Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 22
– Tu muszę panią opuścić – rzekł Charles Gould wśród wrzawy. Płomienie buchały pod niebo, a mrowie uchodźców, pierzchając przed ziejącym żarem, tłoczyło się wokół powozu. Jakaś pani w średnim wieku, ubrana w czarną, jedwabną suknię, lecz z samodziałową mantą234 na głowie i sękatym kosturem zamiast laski w ręce, zatoczyła się ku przednim kołom powozu. Dwie młode panny, przerażone i milczące, czepiały się jej ramion. Charles Gould znał ją dobrze.
– Misericordia!235 Okropnie nas tu gniotą w tym tłumie! – zawołała, uśmiechając się dzielnie do niego. – Wybrałyśmy się pieszo. Cała nasza służba uciekła wczoraj, by przyłączyć się do demokratów. Zamierzamy powierzyć się opiece ojca Corbelana, świątobliwego wuja pani, Antonio. Dokonał cudu, przeobrażając serce najokrutniejszego rozbójnika. Prawdziwego cudu!
Podnosiła stopniowo głos aż do krzyku, unoszona naciskiem tłumu, który usuwał się z drogi przed kilkoma wozami nadjeżdżającymi galopem od brodu wśród głośnych okrzyków i trzaskania z biczów. Roje iskier przetykających czarne dymy przelatywały nad drogą. Trzcina bambusowa płonących ścian chaty trzaskała z łoskotem podobnym do grzechotu strzelaniny. Nagle jasna łuna przygasła, pozostawiając tylko czerwonawy półmrok, pełny błąkających się czarnych cieni rozpierzchających się w różnych kierunkach. Zgiełk głosów zdawał się obumierać wraz z pożarem. Zamęt głów, ramion, przekleństw i sprzeczek przewalił się, uchodząc w ciemność.
– Muszę teraz panią pożegnać – powtórzył Charles Gould, zwracając się do Antonii.
Odwróciła powoli głowę i odsłoniła twarz. Wysłannik i compadre Hernandeza podjechał blisko na swym koniu.
– Czy pan kopalni nie każe nic powiedzieć Hernandezowi, panu Campo?
Trafność tego porównania uderzyła Charlesa Goulda. Mimo swej stanowczości równie niepewnie dzierżył swą kopalnię, jak nieposkromiony rozbójnik Campo. Byli równi wobec bezprawia tego kraju. Niepodobna było ustrzec swej działalności od jego poniżających wpływów. Gęsta sieć zbrodni i zepsucia spowijała cały kraj. Bezgraniczne i chorobliwe zniechęcenie zamknęło mu na chwilę usta.
– Jest pan sprawiedliwym człowiekiem – nalegał wysłannik Hernandeza. – Niech pan popatrzy na tych ludzi, co mojego compadre mianowali generałem, a nas wszystkich przedzierzgnęli w żołnierzy. Niech pan spojrzy na tych oligarchów, którzy uchodzą z życiem, mając tylko to, co na sobie. Mój compadre nie myśli o tym, ale nasi zwolennicy będą mocno zdziwieni i chciałbym przemówić słowo za nimi. Proszę mnie posłuchać, señor! Przez długie miesiące mieliśmy Campo w swoich rękach. Nie potrzebowaliśmy prosić o nic nikogo. Ale żołnierze muszą być opłacani, jeżeli mają żyć uczciwie, gdy wojna przeminie. Ludzie wierzą, iż pańska dusza jest tak prawa, że pańska modlitwa może leczyć z niemocy bydlęta, jak modlitwa sprawiedliwego sędziego. Niech usłyszę z pańskich ust kilka słów, które zadziałają jak zaklęcie na wątpliwości naszej partidy236, w której każdy jest prawdziwym mężczyzną.
– Czy pani słyszy, co on mówi? – odezwał się Charles Gould po angielsku do Antonii.
– Niech pan nam wybaczy naszą nędzę! – zawołała gorączkowo. – Pański charakter jest tym niewyczerpanym skarbem, który jeszcze może nas wszystkich ocalić. Pański charakter, nie pańskie bogactwa! Błagam, by zechciał pan dać temu człowiekowi słowo, iż godzi się pan na wszystkie układy, które mój wuj zawrze z ich dowódcą. Jedno słowo! Tyle mu wystarczy.
Z przydrożnej chaty pozostał tylko ogromny stos perzyny, jarzącej się przyćmionym, czerwonym żarem, który oblewał ciemnym rumieńcem twarz Antonii, drżącą od wzruszenia. Charles Gould po krótkim namyśle wyrzekł żądane zapewnienie. Czuł się jak człowiek, który zapędziwszy się na urwistą ścieżkę, skąd nie ma powrotu, jedyną nadzieję ocalenia widzi w posuwaniu się dalej. Pojął to, patrząc w tej chwili na don Joségo, który na wpół żywy leżał obok wyprostowanej Antonii. W walce całego życia pokonały go ciemne moce znikczemnienia, które ze swych zastygłych głębin wydawały potworne zbrodnie i potworne mrzonki. Wysłannik Hernandeza w paru słowach wyraził swoje całkowite zadowolenie. Antonia spokojnie opuściła woalkę, oparłszy się chęci zapytania o powodzenie ucieczki Decouda. Natomiast Ignacio zerknął żałośnie przez ramię.
– Niech pan się dobrze przypatrzy swoim mułom, mi amo237 – mruknął. – Już pan ich więcej nie zobaczy!
Rozdział IV
Charles Gould zawrócił w stronę miasta. W bielejących brzaskach szczerbate szczyty Sierry wydawały się niemal czarne. Tu i ówdzie otulony w opończę lepero, słysząc tętent kopyt jego konia, znikał za narożnikiem porośniętej trawą uliczki. Psy warczały za murami ogrodów. Wraz z bezbarwnym świtem chłód śniegów zdawał się spływać z gór na zrujnowane bruki i domy o zamkniętych okiennicach, obtłuczonych gzymsach i płaskich pilastrach238, pomiędzy które płatami spadał obłupany tynk. Świt zmagał się z mrokiem pod arkadami plaza, gdzie pod ogromnymi parasolami, uplecionymi z sitowia, nie było śladu wieśniaków, którzy codziennie przywozili na targ swoje towary, na niskich ławach piętrzyli stosy owoców i układali wiązki jarzyn ozdobione kwiatami. Nie ożywiał wczesnego ranka zgiełk chłopów, bab, dzieci i objuczonych osiołków. Tylko gdzieniegdzie na rozległym placu stały gromadki rewolucjonistów, spoglądając spod wciśniętych na czoło kapeluszy w jednym kierunku: czy nie wiezie ktoś wiadomości z Rincon. Największa z tych gromad, widząc przejeżdżającego Charlesa Goulda, odwróciła się jak jeden mąż i wrzasnęła za nim groźnie: „Viva la libertad!”
Charles Gould minął ich i skręcił w bramę swego domu. Na patio, zasłanym słomą, któryś z practicante239, miejscowych asystentów doktora Monyghama siedział na ziemi i oparłszy się plecami o skraj fontanny, brząkał dyskretnie na gitarze. Przed nim stały dwie dziewczyny z ludu, które podrygiwały z lekka, wymachiwały ramionami i nuciły popularną melodię taneczną.
Większość rannych z dwu dni rozruchów zabrali już ich krewni i przyjaciele, ale kilku siedziało tam jeszcze, kiwając obandażowanymi głowami w takt muzyki. Charles Gould zsiadł z konia. Zaspany mozo wybiegł z drzwi piekarni i ujął konia za uzdę. Practicante próbował pośpiesznie ukryć gitarę. Dziewczęta, niezmieszane, usunęły się z uśmiechem w głąb. Charles Gould, podążając ku schodom, zerknął w ciemny kąt patia, gdzie obok śmiertelnie rannego cargadora klęczała jego żona. Mamrotała pośpiesznie modlitwy, usiłując równocześnie włożyć kawałek pomarańczy w drętwiejące usta konającego męża.
Okrutna marność rzeczy objawiała się bez osłonek w lekkomyślności i cierpieniu tego niepoprawnego ludu; okrutna marność życia i śmierci, którymi szafowano w daremnych wysiłkach znalezienia trwałego rozwiązania tego problemu. Charles Gould nie był podobny do Decouda i nie umiał pogodnie brać udziału w tragicznej farsie. Zaiste, dla niego była ona tragiczna, ale nie miała w sobie nic z farsy. Zbyt boleśnie dolegało mu przeświadczenie o nieuleczalnym szaleństwie. Był nazbyt surowym praktykiem i idealistą, żeby patrzeć z humorem na jego straszliwe komizmy, jak to czynił Martin Decoud, marzycielski materialista, patrzący na wszystko przez pryzmat swego oschłego sceptycyzmu. Dla niego, podobnie jak dla nas wszystkich, kompromis ze swym sumieniem był jeszcze szpetniejszy w obliczu niepowodzenia. Małomówność, jaką sobie rozmyślnie narzucał, ustrzegła go przed jawnym igraniem ze swymi myślami, ale koncesja Gouldów podstępnie spaczyła jego osąd. Powinien był wiedzieć – mówił sobie, opierając się o balustradę galerii – iż ribieryzm nigdy niczego nie wskóra. Kopalnia spaczyła jego sąd, gdyż skłoniła go do przekupstw i knowań, byleby tylko jego dzieło z dnia na dzień pozostawiano w spokoju. Podobnie jak jego ojciec nie lubił być ograbiany. Doprowadzało go to do rozpaczy. Wmówił w siebie, iż pomijając nawet wyższe względy, poparcie nadziei don Joségo na reformy jest dobrym interesem. Zagmatwał się w niedorzeczną walkę, podobnie jak jego biedny wuj, którego szabla wisiała na ścianie jego pracowni. Uwikłał się w obronę najzwyklejszych zasad zorganizowanego społeczeństwa. Jego bronią były jednak skarby kopalni, bronią subtelniejszą i sięgającą dalej niż uczciwy stalowy brzeszczot, osadzony w zwyczajnej, mosiężnej rękojeści.
Stokroć jednak niebezpieczniejsza dla tego, który nią władał, była broń bogactwa, obosieczna chciwością i niedolą ludzką, zatruta wszystkimi wadami wynikającymi z pobłażania sobie, jak wywarami jadowitych ziół, plamiąca każdą sprawę, dla której jej dobyto, zawsze gotowa zawieść dzierżącą ją dłoń. I oto teraz nie pozostawało nic innego, jak nią się posłużyć. Ale poprzysiągł sobie, iż raczej strzaska ją w drzazgi, niż pozwoli, by wydarto mu ją z rąk.
Mając angielską krew w żyłach i angielskie wychowanie, zdawał sobie sprawę, iż mimo wszystko jest w tym kraju awanturnikiem, potomkiem awanturników, którzy zaciągnęli się do obcej legii, ludzi, którzy szukali szczęścia w walkach rewolucyjnych, planowali rewolucje i wierzyli w rewolucje. Mimo prawości swego charakteru miał w sobie jakąś niewybredną moralność awanturnika, który w etycznej ocenie swych czynów liczy się z osobistym ryzykiem. Był przygotowany, o ile zaszłaby potrzeba, wysadzić w powietrze całą górę San Tomé, zdmuchnąć ją z powierzchni Republiki Costaguany. To postanowienie było wyrazem mocy jego charakteru, wynikiem wyrzutów sumienia z powodu tej niepochwytnej niewierności małżeńskiej, w której jego żona przestała być wyłączną panią jego myśli, czymś z niezdrowej wyobraźni ojca i wreszcie czymś jakby z ducha korsarza, który woli wrzucić zapaloną zapałkę do prochowni niż poddać swój okręt.
Na dole, na patio, ranny cargador wyzionął ducha. Jego żona krzyknęła. Na ten krzyk, przeraźliwy i nieoczekiwany, wszyscy ranni usiedli na posłaniach. Practicante zerwał się na nogi z gitarą w ręce, uniósł brwi i wpatrywał się w nią uporczywie. Dwie dziewczyny, siedzące w kucki obok rannego krewniaka, z długimi cygarami w ustach, skinęły na siebie znacząco.
Charles Gould, przechyliwszy się przez balustradę, ujrzał, iż trzech panów, odzianych ceremonialnie w czarne fraki i białe koszule, z okrągłymi, europejskimi kapeluszami na głowach, weszło z ulicy na patio. Jeden z nich, przerastający innych ramionami i głową, szedł przodem z powagą, wskazując im drogę. Był to don Juste Lopez, który wraz z swymi dwoma przyjaciółmi, posłami na Zgromadzenie Prowincjonalne, wybrał się o tak wczesnej porze do administratora kopalni San Tomé. Zobaczyli go również i pośpiesznie powitali ruchem dłoni, wchodząc jakby w procesji na schody.
Don Juste zmienił się nie do poznania, gdyż ogolił zupełnie osmaloną brodę, a wraz z nią postradał dziewięć dziesiątych swej zewnętrznej godności. Charles Gould, aczkolwiek pochłonięty myślami, nie mógł nie dostrzec uderzającej ograniczoności, jaka ujawniła się na jego twarzy. Jego towarzysze byli przygnębieni i ospali. Jeden z nich wysuwał koniec języka ze spieczonych ust. Drugi wodził tępo oczyma po posadzce korytarza, gdy don Juste, wysunąwszy się nieco naprzód, zagrzmiał przemówieniem do señora administradora kopalni San Tomé. Był do głębi przekonany, iż należy przestrzegać form. Do nowego gubernatora zawsze wysyłano deputacje240 od cabildo, czyli rady miejskiej, oraz od consulado, czyli izby handlowej. Wypadało zatem, żeby Zgromadzenie Prowincjonalne również wysłało deputację, chociażby dla zaznaczenia, iż istnieją instytucje parlamentarne. Don Juste zaproponował, aby don Carlos Gould, jako najwybitniejszy obywatel prowincji, przyłączył się do deputacji Zgromadzenia. Jego stanowisko było wyjątkowe, a osoba znana w całej republice. Uprzejmości urzędowej nie należy zaniedbywać, choćby przy niej krwawiło serce. Pogodzenie się z faktami dokonanymi może ocalić cenne szczątki instytucji parlamentarnych. Oczy don Justego pałały tępym blaskiem; wierzył w instytucje parlamentarne, a jego drgający pewnością głos zatracał się w ciszy domu niby buczenie wielkiego bąka.
Charles Gould odwrócił się, słuchając cierpliwie i opierając się łokciem o balustradę. Potrząsał odmownie głową, niemal wzruszony zatroskanym spojrzeniem przewodniczącego Zgromadzenia Prowincjonalnego. Polityka Charlesa Goulda nie pozwalała, by kopalnia San Tomé brała udział w jakichkolwiek formalnych wystąpieniach.
– Moim zdaniem, señores, powinniście oczekiwać losu we własnych domach. Nie ma potrzeby oddawać się formalnie w ręce Montera. Uległość wobec tego, co nieuniknione, jak powiada don Juste, jest rzeczą słuszną, ale jeżeli to nieuniknione nazywa się Pedrito Montero, nie należy uwydatniać zbyt wyraźnie bezwarunkowej kapitulacji. Błędem tego kraju jest brak umiaru w życiu politycznym. Nikczemne przystosowywanie się do bezprawia, po którym następuje krwawa reakcja, nie prowadzi, señores, do stabilnej i pomyślnej przyszłości.
Charlesa Goulda zamilkł, widząc smutne, oszołomione twarze oraz zdumione, trwożne spojrzenia oczu. Współczucie dla tych ludzi, którzy całą swą ufność pokładali w jakichś tam słowach, gdy w kraju panoszyły się zabójstwo i grabież, było powodem, iż wdał się w to, co wydawało się czczą gadatliwością. Don Juste zamamrotał:
– Pan nas opuszcza, don Carlosie… A przecież instytucje parlamentarne…
Nie mógł dokończyć z żalu. Przez chwilę zakrywał oczy dłonią. Charles Gould z obawy przed pustą gadaniną nie odpowiadał na tę skargę. Odwzajemnił w milczeniu ich ceremonialne ukłony. Milczenie było jego schronieniem. Rozumiał, że chodziło im o przeciągnięcie na swoją stronę wpływów, jakie miała kopalnia San Tomé. Rokowania pojednawcze ze zwycięzcą chcieli nawiązać pod skrzydłami koncesji Gouldów. Inne zrzeszenia publiczne, jak cabildo i consulado, również by przyszły, szukając poparcia najtrwalszej, najczynniejszej siły, jaka kiedykolwiek istniała w ich prowincji.
Nierównym, szybkim krokiem nadszedł doktor i dowiedział się, że pan domu zamknął się w swym pokoju i polecił, aby mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzano. Ale doktor Monygham nie pragnął zobaczyć się z Charlesem Gouldem natychmiast. Spędził czas jakiś na pośpiesznym przeglądzie swych rannych. Przyglądał się każdemu po kolei, trąc swą brodę między palcem wielkim a wskazującym. Jego twardy wzrok pozbawiony wyrazu spotykał się z ich pytającym w milczeniu spojrzeniem. Wszyscy mieli się dobrze. Ale kiedy stanął nad martwym cargadorem, zatrzymał się nieco dłużej, przyglądając się nie mężczyźnie, który już przestał cierpieć, lecz kobiecie klęczącej obok z niemą zadumą na zakrzepłej twarzy, ze zwężonymi nozdrzami i białymi błyskami w niedomkniętych oczach. Powoli podniosła głowę i rzekła głuchym głosem:
– Niedawno został cargadorem, zaledwie przed kilkoma tygodniami. Wielmożny pan capataz przyjął go dopiero po wielu zachodach.
– Nie jestem odpowiedzialny za wielkiego capataza – mruknął doktor, odchodząc.
Idąc po schodach ku drzwiom pokoju Charlesa Goulda, doktor w ostatniej chwili się zawahał. Odwrócił się w końcu od klamki, wzruszył swymi nierównymi ramionami i pokuśtykał pośpiesznie w głąb korytarza, szukając cameristy pani Gould.
Leonarda powiedziała mu, iż señora jeszcze nie wstała. Señora oddała jej pod opiekę dziewczynki włoskiego posadera. Spełniając ten rozkaz, ona, Leonarda, ułożyła je do snu w swym pokoju. Jasnowłosa dziewczynka dopominała się snu, natomiast ciemnowłosa, ta większa, nie zmrużyła dotychczas oczu. Siedziała na łóżku, zakrywszy się prześcieradłem aż po samą brodę, i patrzyła przed siebie jak mała czarownica. Leonarda nie była zadowolona, iż dzieci Viola zabrano do tego domu. Nie skrywała swych uczuć, pytając obojętnym tonem, czy matka ich jeszcze żyje. Señora zapewne jeszcze śpi. Po odjeździe doñii Antonii i jej dogorywającego ojca poszła do swego pokoju i odtąd nic stamtąd nie słychać.
Doktor, ocknąwszy się z głębokiej zadumy, rozkazał jej szorstko, by poprosiła zaraz swą panią. Po czym odszedł, kulejąc, by zaczekać w sali na panią Gould. Był bardzo znużony, ale nazbyt podniecony, by usiedzieć na miejscu. Przechadzał się pomiędzy krzesłami i stołami po tym wielkim, pustym w tej chwili salonie, gdzie jego zmarniała dusza odzyskała swą świeżość po wielu jałowych latach i gdzie jego duch wyrzutka pobłażał milcząco ukradkowym spojrzeniom. Wreszcie weszła śpiesznie pani Gould, otulona w ranny szlafrok.
– Pani wie, nigdy iż nie pochwalałem wywiezienia tego srebra – zaczął doktor od słów, będących jakby wstępem do opowieści o nocnych przygodach, jakich doświadczył w głównej kwaterze Sotilla razem z kapitanem Mitchellem, naczelnym inżynierem i starym Violą. Dla doktora, który miał swój własny pogląd na to polityczne przesilenie, wywiezienie srebra było złowróżbną niedorzecznością. Znaczyło dla niego to samo, jak gdyby wódz w przededniu bitwy pod jakimś tajemnym pretekstem odsyłał z pola najlepszą część swych wojsk. Cały zapas srebra należało ukryć w takim miejscu, w którym byłoby gotowe każdej chwili odeprzeć niebezpieczeństwa zagrażające koncesji Gouldów. Jej administrator postąpił tak, jak gdyby olbrzymia potęga i pomyślność kopalni opierały się na zasadach uczciwości, na poczuciu użyteczności. A nie było ani jednego, ani drugiego. Metoda, jaką przyjęto, była jedyną możliwą. Koncesja Gouldów płaciła okup przez cały czas swego istnienia. To było obrzydliwe. Rozumiał doskonale, że Charles Gould miał tego dość, więc porzucił dawną ścieżkę, by poprzeć beznadziejne usiłowania zmierzające ku reformie. Doktor nie wierzył w zreformowanie Costaguany. I oto kopalnia powróciła znów na dawne tory, z tą jednakże niepomyślną różnicą, iż odtąd będzie miała do czynienia nie tylko z łapczywością, rozbudzoną przez swe bogactwa, ale także z niechęcią, wywołaną wysiłkami, by uwolnić się z jarzma moralnego zepsucia. Takie były konsekwencje niepowodzenia. Niepokoiło go to, iż Charles Gould jak gdyby osłabł w stanowczej chwili, kiedy jawny powrót do dawnych metod był jedynym ratunkiem. Słabością było słuchać dzikich pomysłów Decouda.
Doktor wymachiwał ramionami, wykrzykując: „Decoud, Decoud!”. Kuśtykał po sali, śmiejąc się pogardliwym, gniewnym śmiechem. Przed wielu laty kostki u jego nóg zostały poważnie uszkodzone podczas pewnego przesłuchania, przeprowadzonego w cytadeli Santa Marta przez komisję złożoną z wojskowych. W środku nocy, całkiem nieoczekiwanie, kazał im podjąć się tego zadania Guzman Bento, który ryknął na nich, marszcząc groźnie brwi i miotając z oczu pioruny. Stary tyran, w jednym ze swych nagłych napadów podejrzliwości, mieszał zapienione odwołania do ich wierności z przekleństwami i straszliwymi groźbami. Cele i kazamaty241 cytadeli wznoszącej się na wzgórzu były już zapełnione więźniami. Obowiązkiem komisji było wykryć zbrodniczy spisek przeciwko Obywatelowi Zbawcy Ojczyzny.
Ich lęk przed oszalałym tyranem przeobraził się w gorączkową dzikość procedury. Obywatel Zbawca nie był przyzwyczajony do czekania. Należało wykryć spisek. Na podwórzach cytadeli rozlegał się szczęk kajdan, świst biczów i wrzaski bólu. Komisja, złożona z wyższych oficerów, pracowała pośpiesznie, a jej członkowie ukrywali wzajemnie przed sobą niepokój i obawy, mając się zwłaszcza na baczności przed sekretarzem, ojcem Beronem, kapelanem wojskowym, który w tym czasie był w łaskach Obywatela Zbawcy. Ksiądz ten był wielkim, barczystym mężczyzną, miał brudną, zarastającą włosami tonsurę na szczycie spłaszczonej głowy, śniadożółtą cerę i był nieco otyły. Tłuste plamy szpeciły od góry do dołu przód jego porucznikowskiego munduru, na którym na lewej piersi widniał niewielki krzyż, wyszyty białą bawełną. Ojciec Bernon miał ogromny nos i obwisłą wargę. Doktor Monygham pamiętał go jeszcze. Pamiętał mimo całego wysiłku woli, żeby go zapomnieć. Guzman Bento umyślnie przydzielił ojca Berona tej komisji, aby jego światła żarliwość wspierała jej członków w pracy. Doktor Monygham żadną miarą nie mógł zapomnieć żarliwości ojca Berona ani jego twarzy, ani jego bezlitosnego, monotonnego głosu, który powtarzał: „Czy teraz wyznasz?”.
To wspomnienie nie przerażało dzisiaj, ale uczyniło zeń to, czym był w oczach przyzwoitych ludzi: człowiekiem, niedbającym o poprawność towarzyską, czymś pośrednim pomiędzy inteligentnym włóczęgą a zniesławionym lekarzem. Ale nie wszyscy przyzwoici ludzie posiadali dostateczną delikatność uczuć, aby zrozumieć, z jakim cierpieniem i wyrazistością wizji doktor Monygham, lekarz kopalni San Tomé, wspominał ojca Berona, kapelana wojskowego, który był kiedyś sekretarzem komisji oficerskiej. W swym mieszkaniu na samym końcu budynku szpitalnego w wąwozie San Tomé doktor Monygham pamiętał ojca Berona równie dokładnie jak dawniej. Ksiądz przypominał mu się niekiedy nocą, we śnie. Takie noce doktor zwykł był spędzać przy zapalonej świeczce, chodząc w tę i z powrotem po pokoju, nie spuszczając oczu ze swych bosych stóp i mocno oplatając rękoma piersi. Bywało, iż śnił, że ojciec Beron siedzi na końcu długiego, czarnego stołu, za którym widniały rzędem głowy, ramiona i epolety wojskowych członków komisji, ogryzających obsadki piór i słuchających ze znużoną i niecierpliwą pogardą zaklęć tego czy owego więźnia, powołującego niebo na świadka swej niewinności. W końcu rozlegał się głos: „Nie szkoda czasu na taką nędzną gadaninę? Dajcie mi z nim pomówić na osobności”. I ojciec Beron wychodził za podzwaniającym kajdanami więźniem, którego prowadzili dwaj żołnierze. Te sceny powtarzały się przez wiele dni, wiele razy, z wieloma więźniami. Gdy więzień powracał, był już gotów do wszelkich zeznań, jak oświadczał ojciec Beron, pochylając się z tym tępym i sytym wzrokiem, jaki widuje się w oczach żarłoków po sutym obiedzie.
Inkwizytorski instynkt tego księdza nie odczuwał zbytnio niedostatku klasycznych narzędzi używanych przez inkwizycję. W żadnej epoce nie brakowało ludziom możliwości zadawania cielesnych i psychicznych męczarni swym bliźnim. Uzdolnienia tego nabywali w miarę, jak komplikowały się ich namiętności i szybko doskonaliła się ich pomysłowość. Można jednak powiedzieć z całą pewnością, iż człowiek pierwotny nie zadawał sobie trudu wynajdywania tortur. Był na to zbyt leniwy i miał za czyste serce. Rozwalał sąsiadowi głowę kamienną siekierą z konieczności i bez złej woli. Najgłupszy umysł może wynaleźć krzywdzące słowa lub piętnować niewinnego okrutną potwarzą. Kawał powroza i wycior, kilka muszkietów w połączeniu z długim rzemieniem lub bodaj zwykły tłuczek z ciężkiego, twardego drzewa, spadający z rozmachem na ludzkie palce lub na stawy ludzkiego ciała, wystarczają do zadania najwyszukańszych tortur. Doktor był bardzo zatwardziałym więźniem, toteż skutkiem tego „przekornego usposobienia” (jak to nazywał ojciec Beron) poskromienie go było nader miażdżące i nader zupełne. Stąd wziął się jego kulawy chód, skręt ramion i blizny na twarzy. Jego zeznania, gdy w końcu nastąpiły, były wyczerpujące. Niekiedy, przechadzając się nocą, zgrzytał zębami z wściekłości i wstydu i dziwił się pomysłowości swojej wyobraźni, kiedy ją pobudzano torturą sprawiającą, że prawda, honor, godność osobista, a nawet życie stają się bez znaczenia.
Nie mógł zapomnieć ojca Berona i jego monotonnego pytania: „Czy teraz wyznasz?”, które docierało do niego ze straszliwą powtarzalnością i jasnością znaczenia przez majaki i obłęd nieznośnej męki. Nie mógł zapomnieć. Ale nie to było najgorsze. Doktor Monygham miał pewność, iż gdyby po tylu latach spotkał ojca Berona na ulicy, struchlałby przed nim. Wprawdzie nie było już czego się obawiać. Ojciec Beron nie żył, ale ta bolesna pewność nie pozwalała doktorowi Monyghamowi patrzeć ludziom w oczy.
Doktor stał się niejako niewolnikiem upiora. Oczywiście powrót do Europy z widmem ojca Berona był niemożliwy. Składając wymuszone zeznania przed sądem wojskowym, doktor Monygham nie starał się uniknąć śmierci. Pragnął jej. Siedząc całymi godzinami półnagi na mokrej ziemi swego więzienia, tak nieruchomo, iż pająki, jego towarzysze, przyczepiały pajęczyny do jego zmierzwionych włosów, pocieszał niedolę swej duszy rozumowaniem, iż winy, które wziął na siebie, wystarczą na wyrok śmierci, że posunięto by się za daleko, pozwalając mu żyć po tym, co powiedział.
Ale jakby z jakiegoś wyrafinowanego okrucieństwa pozwolono doktorowi Monyghamowi całymi miesiącami powoli dogorywać w ciemności więzienia, niby w jakimś grobie. Spodziewano się zapewne, iż obejdzie się bez egzekucji. Ale doktor Monygham miał żelazny organizm. Wcześniej umarł Guzman Bento, nie od sztyletu spiskowca, lecz porażony apopleksją, a doktora Monyghama pospiesznie wypuszczono na wolność. Zdjęto mu kajdany przy blasku świecy, która po tylu miesiącach mroków raziła jego oczy tak bardzo, że zakrywał twarz dłońmi. Podźwignięto go na nogi. Serce biło mu mocno z obawy przed wolnością. Gdy zaczął stawiać kroki, od niesłychanej wiotkości stóp poczuł zawrót głowy i upadł na ziemię. Włożono mu dwa kije do rąk i wypchnięto z korytarza. Panował już zmierzch. W oknach mieszkań oficerskich dokoła podwórza jarzyły się świece. Mimo to mroczne niebo oszołomiło go swą przeogromną i przytłaczającą wspaniałością. Cienkie poncho zwisało z jego nagich, kościstych ramion, strzępy spodni sięgały mu ledwie za kolana, niestrzyżone od osiemnastu miesięcy włosy spadały brudnymi, siwymi kudłami na wystające kości policzkowe. Gdy wlókł się koło drzwi straży więziennej, jeden z wałęsających się żołnierzy pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu podbiegł do niego i z dziwnym śmiechem wcisnął mu na głowę stary, połamany kapelusz słomkowy. Doktor Monygham zatoczył się i powlókł się dalej. Wysunął jeden kij, potem okaleczoną stopę, po czym postawił drugi kij; druga noga ledwie się przesunęła, jak gdyby była za ciężka, żeby mógł ją udźwignąć; obie nogi, okryte zwisającymi połami poncha, nie wydawały się grubsze od kosturów, które trzymał w ręku. Nieustające drżenie wstrząsało jego pochylonym ciałem, wycieńczonymi kończynami, kościstą głową, stożkowatym, obszarpanym czubkiem sombrera, którego szerokie, płaskie rondo opadło mu na ramiona.
W takim oto stroju i w takich okolicznościach odzyskiwał doktor Monygham wolność. Okoliczności te kojarzyły go nierozerwalnie z ziemią Costaguany niby przebieg jakiejś straszliwej naturalizacji, wciągały go w głąb życia narodowego znacznie silniej, niżby to mogło uczynić powodzenie i zaszczyty. Wyzuły go z jego europejskości; bowiem doktor Monygham wytworzył sobie idealne pojęcie o swej hańbie. Pojęcie to całkowicie odpowiadało zasadom dżentelmena i oficera. Doktor Monygham, zanim przybył do Costaguany, był chirurgiem w jednym z pieszych pułków Jej Królewskiej Kości. Pogląd ten nie liczył się ani z faktami fizjologicznymi, ani z rozumowymi argumentami, ale bynajmniej nie był głupi. Był prosty. Zasada postępowania opierająca się głównie na surowym odrzucaniu czegoś złego jest z konieczności prosta. Pogląd doktora Monyghama na to, do czego go zobowiązywała, był surowy. Był to pogląd idealny o tyle, iż stanowił wyobraźniowe wyolbrzymienie słusznego uczucia. Przy tym dzięki swej sile, wpływowi i wytrwałości był to pogląd nadzwyczaj lojalnego charakteru.
W naturze doktora Monyghama leżała wielka lojalność. Przeniósł ją w całości na panią Gould. Wierzył, że jest godna wszelkiego poświęcenia. W głębi duszy doznawał gniewnej przykrości z powodu powodzenia kopalni San Tomé, bowiem ten rozwój pozbawiał ją spokoju ducha. Costaguana nie była krajem dla kobiety takiej jak ona. Co sobie myślał Charles Gould, przywożąc ją tutaj! To było oburzające! Doktor śledził bieg wypadków z ponurą powściągliwością, którą w jego mniemaniu narzucała mu jego żałosna historia.
Przywiązanie do pani Gould nie wyłączało jednak dbałości o bezpieczeństwo jej męża. Doktor postanowił być w mieście, gdy nadejdzie rozstrzygająca chwila, gdyż nie dowierzał Charlesowi Gouldowi. Uważał go za beznadziejnie zarażonego obłędem rewolucyjnym. Z tego powodu kuśtykał tego poranka zatroskany po salonie Casa Gould, powtarzając w posępnym rozdrażnieniu: „Decoud, Decoud!”.
Pani Gould, z wypiekami na twarzy i roziskrzonym wzrokiem, patrzyła wprost przed siebie, przejęta nagłym ogromem nieszczęścia. Końce palców jej ręki spoczywały lekko na niewielkim, niskim stoliczku, ramię drżało po same barki. Słońce, które późno zjawia się w Sulaco, ukazało się wysoko na niebie w całej pełni swej potęgi, wynurzywszy się spoza olśniewających śniegów Higueroty, rozszczepiło delikatną, miękką, perłową szarość, w której wczesnym rankiem pogrąża się miasto, na ostro odcinające się smugi czarnego cienia i plamy skwarnego, rozmigotanego blasku. Trzy długie prostokąty światła wpadały przez okna do salonu. Wznoszący się po drugiej stronie ulicy front domu Avellanosów wydawał się bardzo mroczny we własnym cieniu, oglądany poprzez smugi światła.
W drzwiach odezwał się jakiś głos:
– A co z Decoudem?
Był to Charles Gould. Nie słyszeli, jak szedł korytarzem. Spojrzeniem prześlizgnął się po żonie i utkwił wzrok w Munyghamie.
– Ma pan jakieś nowiny, doktorze?
Doktor Monygham powtórzył z grubsza wszystko na raz. Kiedy skończył, administrator kopalni San Tomé patrzył na niego przez chwilę, nie mówiąc ani słowa. Pani Gould osunęła się w niski fotel i opuściła ręce na kolana. Między trzema nieruchomymi osobami zaległo milczenie. W końcu Charles Gould odezwał się:
– Powinien pan zjeść śniadanie.
Usunął się od drzwi, by przepuścić żonę. Uchwyciła rękę męża i uścisnęła ją, po czym wyszła, podnosząc chusteczkę do oczu. Widok męża przywiódł jej na myśl Antonię i nie mogła się powstrzymać od łez, myśląc o nieszczęsnej dziewczynie. Kiedy weszła do jadalni, umywszy poprzednio twarz, obaj mężczyźni siedzieli już przy stole, a Charles Gould mówił do doktora:
– Tak, to nie ulega wątpliwości.
Zaś doktor potwierdził:
– Istotnie, trudno wątpić w to, co opowiadał ten żałosny Hirsch. Obawiam się, że jest aż nadto prawdziwe.
Usiadła na końcu stołu i spoglądała na nich kolejno. Obaj mężczyźni nie odwracali wprawdzie głów, lecz starali się unikać jej wzroku. Doktor zaczął nawet udawać, że jest głodny. Chwycił nóż i widelec i zaczął jeść z przymusem, jakby na scenie. Charles Gould nie udawał. Z uniesionymi łokciami podkręcał końce swych płomienistych wąsów, które były tak długie, iż jego ręce odstawały daleko od jego twarzy.
– Nie dziwię się – mruknął, przestał podkręcać wąsy i przerzucił rękę przez poręcz krzesła. Twarz miał spokojną i nieruchomą, jej wyraz zdradzał wielkie natężenie duchowej rozterki. Czuł, że ten wypadek jest zakończeniem wszystkich konsekwencji wynikłych z jego linii postępowania, z jego świadomych i podświadomych zamierzeń. Będzie teraz musiał skończyć z tą milczącą powściągliwością, z pozorami niedocieczoności, za którymi chronił swoją godność. Była to najmniej haniebna forma obłudy, narzucona mu przez tę parodię cywilizowanego ustroju, która obrażała jego inteligencję, jego prawość, jego poczucie słuszności. Był podobny do swego ojca. Nie umiał patrzeć ironicznie. Nie bawiły go niedorzeczności władające doczesnym światem. Obrażały jego wrodzoną powagę. Czuł, iż żałosny zgon biednego Decouda pozbawił go pozycji niedostępnej potęgi działającej z zaplecza. Zmuszał go do jawnego wystąpienia, chyba że wycofa się z gry – a to było niemożliwe. Sprawy materialne wymagały od niego poświęcenia jego rezerwy, a może nawet własnego bezpieczeństwa. I przyszło mu na myśl, że separatystyczny plan Decouda nie poszedł na dno wraz ze srebrem.