Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 10

Yazı tipi:

Rozdział III

Gdy generał Barrios zakończył swe przemówienie do pani Gould, Antonia podniosła niedbale rękę, trzymającą rozpostarty wachlarz, jak gdyby chciała osłonić przed słońcem swą głowę otuloną lekkim, koronkowym szalem. Jasne spojrzenie jej błękitnych oczu, wyzierających spod czarnego rąbka rzęs, zatrzymało się chwilowo na rysach jej ojca, a potem podążyło dalej ku młodemu człowiekowi, który mógł mieć lat około trzydziestu, był średniego wzrosty, raczej krępy, ubrany w jasne palto. Wspierając niedomkniętą dłoń na gałce gibkiej laski trzcinowej, przyglądał się z daleka; skoro jednak spostrzegł, iż zwrócono na niego uwagę, podszedł spokojnie i oparł łokieć na drzwiczkach powozu.

Kołnierz od koszuli, obejmujący nisko szyję, bujny węzeł krawata, krój ubrania, okrągły kapelusz i lakierowane obuwie, wszystko to wywoływało wrażenie francuskiej elegancji. Ale poza tym był to typowy okaz przystojnego, hiszpańskiego Kreola. Bujny wąs i krótka, kędzierzawa, płowa broda nie zakrywały całkiem jego ust, różowych, świeżych, o niemal nadąsanym wyrazie. Jego pełna, krągła twarz miała tę ciepłą, zdrową białość Kreolów, która nie ciemnieje nigdy pod promieniami ich ojczystego słońca. Martin Decoud nieczęsto doświadczał na sobie działania costaguańskiego słońca, pod którym się urodził. Rodzina jego przebywała długo w Paryżu, gdzie studiował prawo, zabawiał się literaturą, a w chwilach zapału spodziewał się niekiedy zostać poetą na podobieństwo innego cudzoziemca hiszpańskiego pochodzenia, Joségo Marii Heredii147. W innych jednak chwilach raczył pisywać artykuły o sprawach europejskich do „Semenaria”, głównego dziennika w Santa Marta, który je zamieszczał pod nagłówkiem: „Od naszego specjalnego korespondenta”, aczkolwiek powszechnie było wiadomo, kto był ich autorem. Cała Costaguana, gdzie wieści o ziomkach przebywających w Europie są przyjmowane niechętnie, wiedziała, że był nim „syn Decoudau”, o którym przypuszczano, iż ma dostęp do wyższych sfer towarzyskich. W rzeczywistości był to płytki boulevardier148, utrzymujący stosunki z kilkoma zjadliwymi dziennikarzami, których niezbyt ceniono w redakcjach, ale za to chętnie widywano w przybytkach, gdzie zwykli zabawiać się przedstawiciele prasy. To życie, którego czczą powierzchowność powleka pokost uniwersalnej blagi, podobnie jak głupie błazeństwa arlekina pokrywa błyskotliwość pstrego kostiumu, napoiło go niby to francuskim, a w rzeczywistości najzupełniej niefrancuskim kosmopolityzmem, który w istocie swej był tylko jałową obojętnością, przybierającą pozy wyższości intelektualnej.

O swej ojczyźnie tak zwykł był mawiać do swych francuskich towarzyszy:

– Proszę sobie wyobrazić atmosferę opery buffa149, w której wszystkie komiczne czynności teatralnych mężów stanu, bandytów i tak dalej, wszystkie ich komiczne złodziejstwa, intrygi i morderstwa odbywają się ze śmiertelną powagą. Jest to do rozpuku zabawne, krew leje się przez cały czas, a aktorom zdaje się, że oddziaływają na losy wszechświata. Rzecz jasna, każdy rząd, gdziekolwiek by był, jest rzeczą nadzwyczaj komiczną dla krytycznego umysłu, ale my, południowi Amerykanie przebraliśmy, zaprawdę, wszelką miarę. Nawet człowiek o bardzo miernej inteligencji nie może wziąć udziału w tej farce macabre150. Trzeba przyznać, iż ci ribierzyści, o których słyszy się obecnie tak wiele, starają się we właściwy sobie, komiczny sposób uczynić ten kraj miejscem, w którym da się żyć, a nawet chcieliby spłacić nieco długów. Moi przyjaciele, zrobicie lepiej, jeżeli będziecie pisali o señorze Ribierze w ten sposób, jakby to chodziło o dobro waszych akcjonariuszy. Jeśli to, co mi w listach donoszą, jest prawdą, to mogą mieć oni niejaką nadzieję.

I drwiąco tłumaczył im, czym kieruje się don Vincente Ribiera, ten żałosny człowieczek, uginający się pod brzemieniem swych dobrych chęci. Wyjaśniał im znaczenie wygranych bitew, opowiadał, kim jest Montero (un grotesque vaniteux et feroce151) oraz w jaki sposób przy pomocy nowej pożyczki ujęto w jeden wielki finansowy schemat rozbudowę kolei i kolonizację rozległych połaci kraju.

Jego francuscy przyjaciele nabrali przeświadczenia, iż ten urwis, Decoud, connaissait la question a fond152. Pewien wybitny miesięcznik paryski zamówił u niego artykuł o tej sprawie. Był on w tonie poważny, ale w treści płochy. Napisawszy go, zapytywał później swych znajomych:

– Czytaliście moją rozprawę o odrodzeniu Costaguany? Une bonne blague, hein?153

Uważał się za paryżanina do szpiku kości. Ale nie będąc nim wcale, narażony był na to, iż pozostanie przez całe życie czymś w rodzaju nieokreślonego dyletanta. Kpiny ze wszystkiego posunął tak daleko, iż w końcu przestał zdawać sobie sprawę z właściwych popędów swej własnej natury. Kiedy zaś wybrano go nagle na członka wykonawczego Komitetu Patriotycznego dostarczającego ręcznej broni, wydało się mu, iż stanął oto u szczytu niespodzianki, że nastąpił jeden z tych fantastycznych odruchów, do których tylko jego „drodzy ziomkowie” byli zdolni.

– Spadło to jak cegła na moją głowę. Ja, ja – członkiem wykonawczym! Po raz pierwszy zdarza się mi słyszeć o czymś podobnym! Jakież ja mam pojęcie o karabinach wojskowych? C'est funambulesque!154 – wykrzykiwał do ulubionej siostry. A trzeba nadmienić, iż rodzina Decoudów, prócz staruszka ojca i matki, mówiła między sobą po francusku. – Gdybyś przeczytała poufny list z wyjaśnieniami! Osiem bitych stron, mówię ci!

List ten był pisany ręką Antonii, a podpisany przez don Joségo. Odwoływał się on do „młodego i uzdolnionego Costaguanera” w sprawie publicznej, prywatnie zaś otwierał serce przed swym utalentowanym chrześniakiem, człowiekiem bogatym i wytwornym, posiadającym rozległe stosunki, zasługującym dzięki swemu wychowaniu i swym powinowactwom na zupełne zaufanie.

– Co znaczy – tłumaczył Martin cynicznie swej siostrze – iż nie wyglądam na człowieka, który sprzeniewierzyłby fundusze lub wypaplał o wszystkim przed naszym charge d'affaires155.

Rzecz tę przeprowadzano za plecami ministra wojny, Montera, któremu w rządzie Ribiery nie ufano, ale którego trudno było od razu się pozbyć. Nie wiedział on o niczym aż do chwili, kiedy wojska pod dowództwem Barriosa miały nową broń w ręku. Jedynie prezydenta-dyktatora, którego położenie było bardzo trudne, dopuszczono do tej tajemnicy.

– Jakież to zabawne! – mówił dalej Martin do swej siostry i powiernicy tonem najczystszej, paryskiej blagi. – To przecież niesłychane! Pomyśleć, iż naczelnik państwa przy pomocy prywatnych obywateli kopie dołki pod swym własnym, niezbędnym ministrem wojny! Zaiste, jesteśmy niezrównani! – I śmiał się jak opętany.

Jego siostrę zadziwiła później rzetelność i zręczność, z jaką wywiązywał się ze swego zadania, zwłaszcza że okoliczności bynajmniej mu nie sprzyjały i miał do pokonania przeszkody wynikające z jego nieznajomości rzeczy. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej widzieć, żeby Martin zajmował się czymś z taką gorliwością.

– Bawi mnie to – odpowiadał jej krótko. – Osaczyła mnie zgraja oszustów, którzy by mi chcieli sprzedać wszelkie rodzaje broni palnej. Są przerozkoszni! Zapraszają mnie na sute śniadania. Pozwalam im się łudzić. To nadzwyczaj zabawne! Tymczasem po cichu załatwiam sprawę gdzie indziej.

Kiedy zaś dobił targu, oświadczył nagle, iż ma zamiar osobiście dopilnować, żeby ten cenny ładunek dotarł bezpiecznie do Sulaco. Jego zdaniem, było warto tę groteskową historię doprowadzić do końca. Skubał swą złotą brodę i tłumaczył się wykrętnie przed przenikliwą, młodą kobietą, która ochłonąwszy z pierwszego osłupienia, przymrużyła oczy i przemówiła z wolna:

– Mnie się zdaje, że masz ochotę zobaczyć Antonię.

– Jaką Antonię? – zapytał costaguański bywalec bulwarów podrażnionym i pogardliwym tonem. Wzruszył ramionami i obrócił się na pięcie.

Siostra zawołała za nim ze śmiechem:

– Tę Antonię, którą znałeś, gdy jeszcze spadały jej na plecy włosy splecione w dwa warkocze.

Poznał ją przed jakimiś ośmiu laty, na krótko przed wyjazdem Avellanosa z Europy. Była wówczas szesnastoletnią smukłą dziewczyną, jeszcze młodzieńczo surową w osądach, ale o tak ustalonym charakterze, iż śmiała lekceważyć jego pozory rozczarowanej mądrości. Pewnego razu, kiedy przebrała się miarka jej cierpliwości, zaczęła wyrzucać mu bezcelowość jego życia i płytkość jego poglądów. Miał wtedy dwadzieścia lat, był jedynakiem, psutym przez rodzinę, która go uwielbiała. Ta nauczka zmieszała go tak bardzo, iż zachwiał się w poczuciu swej próżniaczej wyższości wobec tego niepozornego podlotka w mundurku pensjonarki. Zaś wrażenie, które mu pozostało, było tak silne, iż wszystkie przyjaciółki jego siostry przypominały mu odtąd Antonię Avellanos bądź to z powodu niejakiego do niej podobieństwa, bądź też z powodu całkowitego kontrastu. Była to, jego zdaniem, jakaś śmieszna fatalność. W listach, które Decoudowie otrzymywali regularnie z Costaguany, nazwisko ich przyjaciół, Avellanosów, powtarzało się często; donoszono o uwięzieniu i okrutnej poniewierce byłego ministra, o niebezpieczeństwach i prześladowaniach tej rodziny, o jej zubożeniu i wyjeździe do Sulaco, o śmierci matki.

Pronunciamento monterystów wybuchło, zanim Martin Decoud zdołał dotrzeć do Costaguany. Popłynął drogą okrężną, przez Cieśninę Magellana, korzystając z głównej linii, a potem ze statku Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej kursującego wzdłuż zachodniego wybrzeża. Cenny ładunek przybył w samą porę, zamieniając początkowe uczucie przygnębienia w odruch ufnej nadziei. Familias principales156 nie szczędziły mu publicznie swego uznania. Ze łzami w oczach uściskał go prywatnie don José, wciąż jeszcze wyczerpany i słaby.

– Przeszedłeś samego siebie! Ale należało spodziewać się tego po potomku Decoudów. Niestety, najgorsze nasze obawy się sprawdziły – skarżył się żałośnie. I znów tulił do siebie swego chrześniaka. Zaiste, nastał czas, żeby wszyscy ludzie prawi i inteligentni stanęli murem dokoła zagrożonej sprawy.

Wówczas dopiero Martin Decoud, przybrany syn zachodniej Europy, dostał się nagle w zupełnie odmienną atmosferę. Poddał się uściskom i przemówieniom, nie odzywając się ani słowem. Mimowolnie wzruszył go ten akcent namiętności i smutku, obcy wytworniejszym arenom polityki europejskiej. Kiedy zaś w mroku wielkiej, pustej sali domu Avellanosów podeszła ku niemu lekkim krokiem smukła Antonia, kiedy (we właściwy sobie, wyemancypowany sposób) podała mu rękę i rzekła: „Cieszę się, że pana tu widzę” – uczuł, że będzie dla niego niepodobieństwem powiedzieć tym dwojgu ludziom, iż zamierzał odjechać najbliższym parowcem pocztowym, który odpływał za miesiąc do Europy. Don José tymczasem nie ustawał w swych pochwałach. Każde przystąpienie krzepiło ducha w społeczeństwie. A przy tym jakiż przykład dawał młodzieży przebywającej w kraju ten świetny obrońca odrodzenia ojczyzny, ten godny głosiciel politycznego programu stronnictwa wobec całego świata! Wszyscy czytali jego wspaniały artykuł w powszechnie znanym „Przeglądzie Paryskim”. Świat teraz wiedział, co myśleć; zaś przyjazd autora w tej właśnie chwili był jakby publicznym wyznaniem wiary. Młody Decoud uczuł, że go ogarnia niecierpliwe zakłopotanie. Miał zamiar wracać przez Stany Zjednoczone, zwiedzić Kalifornię, Yellowstone Park, zobaczyć Chicago, Niagarę, zajrzeć do Kanady, zatrzymać się przejazdem w Nowym Jorku, spędzić czas jakiś w Newport, zrobić użytek ze swych listów polecających. Uścisk dłoni Antonii był tak szczery, w jej dziwnie niezmienionym głosie brzmiało tyle gorącej pochwały, iż po głębokim ukłonie zdobył się zaledwie na słowa:

– Jestem bardzo wdzięczny za powitanie. Ale czyż należy dziękować człowiekowi, który wraca do swej rodzinnej ziemi? Jestem przekonany, iż doña Antonia tak nie myśli.

– Oczywiście, że nie – odparła z najzupełniejszym spokojem otwartości, która znamionowała wszystkie jej słowa. – Jeżeli jednak ktoś tak wraca, jak pan to czyni, to obie strony mogą być zadowolone.

Martin Decoud nie wspominał nic o swych zamiarach. Nie zdradził się z nimi przed nikim ani słowem, ale w jakieś dwa tygodnie później zapytał panią Casa Gould (gdzie go oczywiście od razu dopuszczono), pochylając się w krześle z wyrazem poprawnej poufności, czy nie zauważyła w nim tego dnia wyraźnej zmiany, jakby dojrzalszej powagi. Na te słowa pani Gould odwróciła głowę w jego stronę i spojrzała z wyrazem niemej badawczości w lekko rozszerzonych źrenicach, a po jej rysach przemknął właściwy jej, nader nikły cień uśmiechu, który czarował mężczyzn jakimś subtelnym oddaniem, wytwornym zaparciem się siebie, znamionującym skwapliwą gotowość jej uwagi. Bowiem – mówił dalej niezmieszany Decoud o sobie – nie czuje się już próżniaczym zjadaczem chleba, gdyż oto ma ona przed sobą publicystę z Sulaco. Pani Gould zerknęła nagle ku Antonii, która siedziała wyprostowana w rogu wysokiej hiszpańskiej kanapy, pochylając z lekka wielki, czarny wachlarz ku falistym liniom swych szlachetnych kształtów. Końce skrzyżowanych stóp wyzierały nieco spod rąbka jej czarnej sukni. Oczy Decouda zatrzymały się na niej i przyciszonym głosem dorzucił, iż panna Avellanos wie dobrze o jego nowym i nieoczekiwanym powołaniu, które w Costaguanie było na ogół specjalnością niedouczonych Murzynów i zubożałych doszczętnie adwokatów. Po czym, spoglądając z wyrazem jakiejś uprzejmej bezczelności w zapatrzone na niego życzliwie oczy pani Gould, wyszeptał słowa: „Pro patria!157.

A wszystko to stało się w taki sposób, iż nagle uległ natarczywym prośbom don Joségo i podjął się redagowania dziennika, który miał być „wyrazem dążeń całej prowincji”. Był to dawny i ulubiony pomysł don Joségo. Potrzebny do tego sprzęt oraz wielki zapas papieru nadesłano niedawno z Ameryki, nie było tylko odpowiedniego człowieka. Nie mógł go znaleźć nawet señor Moraga z Santa Marta, a rzecz stała się niezmiernie pilna. Koniecznie potrzeba było jakiegoś pisma, które by zwalczało kłamstwa rozsiewane przez prasę monterystowską. Miotała ona najhaniebniejsze potwarze, nawoływała lud, by powstał i z nożami w garści uporał się wreszcie ze wszystkimi blancos, z tymi „gotyckimi158 przeżytkami”, z tymi „złowrogimi mumiami”, z tymi „bezsilnymi paralitykami”, którzy knują spiski z cudzoziemcami na zgubę kraju i ujarzmienie ludu.

Wrzaskliwość tego „murzyńskiego liberalizmu” przerażała señora Avellanosa. Dziennik był jedynym środkiem zaradczym. Toteż kiedy w osobie Decouda znaleziono wreszcie odpowiedniego człowieka, natychmiast wielkie, czarne litery ukazały się między oknami ponad arkadą biegnącą wzdłuż parteru pewnego domu przy plaza. Stał on w pobliżu ogromnego składu Anzaniego, gdzie nabywano obuwie, jedwabie, wyroby żelazne, muśliny, drewniane zabawki, drobne, odlane ze srebra nogi, głowy i serca (przeznaczone na wota), różańce, szampan, patentowane środki lecznicze, a czasem nawet zakurzone książki w papierowych okładkach i przeważnie po francusku. Wielkie, czarne litery napisu tworzyły słowa: „Redakcja »Porvenir«159”. Stamtąd trzy razy w tygodniu wychodził plon pracy publicystycznej Martina: złożona na pół strona druku. Uprzejmy Anzani o żółtej twarzy, paradujący w obszernym czarnym kaftanie i miękkich pantoflach przed licznymi drzwiami swego sklepu, pozdrawiał głębokim ukłonem, pochyleniem całego ciała, publicystę z Sulaco, który mijał go często, załatwiając sprawy swego dostojnego zawodu.

Rozdział IV

Być może, iż tylko z zawodowego obowiązku przyszedł, by zobaczyć odjazd wojsk. Najbliższy numer „Porvenir” niewątpliwie miał zamieścić wzmiankę o tym zdarzeniu, ale jego redaktor stał teraz oparty o drzwiczki powozu i zdawał się nie zważać na nic. Przednie szeregi kompanii piechoty, zamykającej w trzy rzędy dostęp na pomost od strony lądu, gdy je zaczęto naciskać zbyt z bliska, pochyliły z groźnym chrzęstem do ataku swe bagnety. Tłum widzów targnął się wstecz, pierzchając aż po nozdrza wielkich, białych mułów. Mimo gęstej ciżby słychać było tylko przyciszone, głuche szmery. Kurz zawisł w brunatnych oparach. Gdzieniegdzie jeźdźcy, wtłoczeni w tłum, unosili się w biodrach, zwracając ponad głowami ludzkimi spojrzenia w jednym kierunku. Niemal każdy z nich miał za sobą towarzysza, który obiema rękami chwytał się od tyłu jego ramion, zaś stykające się ronda ich kapeluszy tworzyły jakby jedną tarczę, podtrzymującą stożki dwu spiczastych wypukłości z dwiema twarzami poniżej. Niekiedy rozlegał się ochrypły głos jakiegoś mozo, który nawoływał znajomych w szeregach, lub zabrzmiał nagle okrzyk kobiecy: „Adios!160, po którym następowało jeszcze imię męskie.

Generał Barrios, w podniszczonej niebieskiej bluzie munduru i białych szarawarach, opadających na osobliwe czerwone buty, stał z odkrytą głową, lekko pochylony, wspierając się na grubej lasce. Nie! Chwała, którą się okrył, mogła zaspokoić każdego człowieka – zapewniał panią Gould, usiłując nadać swemu zachowaniu pozory galanterii. Kruczoczarne włoski zwisały skąpo z jego górnej wargi, miał wystający nos, cienką, długą szczękę, a na jednym oku płatek czarnego jedwabiu. Drugie, małe i głęboko osadzone, zerkało błędnie na wszystkie strony z bezcelową dobrotliwością. Nieliczni widzowie europejscy, skupiający się oczywiście dokoła powozu Gouldów, dawali do zrozumienia surowym wyrazem swych twarzy, iż generał wypił widocznie za dużo ponczu (szwedzkiego ponczu, importowanego w butelkach przez Anzaniego) w klubie „Amarilla”, zanim ze swym sztabem ruszył co koń wyskoczy do portu. Ale pani Gould, pochyliwszy się nieco i nie tracąc panowania nad sobą, dała wyraz przeświadczeniu, iż jeszcze większa chwała oczekuje wodza w najbliższej przyszłości.

– Señora! – przeczył z ogromnym uniesieniem. – Proszę zważyć, na miłość boską. Jakąż chwałę może odnieść mej miary człowiek z pokonania takiego łysego embustero161 o farbowanych wąsach?

Pablo Ignacio Barrios, syn wiejskiego alcade, generał dywizji, komendant Zachodniego Okręgu Wojskowego, nie miał zwyczaju bywać w wytworniejszych towarzystwach. Wolał niekrępujące zebrania męskie, gdzie mógł opowiadać o polowaniach na jaguary, chełpić się swą zręcznością we władaniu lassem, którym dokonywał podobno nadzwyczaj trudnych rzutów, „niemożliwych dla ludzi żonatych”, jak zwykli powiadać llaneros.

Gawędził o nadzwyczajnych wyprawach nocnych, spotkaniach z dzikimi bawołami, walkach z krokodylami, przygodach w dziewiczych lasach, przeprawach przez wezbrane rzeki. I nie z samej tylko chełpliwości wynikały wspomnienia generała, ale także z istotnego upodobania do tego dzikiego życia, które było udziałem jego młodości, zanim nie rozstał się raz na zawsze ze słomianą strzechą rodzicielskiej tolderii162 zagubionej wśród lasów. Powędrował aż do Meksyku, gdzie walczył przeciwko Francuzom po stronie (jak powiadał) Juareza163 i był jedynym wojskowym z całej Costaguany, który kiedykolwiek zetknął się z Europejczykami na polu walki. Fakt ten otoczył blaskiem chwały jego imię, które przyćmiła dopiero wschodząca gwiazda Montery. Przez całe życie był zapamiętałym graczem. Sam potwierdzał otwarcie to, co o nim opowiadano, mianowicie, iż podczas pewnej kampanii, kiedy był jeszcze komendantem brygady, spędził noc przed bitwą, grając w monte164 ze swymi pułkownikami. Przegrał swe konie, pistolety, nawet mundur wraz z epoletami. Ostatecznie posłał pod eskortą swą szablę (szablę galową ze złotą rękojeścią) do miasteczka położonego na tyłach jego linii bojowej z poleceniem, ażeby ją niezwłocznie zastawiono za pięćset pesetas165 u zaspanego i przerażonego sklepikarza. O świcie, kiedy przegrał do grosza te pieniądze, podniósł się z miejsca spokojnie i rzekł tylko: „A teraz chodźmy walczyć do upadłego”. Od tego czasu doszedł do przekonania, iż wódz może prowadzić najzupełniej dobrze swe wojska do boju ze zwykłą laską w ręku. „Stało się to odtąd moim przyzwyczajeniem” – powiadał.

Był zawsze obarczony długami; nawet w okresie świetności swych zmiennych losów generała costaguańskiego, kiedy piastował wysokie funkcje wojskowe, jego haftowane złotem mundury niemal stale znajdowały się w zastawie u lichwiarzy. W końcu, chcąc uniknąć nieustannych zatargów o swą odzież z niespokojnymi wierzycielami, zaczął udawać pogardę dla przepychu wojskowego i przyjął ekscentryczny zwyczaj noszenia starych, podniszczonych kurtek, co w końcu stało się drugą jego naturą. Ale stronnictwo, do którego Barrios się przyłączył, nie potrzebowało się obawiać z jego strony odstępstwa politycznego. Był zanadto szczerym żołnierzem, by niegodnie frymarczyć kupnem i sprzedażą zwycięstw. Pewien przedstawiciel dyplomacji cudzoziemskiej w Santa Marta tak o nim zawyrokował: „Barrios to człowiek bezwzględnie uczciwy, a nawet nie pozbawiony niejakich zdolności strategicznych, mais il manque de tenue166”. Gdy ribierzyści wzięli górę, otrzymał nader zyskowne stanowisko komendanta okręgu zachodniego, głównie dzięki staraniom swych wierzycieli (kupców z Santa Marta, którzy wszyscy byli wielkimi politykami). Poruszali oni publicznie w swym własnym interesie niebo i ziemię, zaś prywatnie oblegali señora Moragę, wpływowego agenta kopalni San Tomé, żaląc się przed nim przesadnie, iż „będziemy zrujnowani, jeżeli generał zostanie pominięty”. Przygodna, lecz przychylna wzmianka o nim w długiej korespondencji, którą pan Gould-senior prowadził ze swym synem, również przyczyniła się nieco do jego mianowania, ale przede wszystkim zaważyła jego niezawodna uczciwość polityczna. Nikt nie podawał w wątpliwość osobistej odwagi tego „pogromcy tygrysów”, jak go nazywała ludność. Utrzymywano wprawdzie, że nie miał szczęścia na polu bitwy, ale było to w przededniu okresu pokojowego. Żołnierze lubili go za jego ludzkie podejście, które niby jakieś dziwne i cenne kwiecie nieoczekiwanie rozkwitło na podłożu zepsucia rewolucyjnego. Pogardliwa jowialność, z jaką wodził po tłumach swym jednym okiem, człapiąc z wolna na koniu ulicami podczas wojskowych uroczystości, wydzierała okrzyki z piersi pospólstwa. Zwłaszcza kobiety z ludu ulegały bezwzględnie urokowi jego długiego nosa, wystającej brody, grubej dolnej wargi, czarnego jedwabnego płatka na oku i przepaski, która niedbale wiła się na jego czole. Dzięki swej wysokiej randze znajdował zawsze słuchaczy wśród caballeros, którym opowiadał swe przygody myśliwskie nader barwnie, z prostotą i szczerym zadowoleniem. Towarzystwa kobiecego nie lubił z powodu ograniczeń, jakie nakładało, nie dając w zamian, jego zdaniem, niczego. Bodaj nie więcej niż trzy razy rozmawiał z panią Gould od chwili, kiedy objął swe naczelne stanowisko w okręgu, ale przyglądał się jej nieraz, gdy jechała konno z señorem administradorem, i wyraził się nawet, iż w swej drobnej ręce dzierżącej wodze ma więcej rozumu niż wszystkie głowy kobiece w Sulaco. Odjeżdżając, pragnął okazać się bardzo ugrzeczniony wobec kobiety, która umiała trzymać się w siodle, a przy tym była żoną człowieka, który miał wielkie znaczenie dla jego pustej kieszeni. Uprzejmość swoją posunął tak daleko, iż na jego rozkaz adiutant (krępy, przysadkowaty kapitan o tatarskiej twarzy) ustawił przed powozem kaprala z kilkoma żołnierzami, aby cofająca się ciżba „nie niepokoiła mułów señory”. Po czym zwróciwszy się do gromadki Europejczyków, którzy przyglądali się z pobliska, odezwał się protekcjonalnie:

– Señores, nie miejcie obaw! Budujcie spokojnie swój ferro carril167, swe koleje, swe telegrafy, swe… Costaguana ma dosyć bogactw, by zapłacić za wszystko, gdyż inaczej was by tu nie było. Ha, ha! Nie zwracajcie uwagi na tę małą picardię168 mojego przyjaciela Montera. Wkrótce ujrzycie jego farbowane wąsy za kratami mocnej drewnianej klatki. Si, señores! Nie lękajcie się niczego, pracujcie nad rozwojem kraju, pracujcie, pracujcie!

Garstka inżynierów przyjęła te napomnienia bez słowa odpowiedzi. Skinąwszy ku nim wyniośle ręką, zwrócił się znowu do pani Gould:

– Oto co powinniśmy czynić, jak powiada don José. Być przedsiębiorczymi! Pracować! Wzbogacać się! Wsadzić Montera do klatki jest moim zadaniem, a kiedy załatwimy się z tą drobnostką, powinniśmy, jak chce don José, wzbogacić się wszyscy i każdy z osobna, na podobieństwo tych Anglików, gdyż zbawieniem dla kraju są pieniądze i…

Wtem jakiś młody oficer, w nowym jak z igły mundurze, nadbiegł od strony pomostu i przerwał mu dalszy wykład poglądów señora Avellanosa. Generał drgnął niecierpliwie, ale przybysz zaczął na niego nalegać, nie szczędząc mu zresztą oznak szacunku. Konie sztabowe już załadowano, łódź okrętowa oczekiwała generała u podnóża pomostu. Barrios, spojrzawszy nań srogo swym jednym okiem, począł się żegnać. Don José silił się na zwroty odpowiadające powadze chwili i wygłaszał je mechanicznie. Przemawiała przez niego straszliwa rozterka obawy i nadziei i zdawało się, że nie szczędzi ostatnich iskier swego żaru na te wysiłki krasomówcze, których echa powinny rozlec się nawet w dalekiej Europie. Antonia, zacisnąwszy różowe usta, kryła odwróconą głowę za wachlarzem, zaś młody Decoud, chociaż czuł na sobie oczy dziewczyny, wspierał się na łokciu i uparcie patrzył w dal z wyrazem zupełnego i pogardliwego odosobnienia. Pani Gould bohatersko skrywała niesmak, jaki w niej rozbudzał widok ludzi i zdarzeń, najzupełniej obcych pojęciom jej rasy; niesmak ten był tak głęboki, iż nie dawał się zawrzeć w słowach nawet w rozmowie z mężem. Rozumiała teraz lepiej jego milczącą powściągliwość. Ich duchowa bliskość zawodziła nie na osobności, lecz właśnie wśród ludzi, kiedy szybkie skrzyżowanie się ich spojrzeń bywało wyjaśnieniem jakiejś zmiany w biegu wypadków. Stała się jego uczennicą w jedynie możliwej sztuce nieprzejednanego milczenia, odkąd w celu dopięcia ich celów trzeba było pogodzić się z wieloma rzeczami, które wydawały się jej gorszące, dziwaczne lub groteskowe, a które w tym kraju uważano za coś normalnego. Dostojna Antonia była stanowczo dojrzalsza i nieskończenie spokojniejsza, ale też nigdy nie przychodziło jej na myśl, jak pogodzić nagłe opady swego ducha z ujmującą ruchliwością wyrazu.

Pani Gould uśmiechnęła się na pożegnanie do Barriosa, skinęła w stronę Europejczyków (którzy równocześnie zdjęli kapelusze) z powabnym zaproszeniem: „Mam nadzieję, że wkrótce będę mogła powitać wszystkich panów u siebie” – po czym rzekła nerwowo do Decouda: „Proszę wsiadać, don Martinie”. Słyszała, jak otwierając drzwiczki powozu, mruknął do siebie po francusku: „ Le sort en est jeté169. Słowa te przejęły ją niemal rozpaczą. Nikt lepiej od niej nie wiedział, iż pierwszy rzut kości w tej rozpaczliwej grze nastąpił już dawno. Rozległy się dalekie okrzyki i słowa komendy, warkot bębnów na pomoście pozdrawiał odjeżdżającego generała. Owładnęła nią jakby lekka niemoc i patrząc pustym wzrokiem na spokojną twarz Antonii, zastanawiała się, co by się stało z Charleyem, gdyby ten cudak zawiódł.

– A la casa, Ignacio!170 – zawołała ku nieruchomym, szerokim plecom stangreta, który ujął bez pośpiechu lejce, mrucząc pod nosem: – Si, la casa. Si, si, niña171.

Powóz potoczył się bez szmeru po miękkiej drodze. Długie cienie padały na zapyloną niewielką równinę, usianą ciemnymi chaszczami, kopcami odwalonej ziemi, blaszanymi dachami niskich zabudowań drewnianych, stanowiących własność Towarzystwa Kolejowego. Rząd rzadko rozstawionych słupów telegraficznych wymykał się bokiem z miasta, niosąc w głąb rozległego Campo pojedynczy, niemal niedostrzegalny drut, niby nikłą, drgającą mackę postępu, czekającego chwili pokoju, żeby przeniknąć w głąb kraju i owinąć się dokoła jego udręczonego serca.

Okna kawiarni w „Albergo d'Italia Una” zapełniały ogorzałe, brodate twarze kolejarzy. Natomiast na drugim krańcu domu, gdzie się zbierali signori Inglesi, stał przed drzwiami pośrodku swych córek stary Giorgio z obnażoną głową, białą niby śniegi Higueroty. Pani Gould kazała zatrzymać się stangretowi. Rzadko mijała swego protegowanego, nie zamieniwszy z nim kilku słów, zaś w tej chwili odczuwała jeszcze pragnienie, wywołane podnieceniem, upałem i kurzem. Poprosiła o szklankę wody. Giorgio kazał pójść po nią dzieciom, sam zaś podszedł ku niej z widoczną radością na pobrużdżonej twarzy. Nieczęsto widywał swą dobrodziejkę, która była ponadto Angielką, co było jeszcze jednym powodem jego względów. Przepraszał za swą żonę. Czuje się dzisiaj niedobrze, ma dolegliwości – tu dotknął ręką swej szerokiej piersi. Nie może się ruszyć z fotela.

Decoud, wciśnięty w róg powozu, spoglądał posępnie na starego rewolucjonistę, po czym zapytał bezceremonialnie:

– No, a co pan myśli o tym wszystkim, Garibaldino?

Stary Giorgio zerknął na niego z niejaką ciekawością i odparł grzecznie, iż wojska podczas marszu przedstawiały się bardzo dobrze. Jednooki Barrios i jego oficerowie w krótkim czasie dokonali z tymi rekrutami cudów. Ci Indios, wzięci zaledwie kilka dni przedtem, szli w zdwojonym tempie, jak bersalierzy; wyglądali na dobrze odżywionych i mieli na sobie całe mundury.

– „Mundury!” – powtórzył z bolesnym półuśmiechem. Gorzkie widzenie przeszłości mignęło w jego przenikliwych, niewzruszonych oczach. Inaczej to bywało za jego czasów, kiedy walczono przeciw tyranii w lasach brazylijskich i na równinach Urugwaju na wpół nago, kiedy jedynym pożywieniem bywała na poły surowa wołowina bez soli, a jedyną nieraz bronią nóż, przytwierdzony do kija.

– A jednak braliśmy górę nad ciemiężycielami – dokończył z dumą.

Podniecenie jego przygasło; lekkim ruchem ręki dał wyraz swemu zniechęceniu. Nadmienił jednak, iż prosił jednego z sierżantów, żeby mu pokazał nowy karabin. Nie było takiej broni za jego żołnierskich czasów i jeżeli Barrios nie zdoła…

– Tak, tak – przerwał don José, drżąc niemal z zapału. – Jesteśmy dobrze zaopatrzeni. Zacny señor Viola zna się na rzeczy. Śmiertelnie groźna, czyż nie tak? Wspaniale wywiązałeś się ze swego zadania, mój drogi Martinie!

Decoud rozparł się na siedzeniu, zapatrzony na starego Violę.

– No, tak! Zna się na rzeczy… Ale po czyjej jest pan stronie w głębi duszy?

Pani Gould wychyliła się z powozu ku dzieciom. Linda z wielką ostrożnością przyniosła z domu szklankę wody na tacy. Gizela podała ją wraz z wiązanką zerwanych naprędce kwiatów.

– Po stronie ludu – odparł stary Viola twardo.

– W zasadzie my wszyscy jesteśmy po stronie ludu.

– Tak – zamamrotał gniewnie stary Viola. – Ale oni walczą za was. Ślepi! Esclavos!172

W tej chwili młody Scarfe, członek ekipy kolejowej, wynurzył się z drzwi, które prowadziły do części domu zajmowanej przez signori Inglesi. Przyjechał z gór drezyną do kwatery głównej i zaledwie zdążył wykąpać się i zmienić ubranie. Był to miły chłopak. Pani Gould powitała go serdecznie.

147.Heredia, José María (1803–1839) – kubański poeta, czołowy przedstawiciel romantyzmu w literaturze Ameryki Łacińskiej. [przypis edytorski]
148.boulevardier (fr.) – bywalec paryskich bulwarów. [przypis edytorski]
149.opera buffa – włoska opera komiczna; gatunek opery powstały w XVIII w. we Włoszech. [przypis edytorski]
150.farce macabre (fr.) – makabryczna farsa. [przypis edytorski]
151.un grotesque vaniteux et feroce (fr.) – próżny i okrutny błazen. [przypis edytorski]
152.connaissait la question a fond (fr.) – znał dokładnie sprawę. [przypis edytorski]
153.Une bonne blague, hein? (fr.) – Dobry żart, co? [przypis edytorski]
154.C'est funambulesque! (fr.) – To dziwaczne! [przypis edytorski]
155.charge d'affaires (fr.) – szef misji dyplomatycznej najniższej rangi (niższej niż ambasador lub minister pełnomocny). [przypis edytorski]
156.familias principales (hiszp.) – główne rodziny. [przypis edytorski]
157.pro patria (łac.) – dla ojczyzny. [przypis edytorski]
158.gotycki – w oryginale gothic: gotycki, średniowieczny lub gocki, właściwy Gotom, ludowi germańskiemu, który w V w. wdarł się na terytorium zachodniej części cesarstwa rzymskiego, gdzie założył własne królestwa. [przypis edytorski]
159.porvenir (hiszp.) – przyszłość. [przypis edytorski]
160.Adios! (hiszp.) – Żegnaj! [przypis edytorski]
161.embustero (hiszp.) – łgarz. [przypis edytorski]
162.tolderia (hiszp.) – obozowisko indiańskie. [przypis edytorski]
163.Juárez, Benito (1806–1872) – meksykański przywódca, reformator i demokrata, prezydent Meksyku (od 1857), uznawany za bohatera narodowego. Wobec fatalnej sytuacji gospodarczej kraju w 1861 wstrzymał spłatę długów zagranicznych, co stało się dla Francji pretekstem do interwencji zbrojnej w celu ustanowienia w Meksyku marionetkowej monarchii. [przypis edytorski]
164.monte (hiszp.) – hazardowa gra karciana, w XIX w. uważana za narodową grę Meksyku. [przypis edytorski]
165.pesetas (hiszp.) – pesety, tu: potoczna XIX-wieczna nazwa srebrnych monet meksykańskich o wartości 2 reali i 25 centymów. [przypis edytorski]
166.mais il manque de tenue (fr.) – ale brakuje mu manier. [przypis edytorski]
167.ferro carril (hiszp.) – kolej żelazna. [przypis edytorski]
168.picardia (hiszp.) – żart, psota. [przypis edytorski]
169.Le sort en est jeté (fr.) – kości zostały rzucone. [przypis edytorski]
170.A la casa, Ignacio! (hiszp.) – Do domu, Ignacio! [przypis edytorski]
171.Si, la casa. Si, si, niña (hiszp.) – Tak, dom. Tak, tak, pani. [przypis edytorski]
172.esclavos (hiszp.) – niewolnicy. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
620 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: