Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 21
– Tak, tak – przerwał kapitan Mitchell niecierpliwie. – Ale czy nie domyśla się pan, w jaki sposób ten opryszek Sotillo zdobył te informacje? Przecież nie dostał w swoje łapy żadnego z naszych cargadorów, którzy pomagali przy drezynie, prawda? Ale nie, to niepodobna! To byli wybrani ludzie, którzy od pięciu lat pełnili służbę na naszych łodziach, i każdemu z nich osobiście wręczyłem gwineę z poleceniem, by zniknął z ludzkich oczu na co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Widziałem na własne oczy, jak razem z Włochami odchodzili na tereny kolejowe. Naczelny inżynier obiecał dostarczać im żywności tak długo, jak długo tam będą przebywali.
– No – rzekł doktor z wolna – niech pan się pożegna raz na zawsze ze swą najlepszą lichtugą i z capatazem cargadorów.
Na te słowa kapitan Mitchell zerwał się na równe nogi z nadmiaru podniecenia. Nie pozwalając mu dojść do słowa, doktor opowiedział pokrótce, jaką rolę odegrał Hirsch w ciągu tej nocy.
Kapitan Mitchell zapamiętał się. – Utonął! – mruczał nieprzytomnym i przerażonym głosem. – Utonął! – Następnie pogrążył się w milczeniu i pozornie słuchał, lecz nazbyt był przygnębiony tą fatalną wiadomością, by zwracać baczniejszą uwagę na opowiadanie doktora.
Doktor tak dobrze udawał, iż o niczym nie wie, że Sotillo kazał przyprowadzić Hirscha, by ten jeszcze raz wszystko opowiedział. Przyszło mu to z niesłychanym trudem, gdyż co chwila zanosił się łkaniem. W końcu Hirscha wyprowadzono i zamknięto w pokoju na piętrze, żeby go mieć pod ręką na każde zawołanie. Po czym doktor, udając człowieka niewtajemniczonego w poufne sprawy zarządu San Tomé, napomknął, iż ta opowieść brzmi nieprawdopodobnie. Oczywiście, stwierdził, nie może powiedzieć, co robili Europejczycy, gdyż był ogromnie zajęty, opatrując rannych i czuwając nad don Josém Avellanosem. Przybrał z takim powodzeniem ton obojętnej bezstronności, iż Sotillo zdawał się być zupełnie wyprowadzony w pole. Do tej chwili przesłuchanie odbywało się najzupełniej prawidłowo. Jeden z oficerów siedział przy stole, zapisując pytania i odpowiedzi. Inni wałęsali się po pokoju, słuchali uważnie, palili długie cygara i nie spuszczali oczu z doktora. Ale nastąpiła chwila, kiedy Sotillo odprawił ich wszystkich za drzwi.
Rozdział III
Gdy tylko pozostali sami, w urzędowej surowości pułkownika zaszła zmiana. Wstał z miejsca i zbliżył się do doktora. Oczy migotały mu drapieżnością i nadzieją. Zaczął się zwierzać: „Możliwe, że srebro rzeczywiście załadowano na lichtugę, ale niepodobna pomyśleć, żeby je wywieziono na morze”. Doktor, bacząc na każde słowo, kiwał z lekka głową i z widocznym upodobaniem palił cygaro, które mu ofiarował Sotillo na znak swych przyjacielskich zamiarów. Chłodna obojętność, jaką przejawiał doktor w stosunku do innych Europejczyków, skłoniła Sotilla do tego, że przechodząc od przypuszczenia do przypuszczenia, oświadczył w końcu, iż jego zdaniem jest to sztuczka Charlesa Goulda, by ten olbrzymi skarb zagarnąć wyłącznie dla siebie. Doktor, baczny i panujący nad sobą, mruknął: „On jest do tego zdolny”.
W tym miejscu kapitan Mitchell zawołał zdumiony i oburzony:
– Powiedział pan to o Charlesie Gouldzie? – W jego głosie pojawił się niesmak, a nawet niejaka podejrzliwość, bowiem dla niego, podobnie jak dla innych Europejczyków, w charakterze doktora kryła się jakaś dwuznaczność. – Cóż, u licha, skłoniło pana, iż powiedział pan coś podobnego temu łotrowi, który kradnie zegarki? – zapytał. – Jaki był cel tego piekielnego kłamstwa? Ten zatracony kieszonkowiec mógł naprawdę panu uwierzyć.
Parsknął. Doktor przez chwilę milczał w ciemności.
– Takie jednak było dokładne brzmienie moich słów – odezwał się w końcu tonem, z którego ktoś inny byłby wywnioskował, iż zwłoka w odpowiedzi nie wynikła z ociągania się, lecz z namysłu. Natomiast kapitan Mitchell pomyślał sobie, iż nie zdarzyło mu się jeszcze słyszeć czegoś równie bezwstydnego.
– No, dobrze, dobrze! – mruknął do siebie, ale serce nie wtórowało jego myślom. Ustąpiły one miejsca innym, pełnym skupienia i żalu. Przygnębiło go ciężkie poczucie klęski: utrata srebra, śmierć Nostroma, która była dla niego istotnym ciosem, gdyż przywiązał się do swego capataza, jak zwykli przywiązywać się ludzie do swych podwładnych z umiłowania wygody i niemal bezwiednej wdzięczności. Kiedy zaś pomyślał, iż Decoud również utonął, zapamiętywał się niemal z żalu nad tym nieszczęsnym zgonem. Jakiż to bolesny cios dla tej biednej, młodej osoby! Kapitan Mitchell nie należał do gatunku zgryźliwych, starych kawalerów, wręcz przeciwnie, lubił, gdy młodzieńcy zalecali się do panien. Wydawało się mu to czymś naturalnym i właściwym. Przede wszystkim właściwym. Co do marynarzy, rzecz miała się inaczej; nie powinni się żenić, utrzymywał, z powodów moralnych, mianowicie z powodu zaparcia się samych siebie, gdyż życie na pokładzie okrętu żadną miarą nie odpowiada kobiecie, jeżeli zaś pozostawi się ją na lądzie, to po pierwsze nie jest to uczciwe, a po drugie albo naraża się ją na cierpienia z tego powodu, albo też ona się zapomina, zatem w obu przypadkach jest niedobrze. Nie byłby umiał powiedzieć, co dotknęło go bardziej: czy ogromna strata materialna Charlesa Goulda, czy śmierć Nostroma, która dla niego samego była bolesną stratą, czy wreszcie myśl o tej pięknej i szlachetnej kobiecie, pogrążonej teraz w żałobie.
– Tak – zaczął znowu doktor, który widocznie rozmyślał dalej. – Uwierzył mi do tego stopnia, iż myślałem, że mnie uściska. „Si, si – powiedział – napisze do swojego wspólnika, tego bogatego Americano, że wszystko przepadło. Bo czemu nie? Jest się czym podzielić z wieloma ludźmi”.
– Ależ to głupie! – krzyknął kapitan Mitchell.
Doktor zauważył, że Sotillo jest głupi i że jego głupota jest wystarczająco przemyślna, by go zupełnie sprowadzić na manowce. On sam tylko mu w tym trochę dopomógł.
– Napomknąłem – rzekł doktor – niby to przypadkiem, iż skarby raczej zakopuje się w ziemi, niż spławia po morzu. Na to Sotillo uderzył się ręką w czoło. „Por Dios, tak jest – rzekł – zakopali go gdzieś na wybrzeżu portowym, zanim odpłynęli”.
– Do stu piorunów! – mruczał kapitan Mitchell. – Nie mieści mi się w głowie, żeby ktoś mógł być takim osłem… – Urwał, po czym dodał ponuro: – Ale na co to się przyda? Byłoby warto skłamać, gdyby lichtuga pływała jeszcze po morzu. Powstrzymałoby to może tego niepojętego idiotę od wysłania parowca na wody zatoki. To niebezpieczeństwo nie dawało mi spokoju.
Kapitan Mitchell westchnął głęboko.
– Miałem swój cel – przemówił doktor z wolna.
– Miał go pan? – mruknął kapitan Mitchell. – To dobrze. Gdyż inaczej pomyślałbym, iż wodził go pan za nos, by sobie z niego zakpić. Może to było pańskim celem. Muszę powiedzieć, że osobiście nie zniżyłbym się do czegoś podobnego. To nie w moim guście. Nie, nie! Nie oczerniłbym charakteru przyjaciela, choćby chodziło o kpinę z najpodlejszego opryszka na świecie.
Gdyby nie przygnębienie wywołane fatalnymi nowinami, niesmak, jaki odczuwał w stosunku do doktora Monyghama, byłby przybrał wyrazistsze kształty, ale pomyślał sobie, iż teraz już wszystko jedno, co ten człowiek, którego nigdy nie lubił, powie lub zrobi.
– Dziwię się – burknął – iż zamknięto nas razem i że Sotillo w ogóle kazał pana zamknąć, gdyż, jak mi się zdaje, byłby pan dla niego pożądanym towarzyszem.
– Tak, to dziwne! – rzekł doktor cierpko.
Kapitan Mitchell był tak przygnębiony, iż byłby wolał zupełną samotność od najlepszego towarzystwa. Ale łatwiej byłby zniósł byle kogo niż doktora, na którego zawsze krzywo patrzył, niby na jakiegoś włóczęgę niepośledniej inteligencji, który niezupełnie podźwignął się ze swego upadku. To uczucie skłoniło go do zapytania:
– A co ten opryszek zrobił z tamtymi dwoma?
– Naczelnego inżyniera wypuści w każdym razie – odpowiedział doktor. – Nie zechce zatargu z koleją. W każdym razie na pewno nie teraz. Nie wiem, czy pan dokładnie zdaje sobie sprawę z położenia, w jakim znajduje się Sotillo…
– Nie widzę powodu, dla którego miałbym sobie tym obciążać głowę – mruknął kapitan Mitchell.
– Oczywiście – przyznał doktor nie mniej cierpko. – I ja także nie widzę. Przecież nikomu nic z tego nie przyjdzie, gdy pan się nad czymś dokładniej zastanowi.
– Owszem – rzekł kapitan Mitchell po prostu i z widocznym przygnębieniem. – Człowiek zamknięty w tej przeklętej czarnej dziurze nikomu na nic nie jest przydatny.
– Jeżeli zaś chodzi o starego Violę – mówił doktor dalej, jak gdyby nie dosłyszał – to Sotillo wypuścił go z tego samego powodu, dla którego wkrótce wypuści pana.
– Jak to? Co? – zawołał kapitan Mitchell, wytrzeszczając oczy jak sowa w ciemności. – Cóż ja mam wspólnego ze starym Violą? Chyba to, że stary dziwak nie ma zegarka z łańcuszkiem, który ten złodziej mógłby ukraść. A ja panu powiadam, doktorze Monygham – mówił dalej ze wzmagającym się gniewem – iż trudniej przyjdzie mu uwolnić się ode mnie, niż sobie wyobraża. Mówię panu, że jeszcze poparzy sobie palce na tej drobnostce. Przede wszystkim nie odejdę bez swojego zegarka, a co do reszty, to zobaczymy! Zdaje mi się, że być zamkniętym to nic wielkiego dla pana. Ale Joe Mitchell jest innego pokroju człowiekiem. Nie zamierzam ulegle poddać się zniewadze i grabieży. Piastuję godność publiczną, mój panie!
W tej chwili kapitan Mitchell zauważył, iż czarne kraty w okienku zarysowały się na tle kwadratu szarości. Bielejący dzień uciszył go, jak gdyby przyszło mu na myśl, iż odtąd już na zawsze będzie pozbawiony cennych usług swego capataza. Oparł się o ścianę, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaś doktor zaczął przechadzać się po celi, dziwnie kulejąc, jak gdyby ciągnął za sobą uszkodzone stopy. Gdy zbliżał się do końca celi oddalonego od krat, jego sylwetka niknęła zupełnie w ciemności. Słychać było tylko lekki szelest jego posuwistego kuśtykania. W tym nieustannym, bolesnym wleczeniu się było jakieś posępne oderwanie się od wszystkiego. Nie okazał zdumienia, kiedy drzwi nagle się otworzyły i wywołano go po nazwisku. Skręcił w miejscu i wyszedł od razu, jakby zależało mu na pośpiechu. Natomiast kapitan Mitchell stał jakiś czas oparty plecami o ścianę, wahając się w swym rozgoryczeniu, czy na znak protestu nie należałoby pozostać bez ruchu. Chciał niemal, by go wywleczono przemocą, lecz ostatecznie zgodził się wyjść, gdy oficer w drzwiach zawołał na niego kilka razy zdziwionym i karcącym tonem.
Zachowanie się Sotilla uległo zmianie. W swobodnej uprzejmości pułkownika pojawiło się niezdecydowanie, jak gdyby nie był pewien, czy uprzejmość w tym wypadku jest na miejscu. Uważnie przyjrzał się kapitanowi Mitchellowi, zanim przemówił łaskawym głosem z wielkiego fotela za stołem:
– Postanowiłem nie zatrzymywać pana, señor Mitchell. Umiem wybaczać. Mam wyrozumiałość. Ale niech to będzie nauką dla pana.
Osobliwy brzask Sulaco, który zdaje się wymykać daleko na zachód, a potem cofać i wsiąkać w cienie górskie, mieszał się z czerwonawą poświatą świec. Kapitan Mitchell na znak obojętności i pogardy błądził oczyma po pokoju, obrzucając w przelocie twardym spojrzeniem doktora, który wtuliwszy się we wnękę okna, opuścił powieki, obojętny i zamyślony, a może zawstydzony.
Sotillo, obwarowany w wielkim fotelu, dorzucił:
– Sądziłbym, iż poczucie grzeczności caballera podyktuje panu właściwą odpowiedź.
Oczekiwał jej, lecz kapitan Mitchell milczał raczej z niezmiernej urazy niż z rozmyślnego postanowienia. Sotillo zawahał się, zerknął na doktora, który podniósł oczy i skinął głową, po czym rzekł z niejakim wysiłkiem:
– Oto pański zegarek, señor Mitchell. Widzi pan, jak przedwczesny i niesprawiedliwy był pański sąd o moich patriotycznych żołnierzach.
Rozwalony na fotelu, wyciągnął ramię ku stołowi i lekko odsunął zegarek od siebie. Kapitan Mitchell podszedł do stołu z nieskrywanym pośpiechem, przyłożył zegarek do ucha i włożył go do kieszonki z chłodnym spokojem.
W Sotillu wezbrała ogromna niechęć. Zerknął znów z ukosa na doktora, który patrzył na niego, nie mrużąc oczu. Ale kiedy kapitan Mitchell odwrócił się, nie zaszczyciwszy go ukłonem, ani spojrzeniem, rzekł pospiesznie:
– Może pan zejść na dół i poczekać tam na señora doctora, którego również zamierzam uwolnić. Wy, cudzoziemcy, w moich oczach jesteście bez znaczenia.
Parsknął wymuszonym, przykrym śmiechem, gdy kapitan Mitchell po raz pierwszy spojrzał na niego z pewnym zainteresowaniem.
– Waszymi przestępstwami zajmą się później sądy – gadał śpiesznie Sotillo. – Jeśli chodzi o mnie, to możecie żyć na wolności, bez straży i nadzoru. Słyszy pan, señor Mitchell? Może pan powrócić do swych zajęć. Nie zasługuje pan na moją uwagę. Jestem zajęty czymś nierównie ważniejszym.
Kapitan Mitchell miał już odpowiedź na końcu języka. Nie podobało mu się, iż uwalniano go, jednocześnie znieważając, ale bezsenność, przedłużające się obawy, głębokie rozczarowanie z powodu fatalnego niepowodzenia ze srebrem zaciążyły na jego duchu. Zdołał zaledwie ukryć niepokój, jaką uczuwał nie tyle o siebie samego, co z powodu ogólnego stanu rzeczy. Wyraźnie wyczuwał, iż coś się odbywa po kryjomu. Wychodząc, zlekceważył zupełnie doktora.
– Bydlę! – powiedział Sotillo, gdy drzwi się zamknęły.
Doktor Monygham wysunął się z wnęki okiennej i włożywszy ręce do kieszeni długiego, szarego, lekkiego płaszcza, który miał na sobie, zrobił parę kroków w głąb pokoju.
Sotillo także powstał i zastąpiwszy mu drogę, mierzył go oczyma od stóp do głowy.
– Pańscy rodacy zbytnio panu nie ufają, señor doctor. Nie lubią pana, co? Ciekaw jestem, dlaczego?
Doktor, podniósłszy głowę, odpowiedział długim, martwym spojrzeniem i słowami:
– Może dlatego, że za długo żyłem w Costaguanie.
Sotillo błysnął białymi zębami spod czarnych wąsów.
– Aha! Ale siebie pan lubi – rzekł zachęcająco.
– Jeśli pozostawi ich pan w spokoju – rzekł doktor, spoglądając tym samym martwym wzrokiem w przystojną twarz Sotilla – niedługo sami się zdradzą. Tymczasem może skłoniłbym don Carlosa, żeby coś powiedział?
– Ach, señor doctor – odezwał się Sotillo, potrząsając głową – jest pan człowiekiem bystrej inteligencji. Jesteśmy jak stworzeni dla siebie. – Odwrócił się. Nie mógł znieść dłużej tego bezbarwnego, nieruchomego wzroku, z którego wyzierała jakaś nieprzenikniona pustka, jak głębia czarnej otchłani.
Nawet w człowieku zupełnie pozbawionym zmysłu moralnego pozostaje zdolność oceny łajdactwa, które jest rzeczą konwencjonalną i zupełnie jasną. Sotillo myślał, iż doktor Monygham, tak odmienny od innych Europejczyków, był gotów sprzedać swych rodaków i swego chlebodawcę, Charlesa Goulda, za udział w srebrze z San Tomé. Nie gardził nim z tego powodu. Zanik zmysłu moralnego u pułkownika miał charakter głęboko zakorzeniony i niewinny. Graniczył z tępotą, moralną tępotą. Nic nie było dla niego naganne, o ile służyło jego celowi. Mimo to czuł odrazę do doktora Monyghama. Miał dla niego bezgraniczną pogardę. Pogardzał nim z całego serca, gdyż bynajmniej nie zamierzał go wynagrodzić. Pogardzał nim nie jako człowiekiem bez czci i wiary, lecz jako głupcem. Doktor Monygham poznał się tak dobrze na charakterze Sotilla, iż zmylił go najzupełniej. Dlatego uważał on doktora za głupca.
Od chwili przybycia do Sulaco poglądy pułkownika uległy pewnej zmianie.
Nie pragnął już kariery politycznej w rządzie Montera. Zawsze powątpiewał o bezpieczeństwie tej drogi. Od kiedy dowiedział się od naczelnego inżyniera, iż najprawdopodobniej już o świcie zetknie się z Pedrem Montero, jego obawy znacznie się wzmogły. Ten guerillero, brat generała – Pedrito, jak go powszechnie nazywano – był nie mniej osławiony niż on sam. Sotillo miał niejasne zamiary zagarnięcia nie tylko skarbu, ale i miasta, a potem prowadzenia rokowań wedle swej woli. Teraz, wobec wieści zasłyszanych od naczelnego inżyniera (który nie skrywał przed nim grozy położenia), jego śmiałość, w ogóle niezbyt stanowcza, ustąpiła miejsca najprzezorniejszemu wahaniu.
– Armia, cała armia pod wodzą Pedrita przekroczyła już góry – powtarzał, nie kryjąc swego zakłopotania. – Nie wierzyłbym temu, gdyby te nowiny nie pochodziły od człowieka na pańskim stanowisku. Zdumiewające!
– Oddział zbrojny – poprawił go słodkim głosem inżynier.
Jego cel został osiągnięty. Chodziło o to, by Sulaco jeszcze przez kilka godzin było wolne od zbrojnej okupacji i ludzie, których ogarnęła trwoga, mogli opuścić miasto. Wśród powszechnego przerażenia całe rodziny miały nadzieję uciec drogą na Los Hatos, stojącą chwilowo otworem po wycofaniu się zbrojnej hołoty, która pod wodzą señorów Fuentesa i Gamacha podążała do Rincon, by przygotować entuzjastyczne przyjęcie dla Pedra Montera. Była to pośpieszna i pełna niebezpieczeństwa ucieczka. Opowiadano, iż Hernandez, który ze swymi opryszkami opanował lasy w okolicy Los Hatos, nie odmawiał schronienia zbiegom. Naczelny inżynier wiedział dobrze, iż wiele osób przygotowywało się do tej ucieczki.
Starania podejmowane przez ojca Corbelana w sprawie najpobożniejszego z opryszków nie pozostały całkiem bezowocne. Szef polityczny Sulaco uległ w ostatniej chwili usilnym naleganiom księdza i podpisał tymczasową nominację mianującą Hernandeza generałem i polecającą mu urzędowo z tytułu tej nowej godności, by przestrzegał porządku w mieście. Sprawa przedstawiała się tak, iż szef polityczny, widząc, że wszystko stracone, nie dbał o to, co podpisuje. Był to ostatni urzędowy dokument, który podpisał przed opuszczeniem pałacu Intendencji i ucieczką do biur T.O.Ż.P. Ale nawet gdyby kładł swój podpis pod tym aktem z pełnym przekonaniem, było już za późno. Rozruchy, których oczekiwał i których się obawiał, wybuchły w niespełna godzinę po jego rozstaniu się z ojcem Corbelanem. Ojciec Corbelan, który miał spotkać się z Nostromem w klasztorze dominikańskim, gdzie zajmował celę, nie zdołał dotrzeć na umówione miejsce. Z Intendencji poszedł prosto do domu Avellanosa, by przekazać wiadomość szwagrowi, i został odcięty od swego ascetycznego ustronia. Nostromo czekał tam przez jakiś czas, śledząc z niepokojem wzmagający się zamęt na ulicach, po czym poszedł do redakcji „Porveniru” i pozostał tam do świtu, jak o tym wspomniał Decoud w liście do swej siostry. W ten sposób capataz, zamiast pojechać konno do lasów Los Hatos i doręczyć Hernandezowi nominację, pozostał w mieście, by ocalić życie prezydenta-dyktatora, wziąć udział w stłumieniu rozruchów motłochu i odpłynąć w końcu ze srebrem na wody zatoki.
Jednak ojciec Corbelan, uciekając do Hernandeza, miał dokument w kieszeni, oficjalne pismo przeobrażające bandytę w generała pamiętny, ostatni oficjalny akt stronnictwa ribierzystów, którego hasłami była uczciwość, pokój i postęp. Ani ksiądz, ani bandyta nie zauważyli prawdopodobnie ironii tego faktu. Ojciec Corbelan zdołał widocznie znaleźć ludzi, którzy się podjęli poselstwa do miasta, gdzie już o świcie drugiego dnia rozruchów gruchnęły wieści, iż Hernandez czatuje na drodze do Los Hatos i gotów jest przyjąć uchodźców, którzy oddadzą się mu pod opiekę. Jakiś śmiały, niemłody, dziwnie wyglądający jeździec pojawił się w mieście i jadąc z wolna, przyglądał się domom, jak gdyby po raz pierwszy widział tak wysokie budynki. Przed katedrą zsiadł z konia, ukląkł na środku plaza, przewiesił sobie wodze przez ramię, kapelusz położył przed sobą na ziemi, pochylił nisko głowę, przeżegnał się i uderzył się kilkakrotnie pięścią w piersi. Wsiadłszy znów na konia, powiódł nieulęknionym, lecz przychylnym spojrzeniem po gromadce ludzi, którzy zbiegli się na widok jego publicznej pobożności, po czym zapytał o Casa Avellanos. Ze dwadzieścia rąk wyciągnęło się w odpowiedzi, wskazując palcami w kierunku Calle de la Constitucion.
Jeździec odjechał, zerknąwszy ciekawie w stronę okien klubu „Amarilla”, który wznosił się na rogu ulicy. Jego stentorowy głos231 co chwila rozbrzmiewał w opustoszałej ulicy: „Gdzie jest Casa Avellanos?”, aż wreszcie otrzymał odpowiedź od wystraszonego odźwiernego i znikł pod sklepieniem bramy. List, który przywiózł, pisany przez ojca Corbelana ołówkiem przy ognisku obozowym Hernandeza, miał być doręczony don Josému, o którego krytycznym stanie zdrowia ksiądz nic nie wiedział. Antonia przeczytała go i zasięgnąwszy rady Charlesa Goulda, przesłała go do wiadomości panów, którzy tworzyli załogę klubu „Amarilla”. Wiedziała, co robić. Zamierzała się udać do swojego wuja, ostatnie dni, a może nawet ostatnie godziny życia swego ojca powierzyć opiece bandyty, którego istnienie było protestem przeciwko nieodpowiedzialnej tyranii wszystkich po równi stronnictw, przeciwko moralnej ciemnocie kraju. Wolała od tego mroki lasów Los Hatos, mniej było poniżające twarde życie wśród szajki rozbójników. Antonia całą duszą sprzyjała upartej zaciekłości, z jaką jej wuj stawiał czoło nieszczęściu. Wynikało to u niej z wiary w człowieka, którego kochała.
W swoim liście wikariusz generalny poręczał własną głową za wierność Hernandeza. Pisząc o jego potędze, zwracał uwagę, iż przez wiele lat nie zdołano go poskromić. W liście tym wysunięta przez Decouda idea nowego Zachodniego Państwa (którego kwitnący i uporządkowany stan jest powszechnie obecnie znany) po raz pierwszy została podana do wiadomości publicznej i przytoczona jako argument. Hernandez, były bandyta i ostatni generał mianowany przez ribierzystów, miał rzekomo dość sił, by utrzymać połać kraju między lasami Los Hatos a pasem wybrzeża, aż do chwili, kiedy ofiarny patriota, don Martin Decoud, sprowadzi generała Barriosa z powrotem do Sulaco i odzyska miasto.
„Taka jest wola nieba. Opatrzność jest po naszej stronie” – pisał ojciec Corbelan. Nie było czasu zastanawiać się nad jego stwierdzeniami, a tym mniej na ich kwestionowanie. Toteż dyskusja, która się wszczęła w klubie „Amarilla” po przeczytaniu listu, była wprawdzie ożywiona, lecz niedługa. W ogólnym zamieszaniu wywołanym klęską jedni przyjęli ten pomysł z radosnym zdumieniem, niby zdumiewające objawienie nowej nadziei. Inni byli zachwyceni obietnicą natychmiastowego bezpieczeństwa swoich żon i dzieci. Większość uchwyciła się tej myśli, jak tonący chwyta się źdźbła. Ojciec Corbelan nieoczekiwanie ofiarował im schronienie przed Pedritem Monterem z jego llaneros, do których miała przyłączyć się uzbrojona hołota señorów Fuentesa i Gamacha.
Reszta popołudnia zeszła na ożywionej dyskusji w wielkich salach klubu „Amarilla”. Nawet ci członkowie, których ustawiono przy oknach z strzelbami i karabinami, by strzegli wylotu ulicy przed ponownym zbrojnym najściem motłochu, wykrzykiwali przez ramię swoje argumenty i poglądy. Gdy zapadł zmierzch, don Juste Lopez poprosił zwolenników swoich przekonań, by wyszli z nim na korytarz i tam przy małym stoliku, na którym paliły się dwie świece, zajął się redagowaniem adresu232, czy raczej uroczystej deklaracji. Pedrito Montero miał ją otrzymać z rąk tych członków Zgromadzenia Prowincjonalnego, którzy z wyboru pozostaną w mieście. Chodziło o to, by go ułagodzić i nakłonić do zachowania przynajmniej form instytucji parlamentarnych. Siedząc nad białym arkuszem papieru z gęsim piórem w ręce, don Lopez, otoczony ze wszystkich stron, zwracał się na prawo i lewo i powtarzał z uroczystą usilnością:
– Caballeros, proszę o chwilę spokoju! Chwilę spokoju! Musimy jasno przekazać, że w dobrze wierze godzimy się z faktami dokonanymi.
Wypowiadał te słowa jakby z wyrazem melancholijnego zadowolenia. Gwar dokoła niego nasilał się, głosy stawały się ochrypłe. W nagłych przerwach podniecone twarze pogrążały się od razu w cichości głębokiego przygnębienia.
Tymczasem rozpoczęła się ucieczka. Wypełnione kobietami i dziećmi karety przejeżdżały, kołysząc się, przez plaza, obok nich pieszo lub konno podążali mężczyźni. Za nimi jechali inni na koniach i mułach. Najubożsi szli pieszo. Mężczyźni i kobiety nieśli węzełki, piastowali w ramionach niemowlęta, prowadzili starców, wlekli za sobą doroślejsze dzieci. Gdy Charles Gould, pożegnawszy się z doktorem i inżynierem u drzwi Casa Viola, wjeżdżał przez bramę do miasta, wszyscy, którzy zamierzali wywędrować, odjechali, zaś inni zabarykadowali się w swych domach. Na ciemnej ulicy tylko w jednym miejscu migotały światła i poruszały się postacie ludzkie. Señor administrador rozpoznał powóz swojej żony, czekający przed drzwiami domu Avellanosów. Podjechał niemal niepostrzeżenie i nie mówiąc ani słowa, patrzył, jak kilku jego służących wyszło z bramy, niosąc don Joségo Avellanosa, który, z zamkniętymi oczami i zakrzepłymi rysami, wyglądał jak nieżywy. Jego żona i Antonia szły po obu stronach skleconych na poczekaniu noszy, które zaraz umieszczono w powozie. Kobiety uściskały się. Po drugiej stronie powozu siedział na koniu wysłannik ojca Corbelana o rozwichrzonej, siwiejącej brodzie i wystających kościach policzkowych. Następnie Antonia usiadła obok noszy i uczyniwszy pośpiesznie znak krzyża, przysłoniła sobie twarz gęstą woalką. Służba oraz kilku sąsiadów, którzy byli obecni przy tym wyjeździe, stali opodal, odkrywszy głowy. Siedzący na koźle Ignacio, który już pogodził się z myślą, że będzie musiał jechać przez całą noc (i może zginąć przed świtem od noża), spoglądnął posępnie przez ramię.
– Jedź ostrożnie! – zawołała pani Gould drżącym głosem.
– Si, ostrożnie, si, niña – mruknął, przygryzając usta. Jego krągłe policzki drżały.
Powóz powoli wyjechał z kręgu światła.
– Odprowadzę ich do brodu na rzece – powiedział Charles Gould do żony.
Stała na skraju chodnika z lekko splecionymi rękami i żegnała odjeżdżającego skinieniem głowy. W oknach klubu „Amarilla” było ciemno. Wygasła ostatnia iskra oporu. Charles Gould odwrócił głowę na zakręcie i zobaczył, jak przez oświetloną smugę ulicy jego żona przechodzi do bramy swego domu. Ich sąsiad, powszechnie znany kupiec i obywatel ziemski, szedł obok niej i mówił, gestykulując rękami. Gdy weszła do bramy, wszystkie światła zgasły, a na ulicy zaległa ciemność i pustka.
Domy rozległej plaza niknęły w ciemności nocy. Wysoko w górze, jak gwiazda, migotało nikłe światełko na jednej z wież katedralnych. Konny posąg odbijał się blado od tła czarnych drzew alamedy jak upiór królewskości zabłąkany w odmęt rewolucji. Nieliczni włóczędzy, których napotykali po drodze, odsuwali się pod ściany domów. Minąwszy ostatnie kamienice, powóz potoczył się bezszelestnie po miękkim podłożu kurzu i razem z większą ciemnością odczuwało się jakby jakąś świeżość, która zdawała się spływać z liści drzew obrzeżających polną drogę. Wysłannik z obozu Hernandeza zbliżył swojego konia do konia Charlesa Goulda.
– Caballero – odezwał się z nutą zaciekawienia w głosie – czy pan jest tym, którego ludzie nazywają królem Sulaco, panem kopalni? Chciałbym wiedzieć…
– Tak, jestem panem kopalni – odpowiedział Charles Gould.
Jeździec kłusował czas jakiś w milczeniu, po czym rzekł:
– Mam brata w pańskiej służbie, serena, w dolinie San Tomé. Dowiódł pan, że jest pan sprawiedliwym człowiekiem. Nikomu z ludzi, których wezwał pan do pracy w górach, nie stała się krzywda. Mój brat powiada, że żaden urzędnik rządowy, żaden gnębiciel Campo nie pokazał się jeszcze po pańskiej stronie rzeki. Pańscy urzędnicy nie uciskają ludzi pracujących w wąwozie. Zapewne lękają się pańskiej surowości. Jest pan sprawiedliwym człowiekiem i potężnym – dodał.
Mówił urywanym, niezależnym tonem, ale widocznie do czegoś zmierzał w tej rozmowie. Opowiedział Charlesowi Gouldowi, iż był rancherem w jednej z nisko położonych dolin, daleko na południu, sąsiadem Hernandeza za dawnych czasów i ojcem chrzestnym jego najstarszego syna. Był jednym z tych, którzy stanęli po jego stronie, gdy stawiał opór poborowi rekruta, i to było początkiem wszystkich ich nieszczęść. Kiedy uprowadzono przemocą jego compadre233, on pochował jego żonę i dzieci, zamordowane przez żołnierzy.
– Si, señor – mamrotał chrypliwym głosem. – Wraz z dwoma czy trzema szczęśliwcami, którzy pozostali na wolności, pochowałem ich wszystkich we wspólnym grobie, przy zgliszczach ich chaty, pod drzewem, co ocieniało jej dach.
To u niego trzy lata później szukał schronienia Hernandez, zbiegłszy z wojska. Miał jeszcze na sobie mundur z odznakami sierżanta na rękawie, pierś i ręce zbroczone krwią swego pułkownika. Z żołnierzy, których wysłano za nim w pościg, trzech jeźdźców uciekło i przyłączyło się do niego. I opowiadał Charlesowi Gouldowi jak on i kilku jego przyjaciół, widząc tych żołnierzy, ukryło się w zasadzce za skałami i już zamierzało dać ognia, gdy rozpoznał swego compadre i wybiegł z kryjówki, wołając go po imieniu, bo wiedział, że Hernandez nie wróciłby jako wysłannik niesprawiedliwości i ucisku. Owi trzej żołnierze wraz z ludźmi, którzy kryli się w zasadzce, utworzyli zawiązek słynnej bandy, zaś on, który o tym opowiadał, był przez długie lata ulubionym porucznikiem Hernandeza. Wspomniał z dumą, iż urzędnicy wyznaczyli również cenę za jego głowę, ale to nie przeszkodziło, że posiwiała na jego karku. I oto dożył chwili, że jego compadre został generałem.
Parsknął przytłumionym śmiechem:
– Z rozbójników zostaliśmy żołnierzami. Ale trzeba mieć się na baczności przed tymi, co nas zrobili żołnierzami, a jego generałem. Trzeba się mieć przed nimi na baczności!
Ignacio krzyknął. Światło lamp powozu, snujące się po szpalerach kaktusów, które z obu stron obrzeżały gościniec, zamigotało na dzikich twarzach ludzi stojących na brzegu drogi, wrzynającej się głęboko w pulchną ziemię Campo na podobieństwo wiejskiej dróżki angielskiej. Kulili się, ich duże oczy błyskały na chwilę, po czym światło, snując się dalej po na poły odsłoniętych korzeniach jakiegoś wielkiego drzewa i kolejnych kępach kaktusów, padło na inną grupę twarzy, oglądających się za siebie z lękiem. Trzy kobiety, z których każda niosła dziecko, oraz dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach, jeden uzbrojony w szablę, a drugi w strzelbę, stało przy ośle dźwigającym dwa węzełki owinięte w pledy. Nieco dalej Ignacio znowu krzyknął, wymijając karetę o podłużnym drewnianym pudle, osadzonym na dwu wysokich kołach. Pojazd miał z tyłu drzwiczki, które chwiały się, stojąc otworem. Siedzące wewnątrz panie poznały zapewne białe muły, gdyż zawołały:
– Czy to pani, doño Emilio?
Na zakręcie drogi łuna wielkiego ognia rozwidniła krótki odcinek, zasklepiony od góry konarami drzew. W pobliżu brodu na płytkim strumieniu została przypadkowo podpalona przydrożna chata, sklecona z plecionej trzciny i przykryta słomianą strzechą. Wyjące złowieszczo płomienie oświecały wolną przestrzeń, zatłoczoną końmi, mułami i niespokojną, pełną wrzawy ciżbą ludzką. Gdy Ignacio przystanął, kilka pań idących pieszo otoczyło powóz, błagając Antonię, by je zabrała. Nie odpowiadała na ich skargi, lecz wskazywała w milczeniu na swego ojca.