabinów, w których taką ufność pokłada don José. Najbardziej straceńcza placówka w najbardziej straceńczej armii na świecie jest bezpieczniejsza od zadania, dla którego kazała pani mi tu zostać. Gdy się jest w boju, można się cofnąć, ale niepodobna myśleć o ucieczce, gdy spędza się swój czas na zachęcaniu biednej, ciemnej tłuszczy, by zabijała i dawała się zabijać.

Mówił wciąż lekkim tonem, zaś ona, jakby nie wiedząc o jego obecności, stała nieruchomo, ze splecionymi lekko dłońmi, a wachlarz zwisał z jej zachodzących na siebie palców. Poczekał chwilę, po czym:

– Pójdę pod ścianę – odezwał się z jakąś żartobliwą rozpaczą.

Ale nawet po tych słowach nie spojrzała na niego. Nie poruszyła głową, zapatrzona na dom Avellanosów, którego obłupane kolumny i obłamane narożniki skryły już swe pohańbione dostojeństwo w gęstniejących zmierzchach ulicznych. Z całej jej postaci tylko usta drgnęły słowami:

– Czy pan chce, żebym się rozpłakała?

Milczał przez chwilę zaskoczony, jak gdyby przytłoczony brzemieniem jakiegoś zalęknionego szczęścia. Drwiący uśmiech zastygł na jego ustach, a jego oczy znieruchomiały w wyrazie niedowierzającego zdumienia. Wartość słów zależy od osoby, która je wypowiada, gdyż niczego nowego nie może powiedzieć ani kobieta, ani mężczyzna. Słowa wyrzeczone przez Antonię były ostatnimi, jakich się od niej spodziewał. Nigdy jeszcze nie był z nią tak blisko podczas ich krótkich spotkań. I zanim zdążyła zwrócić się ku niemu, co uczyniła z oziębłym wdziękiem, zaczął nalegać:

– Moja siostra tylko czeka, żeby panią uścisnąć. Mój ojciec będzie uszczęśliwiony. A czyż mam mówić o mej matce? Nasze matki będą jak dwie siostry. W przyszłym tygodniu statek pocztowy odpływa na południe. Jedźmy! Ten Moraga to głupiec! Człowieka takiego jak Montero można było przekupić. To zwyczaj tego kraju. To jego tradycja polityczna. Niechaj pani zajrzy do Pięćdziesięciu lat nierządu.

– Proszę nie powoływać się na mego ojca! On wierzy…

– Myślę z największą tkliwością o pani ojcu – mówił namiętnie. – Ale panią kocham, Antonio! Moraga haniebnie popsuł całą tę sprawę. Być może, iż przyczynił się także do tego pani ojciec, nie wiem. Montero dałby się przekupić. Trzeba mu było dać odczepne z tej sławetnej pożyczki zaciągniętej na cele rozwoju narodowego. Czemuż ci głupcy ze Santa Marta nie wysłali go w jakiejś misji do Europy lub nie obmyślili dla niego czegoś podobnego? Byłby wziął wynagrodzenie za pięć lat z góry i pojechałby trwonić je w Paryżu, ten głupi, dziki Indio!

– Ten człowiek – rzekła zamyślona, odpowiadając spokojnie na jego porywcze słowa – dał się opętać próżności. Mieliśmy o nim dokładne informacje nie tylko od Moragi, ale i od innych. Przy tym jego brat również wziął udział w intrygach.

– No, tak! – przemówił. – Pani wie o tym. Pani wie wszystko. Czytuje pani całą korespondencję, pisuje wszystkie dokumenty. Wszystkie dokumenty państwowe powstają tutaj, w tym salonie, natchnione przez ślepą uległość teorii czystości zasad politycznych. Czyż nie ma pani przed oczyma Charlesa Goulda? Rey de Sulaco!188 On i jego kopalnia są praktycznym pokazem tego, co dałoby się zrobić. Czyż pani sądzi, że może mieć powodzenie, wierząc w swą teorię cnoty? A wszyscy ci inżynierowie kolejowi, ludzie uczciwej pracy! Bo trzeba przyznać, że pracują uczciwie. Ale czyż można pracować uczciwie, dopóki nie zaspokoi się złodziei? Czyż nie mógł ten dżentelmen powiedzieć temu jakiemuś sir Johnowi, czy jak tam on się nazywa, że trzeba przede wszystkim przekupić Montera, jego i tych murzyńskich liberałów, uwieszonych przy jego haftowanych złotem rękawach? Sprzedałby siebie, swą tępą osobę na wagę złota, sprzedałby wraz z sobą buty, szablę, ostrogi, kapelusz z kogucim pióropuszem – słowem wszystko. Proszę mi wierzyć.

Potrząsnęła głową z lekka.

– To było niemożliwe – rzekła cicho.

– Chciał zagarnąć wszystko? Co?

Zwróciła się teraz twarzą do niego w głębokiej framudze okiennej. Stała bliska i nieruchoma. Tylko jej usta poruszały się szybko. Decoud, oparłszy się plecami o ścianę, słuchał z założonymi rękami i przymkniętymi nieco powiekami. Poił się brzmieniem jej miarowego głosu i śledził ruchliwą żywość, z jaką fale wrażeń zdawały się wynikać z jej serca i przepływać przez jej krtań ulatującym w powietrze szmerem jej rozumnych słów. On także nie miał aspiracje: pragnął wyrwać ją z tej zabójczej jałowości reform i pronunciamentos. Wszystko to było chybione, zupełnie chybione. Pozostawał pod jej urokiem, ale chwilami nieodparta słuszność jakiegoś powiedzenia przełamywała ten czar, nagle pierzchało zaklęcie pod niemiłym naporem ciekawości. „Czasem kobieta staje jak gdyby na progu geniuszu – myślał. – Po co im wiedzieć, zastanawiać się, rozumieć? Namiętność starczy za wszystko” – i gotów był uwierzyć, że to lub owo zdumiewająco głębokie spostrzeżenie, ocena czyjegoś charakteru lub sąd o jakimś zdarzeniu po prostu graniczą z cudem. W dojrzałej Antonii dostrzegał z nadzwyczajną wyrazistością surową pensjonarkę z lat minionych. Umiała przykuć jego uwagę, niekiedy nie mógł się powstrzymać, by jej nie przyznać słuszności, to znów całkiem poważnie czynił jakieś zastrzeżenia. Stopniowo zaczęli dyskutować; portiera zasłaniała ich po części przed oczyma osób zebranych w sali.

Na dworze zapadła ciemność. Z głębokich smug cienia między domami, majaczącymi w migotaniu lamp ulicznych, roztaczała się przez Sulaco wieczorna cisza, cisza miasta, gdzie jest mało pojazdów, nie podkuwa się koni, a ludzie noszą miękkie sandały. Okna Casa Gould rzucały świetlne prostokąty na ściany domu Avellanosów. Od czasu do czasu przeszedł ktoś cichym krokiem i błysnął roziskrzony żar papierosa u podnóża ściany. Powietrze, jakby ochłodzone śniegami Higueroty, muskało świeżością ich twarze.

– My, ludzie Zachodu – mówił Martin Decoud, używając określenia, którym posługiwali się zazwyczaj mieszkańcy prowincji Sulaco, gdy mówili o sobie – byliśmy zawsze odsunięci i oddaleni. Jak długo mamy Caytę w rękach, nic nas nie może dosięgnąć. Nie zdarzyło się jeszcze podczas naszych zaburzeń, żeby jakaś armia przekroczyła te góry. Rewolucja w centralnych prowincjach od razu nas odgradza. Proszę tylko zważyć, jak zupełne jest teraz to odosobnienie! Wiadomości o ruchach Barriosa będą przesyłane telegraficznie do Stanów Zjednoczonych i dopiero z przeciwległego wybrzeża morskiego będą docierały do Santa Marta. Posiadamy największe bogactwa, najżyźniejsze ziemie, najczystszą krew w naszych wielkich rodach, najpracowitszą ludność. Zachodnia Prowincja winna być samoistna. Federalizm przeszłości nie był dla nas niekorzystny! Nastąpiło po nim zjednoczenie, któremu opierał się don Henrique Gould. Utorowało ono drogę do tyranii. Odtąd reszta Costaguany wisi jak kamień młyński u naszej szyi. Zachodnia Prowincja jest dość wielka, żeby dla nas wszystkich była ojczyzną. Niech pani spojrzy na góry. Nawet przyroda zdaje się nawoływać nas: „Oddzielcie się”.

Zaprzeczyła energicznym gestem. Nastało milczenie.

– Wiem, że to przeciwne zasadom wyłuszczonym w Dziejach pięćdziesięciu lat nierządu. Staram się tylko być rozsądny. Ale mój rozsądek zawsze panią obraża. Czy bardzo przeraziły panią te najzupełniej rozumne dążenia?

Potrząsnęła głową. Nie, nie była urażona, ale ten pomysł pozostawał w sprzeczności z jej przekonaniami. Jej patriotyzm sięgał dalej. Nie zastanawiała się nigdy nad taką możliwością.

– A jednak to jedyny sposób, by ocalić choć po części pani przekonania – rzekł proroczo.

Nie odpowiedziała. Wydawała się znużona. Stojąc obok siebie, opierali się oboje po przyjacielsku o kratę niewielkiego balkonu. Zakończyli rozmowę o polityce i pogrążyli się w milczącym poczuciu wzajemnej bliskości, w tym głębokim mgnieniu, które tętni rytmem namiętności. W głębi plaza, u wylotu ulicy, jarzyły się jaskrawo węgle, żarzące się w brazeros189 przekupek, które gotowały dla siebie wieczerzę. Jakiś człowiek przemknął bez szmeru, mignąwszy w świetle lampy ulicznej barwnym, odwróconym trójkątem swego bramowanego poncho, zarzuconego na barczyste ramiona i sięgającego poniżej kolan. Od strony portu jakiś jeździec człapał ulicą na koniu, który mijając lampy, mglił się srebrzyście pod ciemnymi kształtami postaci ludzkiej.

– Oto słynny capataz de cargadores – odezwał się Decoud miękko. – Ukończył pracę i nadjeżdża w całej swej okazałości. Po don Carlosie Gouldzie jest to największy człowiek w Sulaco. Dobry z natury, więc z nim się zaprzyjaźniłem.

– Naprawdę? – zapytała Antonia. – W jaki sposób pan z nim się zaprzyjaźnił?

– Dziennikarz powinien wyczuwać tętno ludu, a ten człowiek jest jednym z przywódców pospólstwa. Dziennikarz powinien znać ludzi niezwykłych, a ten człowiek jest na swój sposób niezwykły.

– Zapewne – rzekła Antonia w zamyśleniu. – Wiadomo powszechnie, iż ten Włoch wywiera wielki wpływ.

Jeździec ich minął, mignęły w mgławej poświacie połyskliwe blachy uprzęży, wielkie, błyszczące strzemiona oraz długie srebrne ostrogi. Ale przelotne muśnięcie żółtawego światła ześliznęło się bezsilnie po ciemnej tajemniczej postaci, której oblicze nikło zupełnie pod wielkim sombrerem.

Decoud i Antonia stali wciąż jeszcze oparci o poręcz balkonu, tak blisko siebie, iż dotykali się niemal łokciami. Ich pochylone głowy nurzały się w ciemności ulicznej, a za nimi jarzyła się oświecona jasna sala. To tête à tête190 było w najwyższym stopniu zdrożne i na całym obszarze republiki zdolna była do niego tylko ta niezwykła Antonia, biedna, osierocona dziewczyna, którą nikt się nie opiekował, której niedbały ojciec dbał tylko o wykształcenie. Nawet Decoud doznawał wrażenia, iż osiągnął więcej, aniżeli mógł się spodziewać przed… zakończeniem rewolucji, kiedy wreszcie będzie mógł zabrać ją ze sobą do Europy, wyrwać ją z tego nieskończonego zamętu wojen domowych, których niedorzeczność była bodaj przykrzejsza od hańby. Oto po jednym Montero pojawi się na pewno inny, jemu podobny; wśród ludności najprzeróżniejszego pochodzenia i zabarwienia skóry będzie dalej szalało bezprawie, barbarzyństwo i nieunikniona tyrania. Wielki wyzwoliciel, Bolivar, słusznie rzekł z głębi swej rozgoryczonej duszy: „Ameryką rządzić niepodobna. Ci, co pracowali dla jej niepodległości, orali morze”. Zaś on sam oświadczał bez ogródek, iż nie dba o ojczyznę. Przy każdej sposobności powiadał Antonii otwarcie, że nie jest patriotą, chociaż udało się jej uczynić z niego dziennikarza, który oddał swe pióro na usługi blancos. Przede wszystkim samo pojęcie patriotyzmu nie ma sensu dla umysłów światłych, dla których ciasnota wszelkich przekonań ideologicznych jest nie do zniesienia; po wtóre pojęcie to sponiewierano beznadziejnie w nieustannych zamieszkach w tym nieszczęsnym kraju. Stało się ono hasłem ciemnego barbarzyństwa, osłoną bezprawia, zbrodni, grabieży i pospolitego złodziejstwa.

173.Gnejusz Pompejusz zw. Magnus (Wielki) (106–48 p.n.e.) – rzymski polityk i wódz, jeden z twórców I triumwiratu (razem z Juliuszem Cezarem i Markiem Krassusem); po rozpadzie triumwiratu konflikt między nim i Cezarem przerodził się w otwartą wojnę domową, zakończoną bitwą pod Farsalos, w której Pompejusz odniósł druzgoczącą klęskę. [przypis edytorski]
174.vir Romanus (łac.) – mężczyzna rzymski, Rzymianin. [przypis edytorski]
175.calle (hiszp.) – ulica. [przypis edytorski]
176.rebozo (hiszp.) – obszerny szal noszony na ramionach, a niekiedy również na głowie; używany przez kobiety w Meksyku. [przypis edytorski]
177.surma – instrument dęty o przenikliwym brzmieniu, używany w daw. wojsku do sygnalizacji. [przypis edytorski]
178.Drake, Francis (1540–1596) – angielski żeglarz, korsarz i admirał; walczył przeciwko flotom i portom hiszpańskim w Ameryce Łacińskiej; w wielkiej ekspedycji opłynął kulę ziemską (1577–80); w 1588 jako wiceadmirał floty angielskiej brał udział w odparciu tzw. Niezwyciężonej Armady, floty inwazyjnej hiszpańskiego króla Filipa II. [przypis edytorski]
179.buduar – pokój kobiecy, przeznaczony głównie do wypoczynku. [przypis edytorski]
180.Quelle farce! (fr.) – Co za komedia! [przypis edytorski]
181.gran' bestia (hiszp.) – wielkie bydlę. [przypis edytorski]
182.bonjour (fr.) – dzień dobry. [przypis edytorski]
183.landara – ciężka kareta podróżna bądź ogólnie: duży, niezgrabny pojazd konny. [przypis edytorski]
184.novio (hiszp.) – narzeczony. [przypis edytorski]
185.Corday, Marie Anne Charlotte de (1768–1793) – morderczyni Jean-Paula Marata, polityka z okresu Rewolucji Francuskiej. [przypis edytorski]
186.Ah, par exemple! (fr.) – Och, cóż znowu! [przypis edytorski]
187.Intrada de la sombra (hiszp.) – wejście w cień, w ciemność. [przypis tłumacza]
188.rey de Sulaco (hiszp.) – król Sulaco. [przypis edytorski]
189.brasero (hiszp.) – naczynie w formie umieszczonej na nóżkach metalowej miski wypełnionej rozżarzonym węglem. [przypis edytorski]
190.tête à tête (fr.) – sam na sam; ; spotkanie tylko we dwoje, schadzka. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
620 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: