Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 24
Rozdział VI
Chylące się słońce przesunęło z zachodu na wschód cienie rzucane przez domy miejskie. Rozpościerało cienie po całym obszarze niezmierzonego Campo z białymi ścianami haciend, które ze wzgórz górowały nad zielenią przestworów; ze słomianymi strzechami ranchos, które przysiadły w zagłębieniach na brzegach strumieni; z ciemnymi wysepkami rosochatych drzew, rozsianych po jasnym morzu traw; ze stromymi krzesanicami Kordylierów, które ogromne i nieruchome, wyłaniały się z fal niżej położonych lasów niczym jałowe wybrzeże jakiejś krainy olbrzymów. Promienie słoneczne, muskając śnieżne stoki Higueroty, nadawały im z daleka wygląd różanej młodości, natomiast szczerbate zwały odległych grani były czarne, jakby stężałe w płomiennej jasności. Rozfalowana powierzchnia lasów wyglądała jak posypana bladozłotym pyłem. W oddali, za Rincon, zasłoniętym od strony miasta dwiema lesistymi odnogami górskimi, granie czeluści San Tomé, okolone płaskim wałem gór, uwieńczonych olbrzymimi paprotnikami, mieniły się miękkimi tonami, żółtymi i brunatnymi, na których zaznaczały się rdzawe smugi i ciemna zieleń zarośli wypełniających rozpadliny. Stępory i zabudowania kopalni widniały hen, w górze, drobne i ciemne, niby gniazda ptasie uwite na krawędzi wiszarów. Zakosy ścieżek podobne były do niewyraźnych kresek wydrapanych na murze twierdzy cyklopów. Oczom dwóch serenios, czuwających z karabinami w ręku pod drzewami okalającymi strumień w pobliżu mostu, don Pépé schodzący ścieżką z górnego tarasu wydawał się nie większy od dużego chrząszcza.
Wałęsając się z pozorną bezcelowością owada po powierzchni skały, postać don Pépégo zstępowała wytrwale, kiedy zaś była już blisko podnóża, znikła za dachami magazynów, kuźnic i warsztatów. Obaj serenios przechadzali się dalej przed mostem, na którym zatrzymali jakiegoś jeźdźca trzymającego w ręce dużą białą kopertę. Po chwili spomiędzy chat wiejskiej uliczki, oddalonej od granicznego mostu zaledwie o rzut kamieniem, wynurzył się don Pépé w szerokich, ciemnych spodniach wsuniętych w cholewy, w białej płóciennej kurtce, z szablą przy boku i rewolwerem za pasem. W tych burzliwych czasach nic nie mogło zaskoczyć señora gobernadora, był zapięty na ostatni guzik.
Na lekkie skinienie jednego z serenos posłaniec z miasta zeskoczył z siodła i przeszedł przez most, prowadząc konia za uzdę.
Don Pépé wziął list z jego drugiej ręki i pomacał się dłonią po lewym boku i biodrze, szukając futerału z okularami. Umieściwszy na nosie wielkie, oprawne w srebro szkła i umocowawszy je starannie za uszami, otworzył kopertę, odsuwając ją na stopę od oczu. Papier, który z niej wyjął, zawierał ze trzy linijki pisma. Wpatrywał się w nie przez długi czas. Jego siwe wąsy poruszyły się lekko w górę i w dół, a promieniste zmarszczki zbiegły się w kącikach oczu. Skinął spokojnie głową.
– Bueno246 – rzekł. – Nie będzie odpowiedzi.
Po czym we właściwy sobie, spokojny i uprzejmy sposób wdał się w ostrożną rozmowę z przybyszem, który miał chętkę pogawędzić wesoło, jak gdyby go niedawno spotkało coś pomyślnego. Widział z daleka piechotę Sotilla, obozującą wzdłuż wybrzeża portu po obu stronach Urzędu Celnego. Nie uszkodzili budynków. Cudzoziemcy, którzy budowali kolej, pozamykali się na terenach kolejowych. Nie śmieli już strzelać do biednych ludzi. Przeklinał cudzoziemców. Następnie opowiedział o wjeździe Montera i o pogłoskach krążących po mieście. Ubodzy mieli teraz stać się bogaczami. To bardzo dobra rzecz. Więcej nie wiedział, lecz uśmiechając się pojednawczo, zwierzył się, że jest spragniony i głodny. Stary major polecił mu udać się do alcada pierwszej wioski. Przybysz odjechał, zaś don Pépé, krocząc powoli w stronę małej drewnianej dzwonnicy, zajrzał przez płot do ogródka, gdzie dojrzał ojca Romana, siedzącego w białym hamaku, zawieszonym między dwoma drzewami pomarańczowymi przed kościołem.
Olbrzymi tamaryndowiec247 ocieniał biały barak swym ciemnym listowiem. Młoda dziewczyna indiańska o bujnych włosach, dużych oczach, drobnych rękach i nogach, wyniosła drewniane krzesło, podczas gdy jakaś chuda, zgryźliwa staruszka, śledziła ją cały czas z werandy. Don Pépé usiadł i zapalił cygaro; ksiądz wciągnął ogromną porcję tabaki z zagłębienia dłoni. W jego czerwonobrunatnej twarzy, zniszczonej i zapadniętej, jarzyła się para oczu, młodzieńczych i szczerych, migoczących jak czarne diamenty.
Don Pépé łagodnym i żartobliwym głosem zawiadomił ojca Romana, iż Pedrito Montero pismem, sporządzonym ręką señora Fuentesa, zwrócił się do niego z zapytaniem, na jakich warunkach zgodzi się oddać kopalnię, sprawnie działającą, legalnie ustanowionej komisji złożonej z patriotycznych obywateli, która przybędzie pod eskortą nielicznej siły zbrojnej. Ksiądz wzniósł oczy ku niebu.
– Jednakże – mówił dalej don Pépé – mozo, który przywiózł to pismo, opowiadał, iż don Carlos żyje i że dotychczas go nie nagabywano.
Ojciec Roman wyraził pokrótce swoją wdzięczność za wiadomość, że señorowi administradorowi nie stało się nic złego.
Srebrzysty głos dzwonu, rozlegający się z małej dzwonnicy, dał znać, iż godzina modlitwy minęła. Pas lasu zamykającego wejście do doliny wznosił się jak zasłona między chylącym się słońcem a wiejską uliczką. U drugiego krańca skalistego wąwozu, między ścianami z bazaltu i granitu, wznosiła się stromo lesista góra, oświetlona aż po sam szczyt, zasłaniając łańcuchy górskie przed oczyma mieszkańców San Tomé. Trzy małe, różowe obłoczki wisiały nieruchomo w bezdni błękitu. Gromadki ludzi siedziały na ulicy między opłotkami chat. Przed casa alcada przodownicy nocnej zmiany gromadzili już swych ludzi, którzy przykucnąwszy kręgiem na ziemi, pochylali brązowe grzbiety i podawali sobie z rąk do rąk pękatą butelkę z mate. Przybyły z miasta mozo przywiązał konia do drewnianego słupa przed drzwiami i opowiadał im nowiny z Sulaco, a butelka z napitkiem krążyła dalej. Przysłuchiwał się temu nawet poważny alcade, w białej przepasce na biodrach i kwiecistej perkalowej szacie z rękawami, rozpiętej tak szeroko, że odsłaniała nagość jego okazałej postaci niczym pstry płaszcz kąpielowy. Na głowie miał kapelusz ze spilśnionego sukna, a w dłoni dzierżył długą laskę ze srebrną gałką. Te odznaki jego godności wręczono mu w zarządzie kopalni, tej krynicy zaszczytów, pomyślności i pokoju. Był jednym z pierwszych, którzy przybyli do tej doliny; jego synowie i zięciowie pracowali we wnętrzu góry, która po rynnach, dudniących od rudy, zdawała się zsyłać wraz z swymi skarbami dary dobrobytu, bezpieczeństwa i sprawiedliwości uznojonym pracownikom. Przysłuchiwał się nowinom z miasta ciekawie i obojętnie, jakby dotyczyły one jakiegoś, obcego mu świata. I rzeczywiście tak mu się wydawało. W ciągu paru zaledwie lat rozwinęło się w tych udręczonych, półdzikich Indianach poczucie przynależności do potężnej organizacji. Byli dumni z kopalni i przywiązali się do niej. Pozyskała ich zaufanie i wiarę. Wyposażyli ją opiekuńczą, niepokonalną moc, jak gdyby była fetyszem wykonanym ich własnymi rękami. Byli ciemni i nie różnili się zresztą zbytnio od reszty ludzi, którzy pokładają niezmierne zaufanie w tym, co sami stworzyli.Alcade nie mieściło się w głowie, żeby opiekuńcza potęga kopalni mogła kiedykolwiek zawieść. Polityka była w sam raz dla ludzi z miasta i z Campo. Żółta, okrągła twarz alcada o szerokich nozdrzach, niezmienna w wyrazie, przypominała księżyc w pełni. Słuchał gorączkowych majaczeń moza bez podejrzliwości, bez zdumienia, bez jakiegokolwiek czynnego odruchu.
Ojciec Roman kołysał się przygnębiony, dotykając stopami ziemi i czepiając się rękami brzegów hamaku. Mniej ufny, ale równie nieświadomy jak jego owieczki zapytywał majora, co się, jego zdaniem, teraz stanie.
Don Pépé, siedząc prosto na krześle, wsparł spokojnie ręce na rękojeści szabli i odrzekł, że nie wie. Kopalni można by bronić przeciw wojsku, które by wysłano w celu jej opanowania. Mając jednak na uwadze jałowość doliny, trzeba się liczyć z możliwością, iż gdyby odcięto dowóz od strony Campo, ludność trzech wsi mogłaby zostać zmuszona głodem do uległości. Don Pépé wyłuszczał spokojnie te okoliczności ojcu Romanowi, który służył niegdyś w wojsku, więc mógł podążać za rozumowaniami zawodowego oficera. Rozmawiali prosto i szczerze. Ojciec Roman martwił się myślą, że jego owieczki mogą się rozproszyć lub popaść w niewolę. Nie miał złudzeń co do ich losu, nie z przenikliwości, lecz z długiej znajomości okrucieństw politycznych, które wydawały się mu fatalnością i koniecznością w istnieniu państwa. Działalność zwykłych urzędów publicznych przedstawiała się mu nader wyraziście jako seria klęsk spadających na jednostki, nieszczęść przenoszących się logicznie z jednej na drugą drogą nienawiści, odwetu, szaleństwa i drapieżności, na podobieństwo dopustu bożego. Jasnowidzenie ojca Romana miało na usługi niewykształconą inteligencję, ale jego serce, które zachowało tkliwość wśród obrazów rzezi, przemocy i grabieży, wzdrygało się przed tymi okropnościami tym bardziej, im silniejsze więzy łączyły go z ofiarami. W stosunku do Indian z doliny miał uczucie ojcowskiej pogardy. Od pięciu z górą lat chrzcił, udzielał ślubów, spowiadał, rozgrzeszał i grzebał robotników z kopalni San Tomé z godnością i namaszczeniem; wierzył w świętość tych obrzędów, które w znaczeniu duchowym czyniły ich jego podwładnymi. Byli mu drodzy, dając mu poczucie kapłańskiej wyższości. Szczera troskliwość, jaką okazywała pani Gould temu ludowi, zwiększała jego znaczenie w oczach księdza, zwiększając zarazem jego własne. Rozmawiając z nią o niezliczonych Mariach i Brygidach z górniczych wiosek, czuł, że rozwija się w nim własne człowieczeństwo. Padre Roman był niezdolny do fanatyzmu w stopniu niemal nagannym. Angielska señora była oczywiście heretyczką, ale równocześnie wydawała się mu anielską, przedziwną istotą. Ilekroć przydarzał się mu taki zamęt w uczuciach, na przykład, kiedy z brewiarzem pod pachą przechadzał się w cieniu wielkiego tamaryndowca, przystawał i prychając mocno, zażywał potężną porcję tabaki, po czym potrząsał głową z zamyśleniem. Myśląc, co może się teraz stać z tą szlachetną señorą, wpadał stopniowo w coraz większe przerażenie. Odzywał się podnieconymi pomrukiem. Nawet don Pépé stracił na chwilę swój pogodny spokój. Pochylił się sztywno naprzód.
– Posłuchajcie no, padre. Już to samo, że te złodziejskie małpy ze Sulaco są skłonne do targów o mój honor, świadczy, że don Carlosowi i domownikom Casa Gould nic nie grozi. Co do mego honoru, to jest on także pewny, jak o tym wiadomo wszystkim mężczyznom, kobietom i dzieciom. Ale nie wiedzą o tym murzyńscy liberałowie, którzy zagarnęli miasto podstępem. Niech sobie siedzą i czekają. Czekając, nie zrobią nic złego.
Odzyskał równowagę ducha. Odzyskał ją łatwo, gdyż bez względu na to, co się stanie, jego honor, honor starego oficera Paeza, będzie nietknięty. Przyrzekł Charlesowi Gouldowi, iż kiedy zbliży się jakiejkolwiek siła zbrojna, będzie bronił wąwozu tak długo, ile będzie potrzeba na wysadzenie za pomocą potężnych ładunków dynamitu całego miejsca, budynków i warsztatów kopalni, zawalenie gruzem głównego szybu, zniszczenie dróg, zburzenie tamy wodnej, doszczętne rozbicie słynnej koncesji Gouldów, która wyleci w powietrze na oczach struchlałego świata. Charles Gould dzierżył kopalnię z tą samą straszliwą zaciętością, z jaką kiedyś narzucono ją jego ojcu. Mimo to ostateczność tego rodzaju była dla don Pépégo najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. Przygotował wszystko z namysłem i troskliwą starannością. Toteż teraz oparł ręce spokojnie na rękojeści szabli i kiwał głową ku księdzu. Podniecony ojciec Roman całymi garściami zażywał tabakę, aż wreszcie umazany nią, zerwał się z hamaka i z zaokrąglonymi oczyma zaczął się przechadzać, z niepokojem rzucając pojedyncze wyrazy.
Don Pépé pogładził swe siwe, bujne wąsy, których cienkie końce zwisały poniżej jego szlachetnie zarysowanych szczęk, po czym rzekł z dumnym poczuciem własnej reputacji:
– Tak jest, padre, nie wiem, co się stanie. Ale wiem, że jak długo jestem tutaj, don Carlos może rozmawiać z tą małpą, Pedritem Montero, i grozić zniszczeniem kopalni z całą pewnością, iż będzie to brane poważnie. Bo ludzie mnie znają.
Zaczął obracać cygaro w ustach z niejaką nerwowością, po czym mówił dalej:
– Ale to wszystko gadanie, dobre dla politicos. Ja jestem żołnierzem. Nie wiem, co może się stać. Ale wiem, co należy zrobić. Kopalnia powinna ruszyć na miasto z karabinami, toporami, nożami na kijach, por Dios! Oto co należałoby zrobić. Tylko że…
Jego złożone na rękojeści ręce drgnęły. Cygaro obróciło się szybciej w kąciku ust.
– A któż będzie mógł poprowadzić? Tylko ja. Na nieszczęście – zauważcie – dałem słowo honoru don Carlosowi, że nie dopuszczę, żeby kopalnia wpadła w ręce tych złodziei. Na wojnie, jak wiecie, fortuna kołem się toczy, a któż tu zostanie, żeby mnie zastąpił w razie klęski? Materiały wybuchowe są przygotowane. Potrzeba jednak człowieka o wielkim poczuciu honoru, inteligentnego, roztropnego i odważnego, który by dokonał przygotowanego zniszczenia. Człowieka, którego honorowi mógłbym zaufać jak swojemu. Na przykład innego dawnego oficera Paeza. A może… może mógłby nim być któryś z dawnych kapelanów Paeza?
Wstał, wysoki, szczupły, krzepki, z marsowym wąsem i kościstą budową twarzy, z której spojrzenie głęboko osadzonych oczu zdawało się przeszywać księdza, który stał nieruchomo, z pustą, drewnianą tabakierką w opuszczonej ręce, i spoglądał bez słowa na gubernatora kopalni.
Rozdział VII
W tym samym mniej więcej czasie w Intendencji miasta Sulaco Charles Gould zapewniał Pedrita Montera, który posłał po niego, iż nigdy nie pozwoli, żeby kopalnia przeszła z jego rąk na rzecz rządu, który chciałby mu ją zagrabić. Koncesja Gouldów nie może być cofnięta. Jego ojciec jej nie pragnął, zaś syn jej nie odda. Nie odda jej do ostatniego tchu. Jeżeli zaś zginie, to gdzie jest potęga, która zdoła wskrzesić to przedsiębiorstwo w całym jego bogactwie i mocy z gruzów i perzyn zniszczenia? Takiej potęgi nie ma w kraju. A czyż zagraniczny kapitał i cudzoziemska przedsiębiorczość zechcą się tknąć takiego odstraszającego trupa? Charles Gould mówił obojętnym tonem, za którym przez długie lata zwykł był skrywać swój gniew i pogardę. Cierpiał. Czuł niesmak do tego, co trzeba było powiedzieć. Nazbyt zatrącało bohaterstwem. Zmysł ściśle praktyczny pozostawał u niego w głębokiej rozterce z mistycznym niemal poglądem na swe prawa. Koncesja Gouldów była symbolem abstrakcyjnej sprawiedliwości. Choćby się miało zawalić sklepienie niebieskie. Ale odkąd kopalnia San Tomé zdobyła światowy rozgłos, jego groźba miała dostateczną wyrazistość i moc, by dotrzeć do pierwotnego umysłu Pedra Montera, omotanego dotychczas błahymi anegdotami historycznymi. Koncesja Gouldów była ważną pozycją w budżecie państwa i co więcej, w budżetach prywatnych wielu urzędników. To stało się tradycją. To było wiadome. O tym mówiono. W to należało wierzyć. Każdy minister spraw wewnętrznych pobierał honoraria z kopalni San Tomé. To było naturalne. Zaś Pedrito zamierzał zostać prezesem ministrów i ministrem spraw wewnętrznych w rządzie swego brata. Książę de Morny piastował te wysokie godności za czasów drugiego cesarstwa we Francji z niemałą korzyścią dla siebie.
Postarano się o stół, o krzesło i drewniane łóżko dla jego ekscelencji, który po krótkiej sjeście, niezbędnej po trudach i uroczystościach wjazdu do Sulaco, ujął ster machiny administracyjnej, ustalając audiencje, wydając rozkazy i podpisując proklamacje. Rozmawiając sam na sam z Charlesem Gouldem w sali przyjęć, jego ekscelencja ze znaną powszechnie zręcznością starał się ukryć swe zaniepokojenie i zakłopotanie. Zrazu zaczął wyniośle mówić o konfiskacie, ale brak jakiejkolwiek reakcji uczuciowej i nieruchoma twarz señora administradora pozbawiły go mistrzowskiego panowania nad własnym wyrazem twarzy. Charles Gould powtórzył:
– Rząd może oczywiście doprowadzić do zniszczenia kopalni San Tomé, jeżeli zechce, ale beze mnie nic więcej nie zrobi.
Było to oświadczenie niepokojące i dobrze obliczone, by urazić wrażliwość polityka, który rozmyśla nad zagarnięciem łupów zwycięstwa. Charles Gould dodał, iż zniszczenie kopalni San Tomé pociągnie za sobą ruinę innych przedsiębiorstw, ucieczkę europejskiego kapitału oraz, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, niewypłacenie ostatniej raty pożyczki zagranicznej. Ten człowiek o kamiennej twarzy mówił o wszystkich tych rzeczach (dostępnych pojmowaniu jego ekscelencji) z tak zimną krwią, iż po prostu przebiegały ciarki.
Długoletnie rozczytywanie się w dziełach historycznych o lekkim i plotkarskim charakterze, zabieranych na poddasza hoteli paryskich, w nigdy niezasłanym łóżku, z zaniedbywaniem takich czy i innych obowiązków, wpłynęło na usposobienie Pedra Montero. Gdyby widział teraz wokół siebie przepych starej Intendencji, wspaniałe draperie i ustawione pod ścianami złocone meble, gdyby stąpał po czerwonej płachcie wytwornego dywanu, byłby prawdopodobnie bardzo niebezpieczny w swym poczuciu powodzenia i wywyższenia. Ale w tej ograbionej i zniszczonej rezydencji, gdzie trzy pospolite sprzęty stały pośrodku przestronnej sali, wyobraźnia Pedrita ulegała naporowi poczucia niepewności i nietrwałości. To poczucie wraz z niewzruszoną postawą Charlesa Goulda, który dotychczas nie użył ani razu słowa „ekscelencja”, umniejszało go we własnych oczach. Przybrał ton światłego światowca i prosił Charlesa Goulda, by nie poddawał się niepotrzebnemu zaniepokojeniu. Przypomniał mu, że rozmawia z bratem władcy kraju, człowiekiem, któremu powierzono zadanie reorganizacji.
– Z zaufanym bratem władcy kraju – powtórzył. – rozumnego patrioty i bohatera, dla którego nic nie jest bardziej obce niż myśl o zniszczeniu. Zaklinam pana, don Carlosie, żeby pan nie powodował się swymi antydemokratycznymi uprzedzeniami! – zawołał w przystępie wylewności.
Na pierwszy rzut oka Pedrito Montero zaskakiwał niezmiernie wysokim łysym czołem, wypolerowanym żółtym sklepieniem między czarnymi jak węgiel kosmykami pozbawionych połysku włosów, ujmującym kształtem ust i niespodziewanie kulturalnym głosem. Ale jego oczy, bardzo świecące, jakby świeżo namalowane po obu stronach haczykowatego nosa, miały beznadziejny, ptasi wyraz, gdy je szeroko otwierał. Teraz jednak mrużył je uprzejmie, wysuwając naprzód kanciastą brodę i mówiąc z zaciśniętymi zębami, z lekka przez nos, gdyż wyobrażał, sobie że nadaje mu to wygląd wielkopański.
Przybrawszy go, oświadczył nagle, że najdoskonalszą formą demokracji jest cezaryzm. Władza cesarska opiera się na bezpośrednim powszechnym głosowaniu. Cezaryzm jest konserwatywny. Posiada siłę. Uznaje uzasadnione potrzeby demokracji, która domaga się orderów, tytułów i odznaczeń. Będzie je hojnie nadawał zasłużonym ludziom. Cezaryzm jest pokojowy i postępowy. Zapewnia pomyślność kraju. Pedrito Montero dał się ponieść swojej wymowie.
– Wystarczy rzucić okiem na to, co Drugie Cesarstwo248 uczyniło dla Francji. Były to rządy, które przyjemnością wyróżniały ludzi miary don Carlosa. Drugie Cesarstwo upadło, ale tylko dlatego, że jego władca był pozbawiony tego wojskowego geniuszu, który generała Montera wyniósł na szczyty rozgłosu i chwały. – Pedrito gwałtownie wzniósł rękę do góry, by podkreślić pojęcia szczytu i rozgłosu. – Będziemy jeszcze nieraz ze sobą rozmawiali. I gruntownie się wzajemnie zrozumiemy, don Carlosie! – wołał tonem koleżeńskiej równości. – Republikanizm już swego dokonał. Demokracja pod rządami cezara to potęga przyszłości. Guerillero Pedrito, odkrywając swoje karty, zniżył głos. Według niego człowiek wyróżniony przez swych współobywateli chlubnym przezwiskiem El Rey de Sulaco, ze strony cesarskiej demokracji z pewnością uzyska pełne uznanie tylko jako wielki twórca przemysłu i światły doradca, którego popularne przezwisko ustąpi wkrótce miejsca trwalszemu tytułowi. – Hm, don Carlos? Nie! Co pan na to? Conde de Sulaco?249 hę? albo markiz…
Urwał. Powietrze na plaza ochłodziło się. Patrol kawalerii jeździł dokoła placu, nie zapuszczając się w boczne ulice, z których rozbrzmiewały okrzyki i brzęczenia gitar, dolatujące z otwartych drzwi pulperii. Wydano rozkaz, by nie przeszkadzać ludowi w zabawie. Ponad dachami, obok prostopadłych linii wież katedralnych, śnieżny ogrom Higueroty przesłaniał wielką przestrzeń ciemniejącego błękitu przed oknami Intendencji. Po chwili Pedrito Montero włożył rękę w zanadrze surduta i skinął głową powoli i z godnością. Audiencja była skończona.
Charles Gould, wychodząc, przesunął dłonią po czole, jakby chciał rozproszyć opary dokuczliwego snu, którego groteskowa przesada pozostawia nieuchwytne poczucie fizycznego niebezpieczeństwa i duchowego rozstroju. W korytarzach i na schodach starego pałacu wałęsali się bezczelnie kawalerzyści Montera, paląc i nie ustępując z drogi nikomu. Szczęk szabel i ostróg rozlegał się po całym budynku. Trzy milczące gromadki cywilnych osób w surowej czerni czekały na głównym korytarzu. Stali sztywno i bezradnie, trochę bez ładu, stroniąc od siebie, jak gdyby chcieli ukryć przed oczyma ludzkimi wypełnienie obywatelskiego obowiązku.
Były to deputacje, które czekały na posłuchanie. Jedna z nich, bardziej niespokojna i nieswoja jako zbiorowisko, stanowiła przedstawicielstwo Zgromadzenia Prowincjonalnego. Górowała w nim duża, pulchna, biała twarz don Justego Lopeza o wypukłych powiekach, spowita w nieprzeniknioną powagę niczym w gęsty obłok. Przewodniczący Zgromadzenia Prowincjonalnego, który stawił się mężnie, by ocalić ostatnie strzępy instytucji parlamentarnych (na wzór angielski), odwrócił oczy od administratora kopalni San Tomé, jak gdyby czynił mu z godnością wyrzut, iż okazał zbyt mało wiary w ten jedyny środek ocalenia.
Żałosna surowość tej nagany nie dotknęła Charlesa Goulda, ale poruszyły go inne spojrzenia, które zwróciły się ku niemu bez wyrzutu, jak gdyby chcąc tylko wyczytać z jego twarzy, co przyniesie przyszłość. Wszyscy ci panowie gadali, krzyczeli i deklamowali niegdyś w wielkim salonie Casa Gould. Współczucie dla tych ludzi, dotkniętych dziwną niemocą pod wpływem moralnego poniżenia, nie skłoniło go, by skinąć im głową. Zbyt mocno dolegało mu poczucie, że współdziałał z nimi w złym.
Przeszedł przez plaza nienagabywany. Klub „Amarylla” był pełen rozpanoszonych obszarpańców. Z każdego okna wychylały się rozczochrane głowy, z wnętrza dolatywały pijane okrzyki, tupanie nogami i brzęk harf. Potłuczone butelki leżały pod oknami na bruku.
Charles Gould zastał jeszcze doktora w swym domu.
Doktor Monygham odsunął od szczeliny w okiennicy, przez którą wyglądał na ulicę.
– Ach, wreszcie pan wrócił! – rzekł z ulgą w głosie. – Zapewniałem panią Gould, że jest pan najzupełniej bezpieczny, ale bynajmniej nie byłem pewien, czy ten hultaj pozwoli panu odejść.
– Ja również – przyznał się Charles Gould, kładąc kapelusz na stole.
– Będzie pan musiał zacząć działać.
Milczenie Charlesa Goulda zdawało się potwierdzać, że nie było innego wyjścia. Charles Gould nie zwykł posuwać się dalej w wyrażaniu swoich zamierzeń.
– Mam nadzieję, że nie uprzedził pan Montera, co zamierza pan zrobić? – rzekł doktor z niepokojem.
– Usiłowałem mu uświadomić, że istnienie kopalni wiąże się z moim osobistym bezpieczeństwem – mówił Charles Gould, odwracając oczy od doktora i zatrzymując je na akwaforcie wiszącej na ścianie.
– Uwierzył panu? – spytał doktor pośpiesznie.
– Bóg wie! – rzekł Charles Gould. – Powiedziałem to ze względu na moją żonę. On jest dobrze poinformowany. Wie, iż jest tam don Pépé. Zapewne Fuentes mu powiedział. Wiedzą, iż stary major jest najzupełniej zdolny wysadzić w powietrze kopalnię San Tomé bez żalu i wahania. Gdyby tak nie było, nie wypuszczono by mnie zapewne z Intendencji i nie pozwolono by odejść swobodnie. Wysadziłby w powietrze wszystko z poczucia rzetelności i z nienawiści – z nienawiści do tych liberałów, jak się sami nazywają. Liberałowie! Dobrze znane słowa mają w tym kraju koszmarne znaczenia. Wolność, demokracja, patriotyzm, rząd – wszystko to trąci brednią i zbrodnią. Czy nie tak, doktorze?… Ja jeden mogę powstrzymać don Pépégo. Gdyby… gdyby się mnie pozbyli, nikt go nie powstrzyma.
– Będą próbowali wejść z nim w układy – napomknął doktor znacząco.
– To bardzo możliwe – odparł Charles Gould bardzo cicho, jak gdyby mówił do siebie, patrząc wciąż jeszcze na szkic wąwozu San Tomé. – Myślę, że będą próbowali – Spojrzał po raz pierwszy na doktora. – Zyskam na czasie – dorzucił.
– Oczywiście – rzekł doktor Monygham, powściągając swe podniecenie. – Zwłaszcza jeśli don Pépé będzie zachowywał się dyplomatycznie. Czemu nie miałby ich zwodzić nadzieją powodzenia? Hm? W przeciwnym razie nie zyska pan tak wiele na czasie. Czy nie można by mu wydać polecenia, żeby…
Charles Gould, nie spuszczając oka z doktora, potrząsnął głową, ale doktor mówił dalej z niejakim uniesieniem:
– Żeby zaczął się układać o poddanie kopalni. To dobra myśl! Tymczasem pański plan by dojrzał. Nie pytam oczywiście, jaki on jest. Nie chcę o nim wiedzieć. Nie słuchałbym, gdyby pan zaczął o nim mówić. Nie jestem stworzony do słuchania zwierzeń.
– Co za niedorzeczność! – mruknął Charles Gould niechętnie.
Nie pochwalał przeczulenia, jakie doktor okazywał co do dawno minionego epizodu swego życia. Ten nadmiar pamięci raził Charlesa Goulda. Wydawał się mu chorobliwy. I znów potrząsnął głową. Zarówno jego charakter, jak i jego przezorność nie pozwalały mu narażać szczerej prostolinijności postępowania don Pépégo. Instrukcji można było udzielić albo ustnie, albo pisemnie. W obu wypadkach zachodziła obawa, że mogą zostać przejęte. Nie było bynajmniej pewne, iż posłaniec zdoła dotrzeć do kopalni. Ponadto nie było kogo posłać. Charles miał na końcu języka, że jedynym człowiekiem, którego można by do tego użyć z niejaką nadzieją powodzenia i pewnością dyskrecji, był nieżyjący capataz de cargadores. Ale tego nie powiedział. Wyłuszczył doktorowi, że byłoby to nierozsądne posunięcie. Gdyby nasunęły się przypuszczenia, iż don Pépégo można przekupić, osobiste bezpieczeństwo administratora oraz jego przyjaciół byłoby zagrożone. Nie byłoby już bowiem powodów do traktowania ich z umiarem. Nieprzekupność don Pépégo była faktem istotnym i powściągającym.
Doktor zwiesił głowę i przyznał, że w pewnej mierze byłoby tak istotnie. Nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że to rozumowanie było nader słuszne. Użyteczność don Pépégo polegała na jego nieskazitelnym charakterze. Jeżeli zaś chodziło o jego własną użyteczność – rozumował gorzko – to był nią również jego własny charakter. Oświadczył Charlesowi Gouldowi, iż jest w jego mocy, by powstrzymać Sotillo przed połączeniem sił z Monterem, przynajmniej na razie.
– Gdyby srebro było na miejscu – mówił doktor – lub gdyby przynajmniej było wiadomo, że znajduje się ono w kopalni, mógłby pan przekupić Sotilla, żeby wyrzekł się swego świeżego monteryzmu. Mógłby go pan skłonić albo żeby odpłynął na swym parowcu, albo nawet, żeby połączył się z panem.
– Na pewno nie wybrałbym tego ostatniego – oświadczył Gould twardo. – Co później robić z takim człowiekiem, niech pan sam powie, doktorze? Srebro wywiezione, a ja jestem z tego zadowolony. Byłoby natychmiastową i silną pokusą. Szarpanina o ten namacalny łup przyśpieszyłaby fatalny koniec. Musiałbym go bronić. Jestem zadowolony, żeśmy je wywieźli, nawet jeżeli przepadło. Byłoby przekleństwem i niebezpieczeństwem.
– Może ma słuszność – rzekł w godzinę później doktor do pani Gould, którą spotkał na korytarzu. – Stało się, a majak skarbu może się przydać równie dobrze jak sam skarb. Niech mi będzie wolno służyć pani całym zasobem mojej kiepskiej reputacji. Wybieram się teraz, by omamić Sotilla i zatrzymać go poza miastem.
Wyciągnęła impulsywnie ręce.
– Naraża się pan na straszne niebezpieczeństwo, doktorze – szepnęła, odwracając od jego twarzy oczy pełne łez, by zerknąć ku drzwiom pokoju swego męża. Uścisnęła jego dłonie, zaś doktor stał niby przykuty do miejsca, spoglądając na nią i usiłując złożyć usta do uśmiechu.
– Ach, wiem, że będzie pani broniła mej pamięci – odezwał się w końcu i zataczając się, zbiegł po schodach na patio, a stamtąd za bramę. Na ulicy zaczął kuśtykać śpiesznym krokiem, dzierżąc pudełko z narzędziami pod pachą. Wiedziano, że jest loco250. Nikt go nie zatrzymywał. Spod łuku bramy od strony morza, poprzez zapyloną, jałową równinę, usianą drobnymi krzaczkami, ujrzał w odległości jakiejś mili brzydki w swoim ogromie gmach Urzędu Celnego i parę innych budynków, które w owym czasie tworzyły zabudowania portu Sulaco. Daleko, od południa, rzędy palm obrzeżały zakole portu. Odległe szczyty Kordylierów zatracały realność swych wyraziście rzeźbionych kształtów w pogłębiającym się nieustannie błękicie zachodniego nieba. Doktor szedł szybko. Z zenitu zdawał się spływać na niego mroczny cień. Słońce zaszło. Śniegi Higueroty jarzyły się jeszcze czas jakiś odbitą chwałą zachodu. Doktor, zmierzając samotnie wprost do Urzędu Celnego, podrygiwał wśród ciemnych zarośli jak wielki ptak o złamanym skrzydłem.
Jasne tonie portu mieniły się złotem, szkarłatem i purpurą. Jeg zakole zamykała widoczna z brzegu podłużna smuga lądu, prosta jak ściana, z porośniętymi trawą ruinami fortu, tworzącymi jakby zaokrągloną, zieloną spinkę. Zatoka Placido odtwarzała w oddali ten przepych barw w jeszcze większych rozmiarach i z posępniejszym majestatem. Wypełniające jej środek zwały obłoków miały w swych zwojach czerni i szarzyzny długie, czerwone plamy, co czyniło ją podobną do rozwianego płaszcza, ubroczonego krwią. Trzy Izabele, okryte cieniem i odcinające się ostro od wielkiej gładzizny spowijającej niebo i morze, purpurą i czernią zdawały się pławić w powietrzu. Drobne fale rozsiewały nikłe, czerwone iskry po piaszczystych wybrzeżach. Szkliste wstęgi wody wzdłuż widnokręgu żarzyły się krwawą czerwienią, jak gdyby ogień stopił się z wodą w olbrzymim łożu oceanu.
Wreszcie skończył się pożar nieba i morza, ogarniający cicho ognistym kręgiem krańce świata. Czerwone iskry na wodzie znikły wraz z plamami krwi na czarnym płaszczu, otulającym posępne ciało Zatoki Placido. Prysnął nagły powiew i zamarł, załopotawszy ciężko w zaroślach pokrywających zrujnowane okopy fortu. Nostromo ocknął się po czternastu godzinach snu i powstał z posłania w bujnej trawie. Stał po kolana w szeleszczącej, falującej zieleni, z nieprzytomnym wyrazem twarzy, jak człowiek, który dopiero przyszedł na świat. Piękny, silny i zwinny, odchylił w tył głowę, rozprostował ramiona i przeciągnął się, wyginając się w pasie i szczerząc w głośnym ziewnięciu białe zęby. W tej chwili przebudzenia był tak naturalny i wolny od zła jak wspaniałe i nieświadome dzikie zwierzę. Po czym w nagłym znieruchomieniu spojrzenia, utkwionego w zadumie spod zmarszczonej brwi w nicość, objawił się człowiek.