Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 9
– Ależ to historia, panie! Co to za historia! A mój Nostromo, wie pan, brał w tym udział. Ten człowiek tworzy historię, panie!
Ale po tym wypadku, tak chlubnym dla Nostroma, nastąpił natychmiast inny, którego kapitan Mitchell nie mógł zaliczyć ani do „historii”, ani też do „pomyłek”. Toteż znalazł na jego określenie inne słowo:
– Panie – mawiał później – to nie był błąd. To było fatalne zrządzenie losu. Po prostu nieszczęście! A mój biedny chłopak był w samym środku, w samym środku! Fatalne zrządzenie losu… i moim zdaniem od tej pory już nigdy nie był tym samym człowiekiem.
Część druga. Izabele
Rozdział I
Wśród dobrych i złych kolei zmiennego losu walk, które don José określił zwrotem: „Los uczciwości narodowej waży się na szali”, koncesja Gouldów, to imperium in imperio, nie ustawała w swej pracy. Z grani górskich nadal skarby staczały się po drewnianych rynnach do niestrudzonych baterii stęporów, noc po nocy migotania świateł kopalni San Tomé rozwidniały głębokie, bezbrzeżne mroki Campo, a co trzy miesiące eskorta odstawiała transport srebra do portu, jak gdyby ani wojna, ani jej następstwa nie wywierały wpływu na starodawną Zachodnią Prowincję, ukrytą za wysoką zaporą Kordylierów. Walki toczyły się po drugiej stronie potężnego muru, utworzonego ze szczerbatych szczytów, wśród których królował biały tum Higueroty. Muru tego nie przebiła dotychczas kolej, z której wykonano tylko pierwszą, łatwiejszą część, przebiegającą przez równinne Campo od Sulaco do doliny Ivia u podnóża przełęczy. Również linia telegraficzna jeszcze nie przekroczyła gór; jej wysmukłe słupy, sterczące niby tyki miernicze na równinie, wnikały w leśne obrzeża na zboczach gór przeciętych głębokim wąwozem drogi jezdnej, zaś druty telegraficzne kończyły się nagle w obozowisku konstruktorów, na białej powierzchni stołu dźwigającego aparat Morse'a i umieszczonego w podłużnej chacie, skleconej z bali i przykrytej dachem z blachy falistej. Olbrzymie cedry ocieniały tę chatę, która była zarazem mieszkaniem inżyniera kierującego dalszymi robotami.
Port również był czynny, gdyż dowożono materiały kolejowe i odbywały się ruchy wojsk wzdłuż wybrzeża. Flota T.O.Ż.P. pracowała bez wytchnienia. Costaguana nie miała marynarki i prócz kilku kutrów, które pełniły służbę strażniczą wzdłuż wybrzeża, państwo to posiadało zaledwie parę starych parowców handlowych używanych do przewozu towarów.
Kapitan Mitchell, który coraz silniej utwierdzał się w przeświadczeniu, że zagłębia się w historię, zawsze znajdował czas, by zajść po południu na godzinkę do salonu Casa Gould, gdzie z dziwną nieświadomością sił, które rzeczywiście działały wokół niego, wyrażał zadowolenie, iż może odetchnąć od zamętu spraw. Oświadczał, iż nie wiedziałby, co począć bez nieocenionego Nostroma. Zwierzał się pani Gould, iż zawikłane stosunki polityczne Costaguany przysparzały mu więcej roboty, niżeli przewidywał.
Don José Avellanos oddał na usługi zagrożonego rządu Ribiery swą działalność organizacyjną i swą wymowę, której echa dotarły nawet do Europy. Odkąd bowiem rząd Ribiery zaciągnął nową pożyczkę, Europa zaczęła zajmować się Costaguaną. Sala Zgromadzenia Prowincjonalnego (w ratuszu miasta Sulaco), ozdobiona portretami wyzwolicieli oraz starożytną chorągwią Corteza141 przechowywaną za szkłem nad krzesłem prezydenta, słyszała wszystkie te przemówienia. Najwcześniejsze z nich zawierało namiętne oświadczenie, że „militaryzm jest wrogiem”; w drugim, wygłoszonym z związku z głosowaniem nad utworzeniem drugiego pułku w Sulaco w celu obrony rządu naczelnego, rządu reform, padły słynne słowa o „wahającej się szali”. Kiedy prowincje rozwinęły znów swe dawne sztandary (prześladowane za czasów Guzmana Bento), miała znów miejsce wielka przemowa, w której don José składał hołd tym prastarym godłom wojny o niepodległość, podźwigniętym znów w imię nowych ideałów. Dawna idea federalizmu zanikła. Zapewniał, iż nie zamierza wskrzeszać starych doktryn politycznych. Były przemijające. Zamarły. Ale zasada rzetelności politycznej jest nieśmiertelna. Drugi pułk z Sulaco, któremu powierzał teraz ten sztandar, dowiedzie swej mocy w obronie porządku, pokoju, postępu. Niechaj dziełem jego będzie utrwalenie godności narodowej, bez której – jak oświadczał z naciskiem – „będziemy tylko wyrzutkiem i pośmiewiskiem wśród mocarstw świata”.
Don José kochał swą ojczyznę. Pełniąc służbę dyplomatyczną, nie szczędził dla niej swego mienia, zaś słuchaczom jego dobrze znane były dzieje jego uwięzienia i barbarzyńskiej poniewierki, jakiej doznał za czasów Guzmana Bento. Było to istnym cudem, że nie padł ofiarą krwiożerczych i doraźnych sądów, które znamionowały tę tyranię. Bowiem Guzman rządził krajem z posępną tępotą fanatyzmu politycznego. Władza najwyższa stała się dla jego ograniczonego umysłu przedmiotem osobliwszego bałwochwalstwa, jak gdyby była jakimś okrutnym bóstwem. Ucieleśniała się w nim samym, zaś jego przeciwnicy, federaliści, byli najgorszymi grzesznikami, przedmiotami nienawiści, odrazy i lęku, podobnie jak dla zaciekłego inkwizytora bywali heretycy. Przez długie lata wlókł za swymi wojskami po całym kraju niewolny tłum takich ohydnych zbrodniarzy, którzy uważali za największe nieszczęście, iż nie stracono ich na miejscu. Była to wciąż zmniejszająca się gromada niemal nagich szkieletów, obarczonych kajdanami, okrytych brudem, robactwem i niewygojonymi ranami, a należeli do niej ludzie wybitni, wykształceni i bogaci, którzy nauczyli się walczyć między sobą o ochłapy mięsiwa rzucane im przez żołnierzy lub potrafili żałośnie błagać kucharza Murzyna o łyk mętnej wody. Podzwaniając wśród innych swymi łańcuchami, don José Avellanos zdawał się istnieć jedynie po to, by dowieść, ile głodu, męki, poniżenia i okrutnych tortur może znieść ciało ludzkie, a mimo to nie wyzionąć ducha. Niekiedy poddawano ich śledztwu, przy pomocy bardzo prymitywnych tortur, zarządzanych przez komisje oficerskie. Zbierały się one naprędce w chatach z chrustu i gałęzi i były nieubłagane, gdyż ich członkowie drżeli o własne życie. Zdarzało się, iż jednego lub dwu szczęśliwców spośród tego widmowego grona więźniów odprowadzano chwiejących się za pobliskie krzaki i przekazywano do rozstrzelania żołnierzom.
Zawsze towarzyszył im kapelan wojskowy, nieogolony brudas z szablą u boku i małym krzyżykiem wyhaftowanym białą bawełną po lewej stronie oficerskiej bluzy. Szedł za nimi z papierosem w ustach i drewnianym stołeczkiem w ręce, by wysłuchać spowiedzi i dać rozgrzeszenie. Bowiem Obywatel Zbawca Ojczyzny (jak urzędowo tytułowano Guzmana Bento w zanoszonych do niego prośbach) nie był przeciwnikiem rozsądnej łaskawości. Rozlegał się nieregularny łoskot wystrzałów, po którym niekiedy następował jeszcze pojedynczy strzał ostateczny. Nad zielonymi chaszczami wzbijał się błękitnawy obłoczek dymu i armia pacyfikacyjna wyruszała w dalszy pochód przez lasy i sawanny, przeprawiając się przez rzeki, napadając sielskie pueblos, pustosząc haciendas znienawidzonych arystokratów, zalewając w poczuciu patriotycznego posłannictwa ustronne miasta i pozostawiając za sobą zjednoczony kraj, w którym poprzez dymy palących się domów i wyziewy rozlanej krwi niepodobna już było dostrzec zgubnej zmazy federalizmu.
Don José Avellanos przetrwał te czasy.
Być może, iż wydając pogardliwie rozkaz, aby go uwolniono, Obywatel Zbawca Ojczyzny miał przeświadczenie, iż ten zatracony arystokrata jest już nazbyt złamany na duchu, ciele i mieniu, żeby mógł być niebezpieczny. A może był to tylko zwykły kaprys. Guzman Bento, zazwyczaj pełen urojonych obaw i nurtujących podejrzeń, miewał nagłe przystępy nieuzasadnionej niczym wiary w siebie, kiedy mu się zdawało, iż stanął u szczytu potęgi i bezpieczeństwa, gdzie go już nie mogły dosięgnąć zamachy śmiertelnych spiskowców. W takich chwilach popędliwie nakazywał uroczyste msze dziękczynne, które w kościele katedralnym Santa Marta odprawiał wśród śpiewów i z wielką okazałością drżący przed nim arcybiskup, będący jego powolnym narzędziem. Słuchał ich, siedząc w złoconym fotelu przed wielkim ołtarzem, wśród orszaku cywilnych i wojskowych dostojników swego rządu. Nieurzędowy świat Santa Marta napływał do katedry, gdyż dla osób wybitniejszych nie było zgoła rzeczą bezpieczną trzymać się z dala od tych objawów bogobojności prezydenckiej. Oddawszy w ten sposób hołd jedynej mocy, którą uważał za wyższą od swojej, nie szczędził aktów łaski, które miały charakter rozpasanej złośliwie łaskawości. Chcąc dopełnić miary swojej potęgi, zapragnął zobaczyć, jak jego zmiażdżeni przeciwnicy będą wypełzali bezsilnie na światło dzienne z mroku ohydnych cel więziennych w Collegio. Jego nienasycona próżność rozkoszowała się ich niemocą, a zawsze było można uwięzić ich ponownie. Było zasadą, iż wszystkie kobiety z ich rodzin musiały później składać podziękowania na osobnych posłuchaniach. Uosobienie dziwnego bóstwa, zwanego El Gobierno Supremo142, przyjmowało je, stojąc, w kapeluszu z pióropuszem na głowie. Groźnym bełkotem nawoływał je do wdzięczności; niechaj jej dowiodą, wychowując swą dziatwę w wierności dla demokratycznej formy rządu, „którą zaprowadziłem dla dobra naszej ojczyzny”. Miał wymowę niewyraźną i bełkotliwą, gdyż utracił przednie zęby w jakimś wypadku, kiedy był jeszcze pastuchem. Zapewniał, iż pracuje sam jeden dla Costaguany, wśród przeciwności i zdrady. Ale niechaj to wreszcie ustanie, bo w końcu znudzi się mu przebaczać!
Don José Avellanos doświadczył na sobie tego przebaczenia.
Jego zdrowie i majątek były dostatecznie nadwątlone, by rozradować oczy najwyższego naczelnika ustroju demokratycznego. Usunął się do Sulaco. Jego żona miała majątek ziemski w tej prowincji i roznieciła w nim znów iskrę życia, gdy powrócił z domu śmierci i niewoli. Kiedy umarła, ich jedyna córka była już w tym wieku, że mogła zaopiekować się „biednym tatusiem”.
Panna Avellanos urodziła się w Europie i po części wychowała się w Anglii. Była to dziewczyna smukła i poważna, o powściągliwym usposobieniu. Miała szerokie, białe czoło, gęste kasztanowe włosy i błękitne oczy.
Inne młode panny z Sulaco podziwiały jej charakter i wytworność. Uchodziła za niezmiernie wykształconą i stateczną. Duma była u niej cechą dziedziczną, wiedziano bowiem powszechnie, iż wszyscy Corbelanowie byli dumni, a matka jej pochodziła z tego rodu. Don José Avellanos bezgranicznie polegał na przywiązaniu swej ukochanej Antonii. Przyjmował je z zamroczeniem ludzi, którzy chociaż stworzeni na podobieństwo boskie, stają się bezdusznymi, kamiennymi bożyszczami, gdy poczują dymy całopaleń na ich cześć. Był zniszczony pod każdym względem, ale człowiek opanowany przez namiętność nie jest jeszcze bankrutem życiowym. Don José Avellanos pożądał dla swej ojczyzny pokoju, pomyślności i (jak się wyraził w zakończeniu swej przedmowy do Pięćdziesięciu lat nierządu) „zaszczytnego miejsca w gronie cywilizowanych narodów”. W tym ostatnim zwrocie przejawia się bez osłonek patriotyzm ministra pełnomocnego, upokarzanego haniebnie nierzetelnością swego rządu w stosunku do zobowiązań zaciąganych u cudzoziemców.
Niedorzeczne starcia żarłocznych klik, które nastąpiły po tyranii Guzmana Bento, zdawały się otwierać wrota sposobności jego pragnieniom. Był zbyt stary, by wstąpić osobiście na arenę w Santa Marta. Ale ludzie, którzy tam działali, zasięgali jego wskazówek na każdym kroku. Sam był zdania, iż najpożyteczniejszy będzie mógł być na odległość, z Sulaco. Jego nazwisko, jego stosunki, jego dawniejsze stanowisko, jego doświadczenie nakazywały poszanowanie ludziom z jego obozu. Do zwiększenia jego wpływów przyczyniło się odkrycie, iż ten człowiek, znoszący z godnością ubóstwo w domu, który niegdyś był miejską siedzibą Corbelanów (naprzeciwko Casa Gould), może rozporządzać środkami materialnymi dla poparcia słusznej sprawy. Jego list otwarty rozstrzygnął o kandydaturze don Vincenta Ribiery na prezydenta. Inny z tych nieformalnych dokumentów państwowych, skreślonych przez don Joségo (tym razem w formie petycji od Zachodniej Prowincji), skłonił tego skrupulatnego stróża konstytucji do przyjęcia pełnomocnictw nadzwyczajnych, których na pięć lat udzielono mu przygniatającą większością głosów na posiedzeniu kongresu w Santa Marta. Było to upoważnienie wyjątkowe, celem utrwalenia pomyślności narodowej na podstawie trwałego pokoju w kraju oraz odzyskania zaufania za granicą, do czego miało posłużyć zaspokojenie wszystkich słusznych jej żądań.
Wiadomości o tym głosowaniu dotarły do Sulaco pewnego popołudnia zwykłą drogą okrężną przez Caytę, skąd następnie przywiózł je parowiec. Don José, który oczekiwał poczty w salonie Gouldów, zerwał się z fotela na biegunach, przy czym kapelusz spadł mu z kolan na ziemię. Oniemiały z radości, zaczął trzeć obiema dłońmi swą srebrzystą, krótką czuprynę.
– Emilio, moja duszyczko – parsknął w końcu – pozwól, że cię uściskam! Pozwól mi…
Kapitan Mitchell, gdyby był przy tym obecny, byłby niewątpliwie w porę napomknął o brzasku nowej ery, ale don Joségo zawiodła tym razem jego wymowa, jeżeli nawet przyszło mu na myśl coś podobnego. Pod duchowym sprawcą odrodzenia stronnictwa blancos ugięły się nogi. Pani Gould podbiegła ku niemu śpiesznie i podając z uśmiechem policzek swemu staremu przyjacielowi, udzieliła mu zarazem przezornie pomocy swego ramienia, której istotnie potrzebował.
Don José odzyskał zrazu panowanie nad sobą, ale przez jakiś czas nie mógł zdobyć się na nic innego prócz niewyraźnie bełkotanych słów: „Och, wy patrioci, moi patrioci!” – przy czym wodził kolejno wzrokiem po obojgu. Niejasne pomysły nowego dzieła historycznego, które zbożnej pamięci przyszłych pokoleń przekazałoby cały ogrom ofiar poniesionych dla odrodzenia umiłowanej ojczyzny, zaświtały mu w głowie. Był historykiem, który miał dość wzniosłości ducha, by napisać o Guzmanie Bento: „Jednak ten potwór, zbluzgany krwią swych ziomków, nie zasługuje na bezwzględne potępienie potomności. Zdaje się, iż naprawdę kochał swą ojczyznę. Dał jej dwanaście lat spokoju. Żył i umarł w ubóstwie, chociaż był samowładnym panem życia i mienia swych współobywateli. Być może, iż najgorszą jego wadą nie była dzikość, lecz niewiedza”. Otóż człowiek, który w ten sposób wyraził się o swym okrutnym prześladowcy (ustęp ten znajduje się w Historii nierządu), zapałał w przededniu swego powodzenia bezmierną niemal czułością do tych dwojga swoich pomocników, do tej młodej pary zza morza.
Podobnie jak przed laty Henry Gould stanął spokojnie do boju z bronią w ręce, przeświadczony o konieczności praktycznej, silniejszej od wszelkich abstrakcyjnych doktryn politycznych, tak samo obecnie, kiedy czasy się zmieniły, Charles Gould rzucił srebro kopalni San Tomé na szale walki. Ingles z Sulaco, „Anglik costaguański” w trzecim pokoleniu, równie był daleki od matactw politycznych, jak jego wuj od kuglarstwa rewolucyjnego. Czyny ich były wyrozumowane, a wynikały z instynktownej prawości ich natur. Nadarzyła się sposobność, więc ujęli broń w ręce.
Stanowisko Charlesa Goulda, stanowisko kierownicze w głębi tych wysiłków, zmierzających do zapewnienia pokoju i rozbudzenia zaufania do republiki, było jasno określone. Z początku musiał przystosowywać się do istniejącego stanu zepsucia, tak naiwnie bezczelnego, iż mogło rozbroić nienawiść człowieka dość odważnego, by nie lękać się jego nieodpowiedzialnej mocy, zdolnej przyprawić o zgubę wszystko, co się z nią zetknęło. Wydawało się mu zbyt nikczemne, żeby mogło zasługiwać bodaj na odruch gorętszego uniesienia. Wykorzystywał je z chłodną, nieulęknioną wzgardą, która objawiała się raczej niż ukrywała pod formami zakamieniałej poprawności, umniejszającej wielce hańbę położenia. Być może, iż cierpiał z tego powodu w głębi duszy, gdyż był niezdolny do tchórzliwych urojeń, ale nie chciał wdawać się ze swą żoną w rozmowy o poglądach etycznych. Ufał, iż aczkolwiek nieco rozczarowana, zdobędzie się przecież na tyle inteligencji, iż pojmie, że jego charakter stanowi nie mniejszą, a nawet większą ich istnień rękojmię od jego obrotności. Nadzwyczajny rozwój kopalni dał mu do ręki wielką potęgę. Poczucie, iż ta pomyślność będzie zawsze zdana na łaskę głupiej łapczywości, napełniało go gniewem. Dla pani Gould było to upokorzeniem. W każdym jednak razie groziło niebezpieczeństwem. W poufnej korespondencji wymienianej między Charlesem Gouldem, królem Sulaco, a naczelnym kierownikiem wielkich przedsiębiorstw srebra i stali, działającym w dalekiej Kalifornii, coraz wyraźniej zaznaczało się przeświadczenie, iż wszelkie wysiłki podejmowane przez ludzi światłych i prawych powinny być potajemnie popierane. „Proszę powiedzieć swemu przyjacielowi, Avellanosowi, że takie jest moje zdanie”. Mr. Holroyd napisał te słowa we właściwej chwili ze swego nietykalnego przybytku w jedenastopiętrowym warsztacie wielkich interesów. Wkrótce potem dzięki kredytowi otwartego w Third Southern Bank (który mieścił się w budynku sąsiadującym z gmachem Holroyda) stronnictwo ribierzystów w Costaguanie przybrało realny kształt pod nadzorem zawiadowcy kopalni San Tomé. Toteż don José, dziedziczny przyjaciel rodu Gouldów, mógł powiedzieć: „Być może, mój drogi Carlosie, iż wiara moja nie poszła na marne”.
Rozdział II
Po długiej rozprawie zbrojnej, rozstrzygniętej zwycięstwem Montera nad Rio Seco, a stanowiącej nowy rozdział w opowieści o wojnie domowej, „ludzie uczciwi”, jak ich nazywał don José, mogli wreszcie po raz pierwszy od pół wieku odetchnąć swobodnie. Ustawa o pełnomocnictwie pięcioletnim była podstawą tego odrodzenia, które dzięki namiętnemu pragnieniu i oczekiwaniu stało się jakby eliksirem wiekuistej młodości dla don Joségo Avellanosa. Kiedy zaś nagle, acz bynajmniej nie znienacka, targnął się na nie „nikczemny Montero”, płomienne oburzenie było tym nowym bodźcem do życia. Już za pobytu prezydenta-dyktatora w Sulaco Moraga nadesłał z Santa Marta natarczywe ostrzeżenie przed ministrem wojny. Montero i jego brat stanowili przedmiot bardzo poważnych rozmów między dyktatorem-prezydentem a sędziwym przywódcą duchowym stronnictwa. Ale don Vincente, doktor filozofii Uniwersytetu w Kordobie, zdawał się mieć wygórowane poszanowanie dla uzdolnień wojskowych, których zagadkowość, na pozór zupełnie niezależna od intelektu, oddziaływała na jego wyobraźnię. Zwycięzca znad Rio Seco był bohaterem popularnym. Jego zasługi były tak niedawne, iż prezydent-dyktator wzdragał się przed nieuniknionym zarzutem politycznej niewdzięczności. Zapoczątkowano odrodzenie wielkimi dziełami: świeżą pożyczką, nową linią kolejową, szeroko pomyślanym planem kolonizacji. Należało unikać wszystkiego, co mogłoby wzburzyć opinię publiczną stolicy. Don José przyznał słuszność tym argumentom i starał się zatrzeć w swym umyśle wspomnienie złowieszczego zwiastuna przy szabli, w butach i ze złotymi galonami, pocieszając się nadzieją, iż postradał on już wszelkie znaczenie w nowym porządku rzeczy.
W niespełna sześć miesięcy po odwiedzinach prezydenta-dyktatora, Sulaco dowiedziało się z osłupieniem o buncie wojskowym, podniesionym w imię honoru narodowego. Minister wojny w wygłoszonym w koszarach przemówieniu do oficerów pułku artylerii, do którego przybył na inspekcję, oświadczył, iż honor narodowy zaprzedano cudzoziemcom. Dyktator skutkiem swej niedołężnej uległości wobec żądań mocarstw europejskich, które domagały się uregulowania zaległych od dawna zobowiązań pieniężnych, okazał się niezdolny do rządzenia. List Moragi wyjaśnił później, iż pomysł, a nawet treść tego podburzającego przemówienia były w rzeczywistości dziełem drugiego Montera, byłego guerillero143, obecnie commandante de plaza144. Energiczne zabiegi doktora Monyghama, po którego posłano pośpiesznie „w góry” i który, pędząc na koniu cwałem, przebył trzy mile wśród głębokich ciemności, ocaliły don Joségo od niebezpiecznej żółtaczki.
Przyszedłszy do siebie po tym wstrząsie, don José nie chciał się uznać za pokonanego. Rzeczywiście, początkowo nadchodziły lepsze wieści. Bunt w stolicy zdławiono po całonocnej walce ulicznej. Na nieszczęście, obaj Monterowie zdołali umknąć na południe, do swej rodzinnej prowincji Entre-Montes. Bohatera przemarszu przez lasy, zwycięzcę znad Rio Seco przyjęto z szalonym entuzjazmem w Nicoyi, która była stolicą tej prowincji. Wojska stacjonujące tam jako garnizon przeszły wszystkie na jego stronę. Bracia organizowali armię, gromadzili niezadowolonych, wysyłali emisariuszy, mydlili patriotycznymi łgarstwami oczy ludowi, a obietnicą łupów zjednywali sobie dzikich llaneros. Powstała nawet prasa monterystowska, napomykająca zagadkowo o tajnych obietnicach poparcia, które pozwalały mieć nadzieję, iż „wielka siostrzana republika z północy” pośpieszy z pomocą przeciwko złowrogim, niszczycielskim zamiarom mocarstw europejskich, i wyklinająca na wszelkie sposoby „nikczemnego Ribierę”, który uknuł spisek, by spętaną ojczyznę wydać na pastwę obcym spekulantom.
Senne, sielskie Sulaco wraz ze swym bujnym Campo i bogatą kopalnią srebra przysłuchiwało się kapryśnie szczękowi broni ze swego szczęsnego odosobnienia. Nie zaniedbywało wprawdzie stanąć w czołowych szeregach obrońców, dostarczając ludzi i pieniędzy. Wszelkie pogłoski docierały tam drogą okrężną – nawet za pośrednictwem zagranicy, tak dalece było odcięte od reszty republiki, nie tylko skutkiem przeszkód naturalnych, lecz także z powodu zamętu wywołanego przez wojnę. Monteristos oblegali Caytę, ważny węzeł pocztowy. Gońcy przestali przedzierać się przez góry i w końcu żaden mulnik nie chciał podjąć się tej wyprawy. Nawet Bonifacio nie powrócił pewnego razu ze Santa Marta i nie wiadomo było, czy nie śmiał stamtąd wyjechać, czy też wpadł w ręce nieprzyjaciela, którego oddziały uganiały się po kraju między stolicą a Kordylierami. Jednakże odezwy monterystowskie torowały sobie w jakiś tajemniczy sposób drogę do tej prowincji i pojawiali się emisariusze monterystowscy, głoszący śmierć arystokratom w siołach i miasteczkach Campo. Bardzo wcześnie, bo już w pierwszych dniach rozruchów, bandyta Hernandez (za pośrednictwem pewnego starego proboszcza z zapadłej wioski) oświadczył gotowość wydania dwu takich emisariuszy w ręce władz ribierystowskich w Tonaro. Przyszli oni do niego, ofiarując mu w imieniu generała Montera amnestię i stopień pułkownika, o ile zgodzi się połączyć swą rozbójniczą bandę ze zbuntowanymi wojskami. Początkowo nie zwrócono uwagi na to oświadczenie. Jako dowód dobrej woli było ono dołączone do prośby, z którą bandyta zwracał się do zgromadzenia w Sulaco, ażeby było mu wolno wstąpić wraz ze swymi towarzyszami do szeregów armii, którą miano werbować w Sulaco dla obrony pięcioletniego mandatu rządów odrodzenia. Prośba ta, podobnie zresztą jak wszystkie inne, dotarła do rąk don Joségo. Pokazał on pani Gould te zabrudzone kartki szarawego, szorstkiego papieru, zrabowanego prawdopodobnie w jakimś wiejskim sklepiku i pokrytego niewprawnymi, żmudnymi gryzmołami starego padre, którego porwano z jego chaty przylegającej do kościółka z gliny, aby służył za sekretarza straszliwemu salteadorowi. W świetle lampy w salonie Gouldów pochylili się oboje nad tym dokumentem, zawierającym dumny i zarazem pokorny odzew tego człowieka przeciwko ślepemu i tępemu barbarzyństwu, które uczciwego ranchero przedzierzgnęło w bandytę.
Przypisek księdza stwierdzał, że pozbawiono go wprawdzie na dziesięć dni wolności, ale że obchodzono się z nim po ludzku i z szacunkiem należnym jego świętemu powołaniu. Ze słów jego wynikało, iż wysłuchał spowiedzi i udzielił rozgrzeszenia hersztowi oraz większości jego bandy i że ręczy za szczerość ich dobrej woli. Skazał ich na surową pokutę, polegającą zapewne na postach i litaniach, i dowiódł jak na dłoni, że niepodobna będzie im pojednać się na stałe z Bogiem, jeżeli przedtem nie pojednają się z ludźmi.
Zapewne nigdy Hernandez nie był równie bezpieczny, jak kiedy prosił pokornie o pozwolenie zmazania z bronią w ręku win swoich i bandy swych zbiegłych z wojska towarzyszy. Mógł przemieszczać się bez przeszkody na rozległej połaci kraju otaczającej jego kryjówki, gdyż w całej prowincji nie było wojska. Załoga Sulaco wyruszyła na wojnę wraz ze swą orkiestrą dętą, która przygrywała marsz Bolivara na pokładzie jednego z parowców Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Wysokie, powleczone skórą siedzenia wielkich pojazdów familijnych, ustawionych wzdłuż wybrzeża portu, uginały się pod ciężarem rozentuzjazmowanych señor i señorit, które stawały na nich, by powiewać koronkowymi chusteczkami, kiedy zapełnione żołnierzami lichtugi zaczęły odpływać kolejno od krańca pomostu.
Nostromo kierował zaokrętowaniem pod nadzorem kapitana Mitchella, który z twarzą zaczerwienioną od słońca, w rzucającej się w oczy białej kamizelce, ucieleśniał dobrą wolę i troskę o wszystkie materialne sprawy cywilizacji. Generał Barrios, dowodzący wojskami, zapewnił przy pożegnaniu don Joségo, iż za trzy tygodnie Montero będzie siedział w drewnianej klatce, do której zaprzęgnie się trzy pary wołów, żeby go obwozić po wszystkich miastach republiki.
– A wówczas, señora – mówił dalej, pochylając swą kędzierzawą głowę ku pani Gould, siedzącej w powozie – wówczas, señora, przekujemy nasze miecze na lemiesze i będziemy się bogacili. Nawet ja, gdy tylko załatwię się z tą bagatelą, założę fundacion145 na kawałku ziemi, którą mam wśród llanos, i zacznę spokojnie dorabiać się pieniędzy. Señora wie i wie cała Costaguana – co mówię? – cała Ameryka Południowa, iż Pablo Barrios okrył się chwałą na polu walki.
Charles Gould nie był obecny przy tym ekscytującym patriotycznym pożegnaniu. Nie jego rzeczą było przyglądać się, jak żołnierze wsiadali na okręt. Nie było to ani jego sprawą, ani jego upodobaniem, ani jego powinnością. Jego sprawy, jego upodobania i jego powinności jednoczyły się w wysiłku, by płynął nieprzerwanie strumień skarbów, który tylko za jego sprawą trysnął z blizny otwartej na nowo w zboczu górskim. Gdy kopalnia zaczęła się rozrastać, wziął sobie do pomocy kilku krajowców. Byli wśród nich przodownicy, majstrowie i urzędnicy biurowi, zaś gobernadorem całej ludności górniczej był don Pépé. Poza tym tylko na jego barkach spoczywało całe brzemię tego imperium in imperio, wielkiej koncesji Gouldów, której sam cień wystarczał, by złamać życie jego ojca.
Pani Gould nie potrzebowała zajmować się kopalnią. Jej przedstawicielami w codziennych sprawach koncesji byli ksiądz i lekarz, ale jej kobieca skłonność do podniet znajdowała pożywkę w wydarzeniach, których znaczenie uzyskiwało swą czystość w ogniu jej podsycanych wyobraźnią zamierzeń. Tego dnia zabrała ze sobą do portu oboje Avellanosów, ojca i córkę.
Wśród różnych innych zajęć w tych burzliwych czasach don José stanął na czele Komitetu Patriotycznego, który znaczną część wojsk z okręgu Sulaco zaopatrzył w broń palną ulepszonego systemu. Wyzbywało się jej wówczas pewne wielkie mocarstwo europejskie, zaprowadzając u siebie jeszcze doskonalsze śmiercionośne narzędzia. Jaką część ceny rynkowej za tę broń, nabytą z drugiej ręki, udało się pokryć z dobrowolnych składek najznakomitszych rodów i ile w ten sposób zebrano pieniędzy, które don José zdołał wysłać zagranicę, było tajemnicą znaną tylko jemu samemu. Pewne jednak, że ricos, jak ich nazywało pospólstwo, nie szczędzili grosza pod naciskiem wymowy swego Nestora146. Niektóre bardziej entuzjastyczne panie składały w ofierze nawet swe klejnoty w ręce człowieka, który był duszą i życiem swego stronnictwa.
Bywały chwile, iż zarówno jego życie, jak jego dusza zdawały się uginać pod brzemieniem tylu lat niezachwianej wiary w odrodzenie. Gdy siedział teraz wyprostowany w powozie obok pani Gould, wyglądał jak martwy. Jego piękna, stara, starannie ogolona twarz miała jednostajną barwę, jak gdyby ją wyrzeźbiono z żółtego wosku. Miękki pilśniowy kapelusz ocieniał jego ciemne, nieruchome oczy. Antonia, piękna Antonia, jak ją nazywano w Sulaco, siedziała naprzeciwko. Jej bujne kształty i surowy owal jej twarzy o pełnych, czerwonych ustach czyniły ją dojrzalszą od ruchliwej, drobnej, silnej postaci pani Gould pod lekko chwiejącą się parasolką.
Antonia niemal nie odstępowała swego ojca. Jej bezsprzeczna czułość łagodziła nieco gorszące wrażenie, jakie wywoływało lekceważenie przez nią nieubłaganych zasad regulujących życie dziewcząt południowoamerykańskich. I rzeczywiście, nie była już dziewczątkiem. Powiadano o niej, iż niejednokrotnie pod dyktandem swego ojca pisywała dokumenty państwowe i że zdążyła przeczytać wszystkie książki z jego biblioteki. Podczas przyjęć – kiedy pozory ratowała obecność zgrzybiałej staruszki (kuzynki Corbelanów), która głucha jak pień, siedziała nieruchomo w fotelu – Antonia dotrzymywała pola w dyskusji z dwoma lub trzema mężczyznami równocześnie. Oczywiście, nie była dziewczyną, którą zadowalałoby spoglądanie przez zakratowane okno na otuloną w płaszcz postać wielbiciela, kryjącego się w bramie przeciwległego domu, co w Costaguanie uważa się za poprawną formę zalotów. Utrzymywano powszechnie, iż ze swym cudzoziemskim wychowaniem i cudzoziemskimi pojęciami wykształcona i dumna Antonia nigdy nie wyjdzie za mąż, chyba że poślubi jakiegoś cudzoziemca z Europy lub Ameryki Północnej, co było rzeczą możliwą, gdyż zanosiło się, iż Sulaco zaleją wkrótce przybysze z całego świata.