Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 23

Yazı tipi:

Jedyną rzeczą, która nie uległa zmianie, był jego stosunek do Holroyda. Zwierzchnik przedsiębiorstw srebra i stali przystąpił do spraw costaguańskich z niejaką namiętnością. Costaguana stała się mu potrzebna do życia. W kopalni San Tomé znalazł zadowolenie, jakie inne umysły czerpią z dramatu, ze sztuki lub z niebezpiecznego, fascynującego sportu. Był to szczególniejszy przejaw dziwactwa wielkiego człowieka, uświęcony zamierzeniami moralnymi i dość wielki, by schlebiać jego próżności. Nawet tym zbłąkaniem swego geniuszu oddawał usługi postępowi świata. Charles Gould był pewny, że z powodu ich wspólnej pasji zostanie przez niego dobrze zrozumiany i pobłażliwie osądzony. Nic teraz nie mogło zdziwić ani zaskoczyć wielkiego człowieka. Charles Gould wyobrażał sobie, że pisze list do San Francisco zawierający mniej więcej takie słowa: „…Ludzie, którzy stali na czele ruchu, zginęli lub uciekli; organizacja cywilna prowincji jest na razie rozbita; stronnictwo blancos w Sulaco załamało się beznadziejnie, lecz w sposób charakterystyczny dla tego kraju. Natomiast Barrios z nietkniętą armią w Caycie może być jeszcze przydatny. Jestem zmuszony wystąpić jawnie z planem rewolucji prowincjonalnej, gdyż jest to jedyny sposób trwałego zabezpieczenia olbrzymich interesów materialnych, skojarzonych z pomyślnością i spokojem Sulaco…” To było jasne. Widział te słowa jak ogniste litery nakreślone na ścianie, na którą patrzył roztargnionym wzrokiem.

Pani Gould śledziła jego roztargnienie z niepokojem. Znała to zatrważające zjawisko, które zaciemniało i wyziębiało dom na podobieństwo burzowej chmury przysłaniającej na chwilę słońce. Przystępy roztargnienia u Charlesa Goulda były oznaką usilnej koncentracji woli opętanej jedną myślą. Człowiek opętany jedną myślą jest szalony. Jest niebezpieczny, nawet gdy jego myśl jest ideą sprawiedliwości; bo czyż nie może bezlitośnie zwalić nieba na ukochaną głowę? Oczy pani Gould, utkwione w profil męża, znowu napełniły się łzami. I znowu wydało się jej, że widzi rozpacz nieszczęsnej Antonii.

– Co ja bym zrobiła, gdyby Charley utonął podczas naszego narzeczeństwa? – wołała w duchu ze zgrozą. Jej serce zamieniło się w lód, a policzki zapłonęły, jak gdyby muśnięte tchnieniem stosu pogrzebowego, który pochłaniał jej wszystkie doczesne uczucia. Łzy trysnęły jej z oczu.

– Antonia się zabije! – wykrzyknęła.

Krzyk wstrząsnął ciszą pokoju, nie wywołując większego wrażenia. Jedynie doktor, który kruszył w ręku kawałek chleba, przechylając na bok głowę, podniósł głowę, lekko marszcząc krzaczaste brwi, na których drgnęło kilka długich włosów. Doktor Monygham całkiem szczerze myślał, że Decoud był wyjątkowo niegodny kobiecych uczuć. Następnie znów pochylił głowę, wykrzywiając usta, z sercem pełnym czułego podziwu dla pani Gould.

„Myśli o tej dziewczynie – rzekł do siebie – myśli o dzieciach Violi, myśli o mnie, o rannych, o górnikach. Zawsze myśli o wszystkich biednych i nieszczęśliwych. Ale co by poczęła, gdyby Charles zginął w tym piekielnym odmęcie, w który go wciągnęli ci przeklęci Avellanosowie? O niej nikt nie myśli”.

Charles Gould, zapatrzony na ścianę, snuł dalej swe subtelne plany.

– Napiszę do Holroyda, iż kopalnia San Tomé jest dość potężna, by podjąć się utworzenia nowego państwa. To mu się spodoba. Pogodzi go z ryzykiem.

Czy jednak Barrios był naprawdę przydatny? Może. Lecz nie było do niego dostępu. Nie można już było wysłać łodzi do Cayty, gdyż Sotillo był panem portu i miał parowiec do dyspozycji. Czyż teraz, kiedy cała prowincja została zalana przez demokratów, a wszystkie miasta na Campo znajdowały się w stanie wrzenia, zdoła znaleźć człowieka, który by przedarł się szczęśliwie przez góry do Cayty i dostarczył list po dziesięciu co najmniej dniach konnej podróży? Człowieka odważnego i stanowczego, który nie dałby się zatrzymać ani zabić, a w ostateczności połknąłby powierzony mu papier? Takim człowiekiem byłby capataz cargadorów. Ale capataza już nie było na świecie.

I Charles Gould, odwracając oczy od ściany, rzekł łagodnie:

– Ten Hirsch! Co za nadzwyczajne zdarzenie! A więc naprawdę ocalał, uczepiwszy się kotwicy? Nie miałem pojęcia, że pozostał w Sulaco. Sądziłem, że już ponad tydzień temu wrócił przez góry do Esmeraldy. Był tu kiedyś, by pomówić ze mną o swoim handlu skórami i jakichś innych sprawach. Dałem mu niedwuznacznie do zrozumienia, iż nic z tego nie będzie.

– Bał się wracać z powodu Hernandeza, który znajdował się w pobliżu – napomknął doktor.

– Ale gdyby nie on, nie dowiedzielibyśmy się, co się stało – zastanawiał się Charles Gould.

Pani Gould krzyknęła:

– Antonia nie powinna się dowiedzieć. Nie można jej mówić. Nie teraz!

– Nie ma nikogo, kto by jej zaniósł te nowiny – zauważył doktor. – Nie jest to w niczyim interesie. Co więcej, tutejsza ludność drży przed Hernandezem, jakby był istnym diabłem. – Zwrócił się do Charlesa Goulda. – To nawet kłopotliwe, bo nie znalazłby pan posłańca, gdyby trzeba było porozumieć się z uchodźcami. Gdy Hernandez obozował o sto mil stąd, ludność w Sulaco już truchlała, bo chodziły pogłoski, że piecze swych jeńców żywcem.

– Tak – mruknął Charles Gould. – Capataz kapitana Mitchella był jedynym człowiekiem w mieście, który stykał się z Hernandezem oko w oko. Ojciec Corbelan go do niego wysyłał. On pierwszy nawiązał z nim stosunki. Szkoda, że…

Głos wielkiego dzwonu katedry zagłuszył jego słowa. Buchnęły nagle trzy uderzenia, jedno po drugim, a następnie rozpierzchły się w niskich, łagodnych wibracjach. Po czym wszystkie dzwony kościołów, klasztorów i kaplic, nawet tych, które pozamykano już przed laty, zadygotały zgodnym brzmieniem. W tym rozszalałym zalewie metalicznego zgiełku była taka potęga przejmujących obrazów walki i przemocy, że policzki pani Gould pobladły. Basilio, który usługiwał do stołu, skulił się i przylgnął do kredensu, szczękając zębami. Niepodobna było słyszeć się wzajemnie.

– Zamknij te okna! – krzyknął na niego Charles gniewnie Gould.

Reszta służby, przerażona tym, co uznała za wezwanie do powszechnej rzezi, wybiegła gromadnie na schody, potrącając się wzajemnie; mężczyźni i kobiety, nieznani, zazwyczaj nieoglądani mieszkańcy suteren po czterech stronach patio. Kobiety, krzycząc: „misericordia!”, wpadły do pokoju i rzuciwszy się pod ścianami na kolana, zaczęły żegnać się gorączkowo. Struchlałe twarze mężczyzn stłoczyły się jednej chwili w drzwiach. Byli to mozos stajenni, ogrodnicy, nieokreślone popychadła, żyjące z okruszyn szczodrobliwego domu – i oto Charles Gould ujrzał wszystkich swych domowników, nie wyłączając odźwiernego. Był to na pół sparaliżowany starzec, któremu długie, białe włosy spadały na ramiona, dziedziczny sługa, utrzymywany przez Charlesa Goulda na łaskawym chlebie. Pamiętał jeszcze Henryka Goulda, Anglika i Costaguanera w drugim pokoleniu, naczelnika prowincji Sulaco. Był przez długie lata jego osobistym mozo podczas pokoju i wojny; uzyskał pozwolenie usługiwania swemu panu w więzieniu; podążył owego fatalnego poranka za plutonem egzekucyjnym i wyzierając zza jednego z cyprysów, które rosły wzdłuż murów klasztoru franciszkanów, z oczyma na wierzchu ujrzał, jak don Enrique wyrzucił w górę ręce i padł twarzą na ziemię. Charles Gould zauważył przede wszystkim tę wielką, patriarchalną głowę naocznego świadka wśród tłumu innych służących. Zdziwił się jednak, gdy ujrzał jedną czy dwie skurczone starowinki, o których istnieniu w murach swego domu nic nie wiedział. Musiały to być matki, a może nawet babki jakichś jego służących. Było również kilkoro dzieci, mniej lub więcej nagich, które krzyczały i plątały się pod nogami starszych. Nigdy przedtem nie zauważył żadnego dziecka na patio. Nadbiegła nawet przerażona camerista Leonarda i przeciskając się przez tłum z nadąsaną twarzą ulubionej służącej, prowadziła za ręce dziewczynki Violi. Porcelana brzęczała na stole i kredensie; cały dom udawał się pławić w ogłuszającym zalewie dźwięku.

Rozdział V

W ciągu nocy pospólstwo opanowało wszystkie dzwonnice, by powitać Pedrita Monterę, który wjeżdżał do miasta po nocnym wypoczynku w Rincon. Tłocząc się bezładnie przez bramę miejską, szedł na czele zbrojny motłoch wszelkich kolorów i odcieni skóry, wszelakiego wyglądu i usposobienia i najrozmaiciej obdarty, nazwany sam przez siebie gwardią narodową Sulaco, pozostający pod dowództwem señora Gamacha. Środkiem ulicy jak rzeka nieczystości płynął odmęt słomkowych kapeluszy, ponchos, luf karabinów, z olbrzymią, zielono-żółtą chorągwią, trzepoczącą się pośrodku w obłokach kurzu, przy wściekłym warkocie bębnów. Widzowie cofali się pod ściany domów, rycząc swoje: „Vivas!”. Za tym tłumem widniały lance kawalerii, „armii” Pedra Montero. On sam jechał między señorami Fuentesem i Gamachem, na przedzie swych llaneros, którzy dokonali wielkiego wyczynu, gdyż przekroczyli paramos Higueroty w czasie zamieci śnieżnej. Jechali czwórkami, siedząc na zarekwirowanych na Campo koniach, w najróżniejszych strojach, zagrabionych pośpiesznie w przydrożnych sklepach, które łupili, przebiegając pędem północną połać prowincji, bowiem ich dowódcy śpieszno było zająć Sulaco. Chustki, luźno zawiązane na ich nagich szyjach, były zastanawiająco nowe, zaś prawe rękawy bawełnianych koszul obcięli aż po pachy, żeby mieć więcej swobody w rzucaniu lassem. Zmizerowani siwobrodzi starcy jechali obok smukłych ciemnowłosych chłopaków, napiętnowanych wszystkimi oznakami twardej żołnierki. Dokoła kapeluszy mieli okręcone paski surowej wołowiny. Pobrzękiwały ciężkie, żelazne ostrogi, przytwierdzone do nagich pięt. Ci, którzy postradali swe lance na przesmykach górskich, zaopatrzyli się w ościenie242 używane przez pasterzy bydła z Campo: cienkimi drzewcami palmowymi długości dziesięciu stóp, na które nanizano luźne pierścienie, podzwaniające pod żelaznym ostrzem. Byli uzbrojeni w rewolwery i noże. Nieustraszone męstwo wyzierało z poczerniałych od słońca twarzy. Spoglądali wyniośle na ciżbę zaczerwienionymi oczami lub zerkając zuchwale w górę, pokazywali sobie wzajem jakąś kobiecą twarzyczkę w oknie. Gdy wyjechali na plaza i ujrzeli konny posąg królewski, który, olśniewająco biały w świetle słonecznym, piętrzył się w swym ogromie i nieruchomości nad rozfalowanym mrowiem, witając ich zastygłym gestem pozdrowienia, przebiegł przez ich szeregi szmer podziwu.

– Co to za święty w tym ogromnym kapeluszu? – pytali jedni drugich.

Byli wzorowym przykładem kawalerii z równin, dzięki której Pedro Montero walnie przyczynił się do triumfu swego brata, generała. Wpływ, jaki ten człowiek, wychowany w miastach przybrzeżnych, zdołał w krótkim czasie wywrzeć na ludności osiadłej na równinach republiki, można było przypisać tylko geniuszowi podstępu, tak skutecznemu, iż tym gwałtownym, półdzikim ludziom wydawał się zapewne szczytem przebiegłości i cnoty. Ludowa mądrość wszystkich narodów dowodzi, iż nieszczerość i chytrość w połączeniu z siłą fizyczną uchodziła u ludów pierwotnych za cnotę heroiczną w wyższym nawet stopniu niż odwaga. Pokonanie przeciwnika odgrywało wielką rolę w ich życiu. Odwagę uważano za rzecz oczywistą. Natomiast przejaw inteligencji budził podziw i szacunek. Podstęp, o ile nie zawodził, przynosił zaszczyt. Łatwe wycięcie w pień niczego niepodejrzewających wrogów wywoływało uczucia radości, dumy, uwielbienia. Nie dlatego zapewne, że ludzie pierwotni byli bardziej wiarołomni od swych dzisiejszych potomków, ale ponieważ zdążali do celu prostszą drogą i byli bardziej szczerzy w uznawaniu powodzenia za jedyny drogowskaz moralności.

Zmieniliśmy się od tych czasów. Przejaw inteligencji nie budzi już wielkiego podziwu i spotyka się z mniejszym poszanowaniem. Ale ciemni, barbarzyńscy jeźdźcy z równin, uwikłani w wojnę domową, podążali chętnie za wodzem, któremu często udawało się wydawać im na pastwę ich wrogów z powiązanymi niejako rękami. Pedro Montero miał talent usypiania czujności swych przeciwników. A ponieważ ludzie uczą się rozumu niezmiernie powoli i zawsze są skłonni wierzyć w obietnice, które schlebiają ich skrytym nadziejom, więc Pedro Montero odnosił powodzenia raz za razem. Będąc tylko służącym czy podrzędnym urzędnikiem poselstwa Costaguany w Paryżu, skoro tylko dowiedział się, iż jego brat wynurzył się z cienia swej nadgranicznej commandancji, podążył natychmiast do ojczyzny. Dzięki swojej umiejętności wzbudzania zaufania udało mu się wyprowadzić w pole przywódców ruchu ribierystowskiego w stolicy i nawet przenikliwy agent kopalni San Tomé nie zdołał poznać się na nim całkowicie. Od razu zyskał ogromny wpływ na swego brata. Z wyglądu obaj byli bardzo do siebie podobni, łysi, z kępkami kędzierzawych włosów koło uszu, świadczących o domieszce krwi murzyńskiej. Pedro był tylko nieco niższy od generała, przede wszystkim zaś wątlejszy. Z małpią zmyślnością umiał naśladować wszystkie zewnętrzne oznaki wyższości i wytworności, miał też papuzi talent do języków. Obaj bracia otrzymali jakieś podstawowe wykształcenie dzięki szczodrobliwości pewnego znakomitego podróżnika europejskiego, któremu ich ojciec towarzyszył jako osobisty służący w podróżach w głąb kraju. Pomogło ono generałowi Montero w zdobyciu wyższych stopni wojskowych. Młodszy, Pedrito, niepoprawny leń i nicpoń, wałęsał się od jednego miasta na wybrzeżu do drugiego, tułał się po kantorach i najmował cudzoziemcom jako valet-de-place243, prowadząc łatwe, niegodziwe życie. Upodobanie do czytania napełniło mu głowę niedorzecznymi mrzonkami. Jego czyny wynikały zazwyczaj z pobudek tak nieprawdopodobnych, iż ludzie racjonalni nie mogli dopatrzyć się w nich sensu.

To spowodowało, że agent koncesji Gouldów w Santa Marta na pierwszy rzut oka uznał, że ma do czynienia z człowiekiem rozsądnym, który nawet potrafiłby powściągać wiecznie niezaspokojoną próżność generała. Nie przyszłoby mu jednak do głowy, żeby Pedrito Montero, lokaj czy podrzędny pisarczyk, nawykły do tułania się po poddaszach paryskich hoteli, gdzie poselstwo Costaguany zwykło było umieszczać swe dyplomatyczne dostojeństwo, pochłaniał lżejsze dzieła historyczne w języku francuskim, takie na przykład, jak książki Imberta de Saint Amand244 o drugim cesarstwie. Niemniej Pedrito uległ urokowi świetności dworu cesarskiego i na podobieństwo księcia de Morny wymarzył sobie życie, w którym by mógł opływać we wszelkie rozkosze, a zarazem kierować sprawami politycznymi i korzystać z pełnej władzy we wszystkich dziedzinach. Tego nikt nie mógł odgadnąć, a jednak to właśnie było jedną z bezpośrednich przyczyn rewolucji monterystowskiej. Wyda się to mniej nieprawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę, że zasadnicze powody są zawsze te same, mianowicie wynikają one z politycznej niedojrzałości narodu, z nieudolności klas wyższych i ciemnoty klas niższych.

Pedrito Montero widział w wywyższeniu swego brata otwartą drogę dla swych najdzikszych mrzonek. I to było przyczyną, dla której monterystowskiemu pronunciamento niepodobna było zapobiec. Sam generał prawdopodobnie dałby się przekupić i ułagodzony pochlebstwami, podjąłby się chętnie misji dyplomatycznej do Europy. Cóż, kiedy podżegał go nieustannie jego brat. Pragnął zostać najświetniejszym mężem stanu Ameryki Południowej. Nie pożądał najwyższej władzy, obawiał się bowiem jej trudów i niebezpieczeństw. Pedrito Montero, nauczony doświadczeniami europejskimi, pragnął przede wszystkim zebrać duży majątek. Mając na oku ten cel, nazajutrz po wygranej bitwie wymógł na swym bracie pozwolenie na przeprawę przez góry i opanowanie Sulaco. Sulaco było krajem przyszłej szczęśliwości, ziemią obiecaną materialnego postępu, jedyną prowincją republiki, która nęciła kapitalistów europejskich. Pedrito Montero, idąc za przykładem księcia de Morny, postanowił zapewnić sobie udział w tej pomyślności. O to właśnie mu chodziło. Jego brat był teraz panem kraju, jako prezydent, dyktator czy nawet cesarz – bo czemużby nie miał zostać cesarzem? – więc postanowił domagać się udziału we wszystkich przedsiębiorstwach: w kolejach, kopalniach, plantacjach trzciny cukrowej i bawełny, majętnościach ziemskich, słowem we wszystkim – w zamian za swe poparcie. Chciał być na miejscu jak najprędzej i to było prawdziwą przyczyną sławnego pochodu przez góry, w którym uczestniczyło około dwustu llaneros. Była to wyprawa, z której niebezpieczeństw w swej niecierpliwości nie zdawał sobie zrazu jasno sprawy. Mając za sobą szereg zwycięstw, mniemał, iż wystarczy, żeby Montero się ukazał, a będzie panem sytuacji. To złudzenie popchnęło go do nadmiernego pośpiechu, który zaczynał sobie uświadamiać. Jadąc na czele swych llaneros, żałował, że ma ich tak mało. Entuzjazm ludności dodał mu otuchy. Wrzeszczano: „Viva Montero! Viva Pedrito!”. Chcąc rozpłomienić lud jeszcze więcej, a mając wrodzone upodobanie do obłudy, opuścił wodze na kark konia i ze wzruszającym gestem przyjacielskości i poufałości wsunął ręce pod ramiona señorów Fuentesa i Gamacha. W tej postawie, mając za przewodnika obdartego mozo, który ujął cugle jego konia, jechał triumfalnie przez plaza do bram Intendencji. Stare, posępne mury zdawały się drżeć od krzyków, które wypełniały powietrze i przygłuszały gromkie dźwięki katedralnych dzwonów.

Pedro Montero, brat generała, zsiadł z konia otoczony wrzaskliwą i spoconą zgrają wielbicieli, odtrącanych szorstko przez obszarpanych gwardzistów. Postąpiwszy parę kroków, spoglądał na tłum, który gapił się na niego, i na poznaczone kulami ściany domów, przezierających z lekkiej mgły prześwietlanego słońcem kurzu. Z przeciwległej strony wielkiego placu wyzierały ku niemu ogromne, czarne głoski słowa „Porvenir”, przedzielone wytłuczonymi oknami. Z rozkoszą myślał o godzinie zemsty, gdyż był pewien, iż dostanie w swe ręce Decouda. Po jego lewej stronie zwalisty, popędliwy Gamacho ocierał swą kosmatą, wilgotną twarz i odsłaniał żółte kły, szczerząc je z głupkowatą wesołością. Po prawej drobny i szczupły señor Fuentes rozglądał się z zaciśniętymi ustami. Ciżba, pogrążona w pożądliwym zasłuchaniu, rozdziawiła usta, jak gdyby oczekiwała, iż wielki guerrillero, znakomity Pedrito zacznie zaraz rozrzucać jakieś namacalne dowody szczodrobliwości. On jednak zaczął od przemówienia. Pierwsze rzucone przez niego krzykiem słowo: „Obywatele!”, dosięgło nawet tych, którzy stali pośrodku plaza. Później większość obywateli pozostawała już tylko pod urokiem popisu mówcy, jego wspinania się na palce, rąk, które z zaciśniętymi pięściami wystrzeliwały ponad głowę, dłoni przykładanych do serca, gestów zamaszystych, wytykających, obejmujących, jednej jego ręki, kładącej się poufale na ramieniu Gamacha, i drugiej, która zwracała się uroczystym skinieniem do drobnej, odzianej w czerń osóbki señora Fuentesa, adwokata, polityka i oddanego przyjaciela ludu. Okrzyki tych, którzy stali najbliżej mówcy, wybuchały nagle, rozpierzchając się chwiejnie aż po krańce ciżby na podobieństwo płomienia, który pożera suchą trawę, i zamierały u wylotów ulic. W przerwach na rojnej plaza zagęszczało się ciężkie milczenie, wśród którego otwierały się i zamykały usta mówcy, wyrzucając frazesy: „szczęście ludu”, „dzieci ojczyzny”, „cały świat, el mundo entiero”. Docierały aż do zatłoczonych stopni katedry przelotnym, ściszonym dźwiękiem, nikłym niby brzęczenie moskita. I oto mówca uderzył się w piersi, zdając się unosić w skoku pomiędzy dwoma towarzyszami. Był to ostateczny wysiłek jego krasomówstwa. Następnie dwie mniejsze postacie zniknęły z widowni i pozostał tylko olbrzymi Gamacho, który postąpił naprzód i wzniósł kapelusz wysoko nad głowę. Po chwili dumnie nałożył go z powrotem i ryknął: „Ciudadanos!245. Głuchy pomruk powitał señora Gamacha, byłego kramarza z Campo, obecnie komendanta gwardii narodowej.

Tymczasem na górze Pedrito Montero przechadzał się szybko po zrujnowanych komnatach Intendencji i zżymał się nieustannie:

– Co za głupota! Co za zniszczenie!

Señor Fuentes, który mu towarzyszył, sprzeniewierzył się swemu małomównemu usposobieniu i mruknął:

– To robota Gamacha i jego gwardzistów. – Po czym przechylił głowę na lewe ramię i zacisnął usta tak mocno, iż w ich kącikach ukazały się małe dołki. Miał w kieszeni nominację na gubernatora miasta i pragnął czym prędzej objąć urzędowanie.

Stali bezczynnie w mroku i spustoszeniu długiej sali przyjęć z jej wielkimi lustrami potłuczonymi kamieniami, ze zdartymi zasłonami i baldachimem nad podestem w głębi potarganym na strzępy. Poprzez okiennice dolatywał potężny, głęboki pomruk tłumu i słychać było ryczący głos Gamacha, który właśnie zaczął przemawiać.

– Bydlę! – warknął jego ekscelencja, don Pedro Montero, przez zaciśnięte zęby. – Trzeba pomyśleć o tym, żeby go jak najprędzej wysłać razem z jego gwardzistami przeciwko Hernandezowi.

Nowy jéfé politico przechylił tylko głowę w bok i zaciągnął się papierosem na znak, iż zgadza się, by w ten sposób uwolnić miasto od Gamacha i jego uciążliwego motłochu.

Pedrito Montero spoglądał z niesmakiem na ogołoconą doszczętnie posadzkę i na rząd ciężkich, złoconych ram od obrazów, z których strzępy pociętych i podartych płócien zwisały jak niechlujne łachmany.

– Nie jesteśmy barbarzyńcami – przemówił.

Oto co rzekł jego ekscelencja, ulubieniec ludu, Pedrito, guerrillero, wyćwiczony w sztuce urządzania zasadzek, któremu brat powierzył, na jego własną prośbę, zorganizowanie Sulaco wedle zasad demokratycznych. Ubiegłej nocy, zasięgając zdania swych stronników, którzy przybyli na jego spotkanie do Rincon, dał wyraz swym zamierzeniom, mówiąc do señora Fuentesa:

– Zarządzimy powszechne głosowanie na zasadzie „tak” lub „nie”, powierzające ster naszej ukochanej ojczyzny mądrości i wspaniałomyślności mego bohaterskiego brata, niezwyciężonego generała. Plebiscyt. Rozumie pan?

Señor Fuentes, wydąwszy policzki jakby z wygarbowanej skóry, pochylił z lekka głowę w lewo i wypuścił nikłą, błękitnawą smugę dymu ze ściśniętych ust. Zrozumiał.

Jego ekscelencja był do żywego wzburzony zniszczeniami. W reprezentacyjnych salonach nie pozostało ani jedno krzesło, ani jeden stół, sofa, etażerka czy konsola. Jego ekscelencja, mimo że wrzał wściekłością, nie wybuchnął gniewem, wstrzymywało go od tego poczucie oddalenia i osamotnienia. Jego bohaterski brat był bardzo daleko. A jak tu tymczasem użyć sjesty? Miał nadzieję, iż po roku twardego życia obozowego znajdzie w Intendencji zbytek i wygodę, że zakończą się poniewierki i uciążliwości, połączone z nieustraszonym pochodem na Sulaco, na tę prowincję, która swym bogactwem i znaczeniem przewyższała resztę republiki. Chciał już nawet załatwić się z Gamachem. I oto mowa señora Gamacha, miła uszom tłumu, rozlegała się wśród blasku i skwaru plaza niby skowyt jakiegoś podrzędnego diabła, wtrąconego w czeluść rozpalonego do białości pieca. Co chwila ocierał nagim ramieniem ociekającą twarz; zdjął kurtkę i zakasał rękawy po łokcie, ale zatrzymał na głowie kapelusz z podwiniętym rondem i białym pióropuszem. Jego prostoduszność lubowała się w tej odznace komendanta gwardii narodowej. Ustępy jego mowy witano poważnym, pełnym uznania pomrukiem. Jego zdaniem należało niezwłocznie wypowiedzieć wojnę Francji, Anglii, Niemcom i Stanom Zjednoczonym, które, budując koleje, zakładając przedsiębiorstwa górnicze, organizując kolonizację i chwytając się tym podobnych błahych pozorów, dążą do wyzucia ubogiego ludu z ziemi i przy pomocy arystokratów, tych „Gotów i paralityków”, pragną go zamienić w nędznych, zapracowanych niewolników. Leperos, rozwiewając poły swych brudnych, białych mantas, krzyczeli na znak uznania. Generał Montero – ryczał z przekonaniem Gamacho – jest jedynym człowiekiem, który może sprostać patriotycznym zadaniom. Temu również przyklasnęli.

Poranek zaczął nużyć, w tłumie już pojawiły się oznaki rozpadu, tworzyły się wiry i prądy. Niektórzy szukali cienia pod ścianami i pod drzewami alamedy. Jeźdźcy bodli konie ostrogami, pokrzykując. Sombrera, włożone płasko na głowy dla ochrony przeciwko promieniom słońca w zenicie, płynęły na boczne ulice, gdzie otwarte drzwi pulperii ziały ponętnym mrokiem, w którym rozlegały się słodkie brzęki gitar. Gwardziści narodowi myśleli o sjeście, a krasomówstwo ich komendanta Gamacha już się wyczerpała. Później, kiedy pod wieczór zrobiło się chłodniej, próbowali znów się zebrać, żeby dalej roztrząsać sprawy publiczne, ale kawaleria Montera obozująca na alamedzie uderzyła na nich pędem, mierząc długimi lancami w ich grzbiety, pierzchające ku wylotom ulic. Gwardia narodowa Sulaco była zdumiona tym postępowaniem. Ale nie szemrała. Żaden Costaguanero nie zwykł sarkać na wybryki siły zbrojnej. Należą one do naturalnego porządku rzeczy. Tym razem, jak sądzili, było to bez wątpienia jakieś zarządzenie administracyjne. Ale motywy tego zarządzenia wymykały się ich nieoświeconej inteligencji, zaś ich naczelnik i mówca, Gamacho, commandante gwardii narodowej, wypoczywał pijany na łonie rodziny. Jego bose stopy sterczały w cieniu na podobieństwo stóp trupa. Rozdziawiły się jego wymowne usta. Jego najmłodsza córka, skrobiąc się jedną ręką po głowie, powiewała zieloną gałęzią nad jego rozpalonym, uznojonym obliczem.

242.oścień – zaostrzony kij do popędzania bydła. [przypis edytorski]
243.valet-de-place (fr.) – służący, który oferuje swoje usługi przyjezdnym, głównie jako przewodnik, posłaniec itp. [przypis edytorski]
244.Saint Amand, Imbert de (1834–1900) – francuski dyplomata i historyk, znany szczególnie z serii książek historyczno-biograficznych na temat kobiet na królewskim i cesarskim dworze francuskim. [przypis edytorski]
245.ciudadanos (hiszp.) – obywatele. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
620 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: