Kitabı oku: «Djabeł, tom czwarty», sayfa 2

Yazı tipi:

Wkrótce podano kawę, na grzeczności dla Anny szczególnie siliła się wdówka, i tak dobrze udaną jakąś czułością potrafiła ją ku sobie pociągnąć, że chciwa przywiązania Anusia, nie potrafiła być całkiem niewdzięczną. Poczęła ją zwać przyjaciółką, spoufalać się, ośmielać. Pan Kasper rosnął, bo i jemu dostawały się choć okruchy oświadczeń i serdeczności; a wdowa dla niego umyślnie co raz to coś o talarach brząknęła, co go rozpłomieniło niesłychanie. Chodził poglądając nieznacznie na próżny ale dobrze zamknięty kuferek pokryty dywanikiem, stojący w drugiej izdebce przy samym łóżku, nie mógł się od tego nęcącego widoku oderwać. Oczy wdowy do reszty go durzyły, bo nań tak czule patrzała, jakby jutro iść mieli do ołtarza.

Kilka godzin zbiegły żywo na opowiadaniu o dworze księstwa kasztelaństwa, któren Szwęsia zdawała się znać na palcach, choć w życiu go nie widziała. Rozweselono nawet Anusię, i pan Jan który towarzyszył córce, po kawie się tylko na kufrze pod oknem trochę zdrzemnął wedle zwyczaju. Króciutko to trwało, przeszło nie postrzeżone i ujęło za serce pana Jana, powtarzał i o tem ciągle.

– Bardzo miła kobiecina! i taka gościnna! Ale sobie gacha wybrała! no! no!

Jeszcze w progu zapraszając serdecznie Anusię do siebie, pożegnała ich Szwęsia, a ledwie wyszli, przebrana inaczej, rzuciła się w czekający powóz i pojechała do podkomorzego.

Przez tych dni kilka nie miał on żadnej o losie swoim wiadomości, co go okrutnie jątrzyło, ale że mu kazano czekać, musiał, i w miarę jak nieprzywykły do cierpliwości na zniesienie niepokoju się wysilał, rosły w nim żądze, pracowała głowa – byłby dał wszystko co chciano za Anusię, którą raz najrzał w życiu! Rozrywał się wprawdzie grając po nocach całych, ale że to było pod wieczór jakoś, jeszcze go w domu zastała madame, właśnie u toalety. Porzuciwszy więc fryzurę i puder, jak stał w białym pudermantlu, na wpół umączony, nie starłszy twarzy, poleciał do niej, drzwi kazawszy pozamykać.

Szwęsia siedziała już z nogami na kanapie, a ujrzawszy podkomorzego w tym stroju, poczęła się śmiać, domyślając się jak go tam już niecierpliwość piekła.

– No, a cóż Szwęsiu kochanie! a co? – krzyknął wpadając podkomorzy i wcale nie obrażając się śmiechem jej.

– Podziękujże mi naprzód żem się do ciebie sama en personne fatygowała – a ślicznie mnie przyjmujesz! fe! co za paskudnik!

– Przepraszam cię, ale tak jestem ciekawy!

– A tu nic nie będzie! – chłodno powiedziała Szwędzka.

– Jakto! – wybuchnął gwałtownie podkomorzy łamiąc ręce – a tom zdyshonorowany.

Uśmiechnęła się tylko.

– Ale możeż być żebyś ty! ty! nic nie dokazała?

– Co myślisz! Dziewczyna po uszy rozkochana w Ordyńskim, prosta, głupia, ani do niej przystąpić. Otacza ją dwóch starych, wyschłych zakamieniałych dziadów, pilnując jak we łbie oka. I nic to interesów nie rozumie.

– Ani pieniędzy nawet?

– Albo to oni ich potrzebują?

– Ależ stryj skąpiec?

– Patrz! jak już wie! rozśmiała się Szwędzka i nagle ton zupełnie zmieniła – no – co mi dasz? to ci ją na Nalewki przywiozę, na dzień i godzinę naznaczoną.

– Co chcesz?

– Fe, myśli się targować!!

– Nie targuję się, ale pytam.

– Bądźże wspaniałym – zawołała Szwęsia po swojemu – sypnij! jest za co! nie ma co mówić! różyczka! I że przywiozę to pewna, ale dalej, dawaj sobie rady jak chcesz – ja się w to nie mięszam, i przepowiadam nawet że kłopot mieć będziesz.

Podkomorzy trochę się zamyślił.

– Co będzie to będzie – rzekł – ale pokażę ludziom że co zechcę to dostanę; w sobotę u mnie wieczór, gości hukiem, Anna musi mi pogospodarować.

– No, ale cóż mi dasz – rzucając nań okiem chciwem przerwała łotrzyca – mów-no co dasz?

– Mów co ci mam dać?

Wstała z kanapy jejmość i przeszła się po pokoju, niby namyślając.

– Siadaj i pisz weksel do Cabrego na…

Schyliła mu się do ucha.

Podkomorzy poszukał tylko kałamarza, chwilę podumał.

– To ci dam weksel w sobotę.

– A niewierny! – dumnie krzyknęła rozgniewana – no! to bywaj zdrów!

– Jakto? ale ja ci wierzę, tylkom się chciał wprzód Cabremu opowiedzieć – podchwycił przestraszony podkomorzy – ale kiedy tak, na, bierz, byle tak było, jakem prosił.

– Słuchaj, na dzień i godzinę nie chybię, bo to moja rzecz, ale jak się z tego wywikłasz, co wyniknie, nie moja sprawa. Stworzenie całkiem dzikie, ażeby je ugłaskać, więcej potrzeba czasu, to już nie moja sprawa.

Podkomorzy pochmurny usiadł pisać, a madame chodząc po pokoju zobaczyła pierścionek leżący na stoliku, i włożyła go na palec bez ceremonji.

– A to na pamiątkę dla mnie – rzekła pokazując.

Podkomorzy tylko ramionami ruszył.

– Wartam i więcej bo prawdziwą robię dla podkomorzunia ofiarę.

– W sobotę na Nalewkach – przerwał gospodarz oddając weksel.

– Będę jak zacznie zmierzchać! Bądź zdrów podkomorzuniu. – Rozśmiała się szydersko mówiąc po cichu: – Tyle twego podobno, co się tymczasem naspodziewasz.

I kiwnąwszy mu głową na którą spuściła welon, znikła znajomemi sobie drzwiami.

III

Podczaszyc siedział jeszcze w klasztorze zamknięty, dumając i zżymając się na dziwne położenie swoje. Chwilowe myśli jego brały religijny kierunek, to znów niecierpliwił się i narzekał na losy. Od dni kilku dziwny jakiś smutek go trapił, któryby był nazwał przeczuciem, gdyby filozofia Poinsot'a dozwoliła mu przypuścić ten fenomenalny stan ducha. Tłumaczono to podówczas zdrowiem, żołądkiem, mózgiem, chorobą, czem chcąc byle nie duszą, której upierano się nie widzieć w człowieku. Niespokojniejszy był niż kiedy, więzienie gorzej mu coraz ciężyło, nawet trochę umiejąca go ukołysać rozmowa O. Spirydjona, teraz drogi do serca, zawalonego jakiemś ziemskiem uczuciem, wynaleźć nie mogła. Starzec czekał ale wzdychał.

– Twarda natura do dobrego – mówił w sobie – rekluzja nawet pożyć jej nie może, przyjdzie może czas upamiętania, ale nie rychło… i kto wie czy przyjdzie?

Pomimo jednak zewnętrznych oznak zatwardziałości, podczaszyc zmieniony był znacznie swoim pobytem u kapucynów – nie otworzyło mu się serce ale zmiękło, nie poprawiły pojęcia, ale uznał że obok nich istnieją inne, mocą których ludzie w spokoju i zgodzie z sobą i światem żyją – rzucone było ziarno, choć nie schodziło jeszcze.

Sama ta tęsknota, która często poprzedza nawrócenie, dobrym już była znakiem, a zwrot częsty ku dziecinnym latom, symptomem pragnienia innych wrażeń i żywota. Żywił jak mógł ojciec Spirydjon dobre ziarnka chuchając na nie i pielęgnując, a czekając wschodu, nieraz też kto z gości poufałych klasztoru odwiedzał samotnika przychodząc w pomoc kapłanowi. Tu, do koła poczciwych księży, przy zacnym O. Spirydjonie, krążyły jeszcze ostatki lepszej społeczności, w szczątkach tylko pozostałej w stolicy – nie zepsutej niewiarą, bogatej w uczucia, które zapał religijny w duszy zasiewa.

Dziwnie zaprawdę wydawali się ci starcy podczaszycowi, który na nich spoglądał z ciekawością jak na istoty drugiego świata. Mało podobnych wówczas liczyła Warszawa, podzielona na kilka obozów stronnictwami politycznemi, a nie zamykająca w sobie jak drobną cząstkę tego, co starą Rzeczpospolitę reprezentować mogło. Najpoczciwszym już wówczas paliły się głowy reformami dziwnemi, nowostkami, najlepszych doszła zaraza niewiary, obojętności religijnej i cudzoziemszczyzny.

Możemy sobie poniekąd wyobrazić jaki był, rzec można, szał umysłów, gdy z najlepszemi chęciami, szukano dla kraju lekarstwa w ustawie, którą Russo siadał pisać na serjo. W tym sposobie działo się przecie wszystko – nie budowano na krajowym gruncie, z cudzej myśli przędzono przyszłość, chciano ją zasadzić latoroślą z pod innego nieba wziętą. Wyższa społeczność przy najpoczciwszych życzeniach, błądziła wiedziona ideami wieku i z nich się wyplątać nie umiała, przywykła do lekceważenia co swoje. Na wsiach tylko, po zagrodach panował jeszcze duch przeszłości dotąd nietknięty, i tam żyli ci co piastowali ostatek podań krajowych. Świat to był tak dalece różny od tego, który się wyrabiał w miejskich towarzystwa sferach, wyższych zwłaszcza, że każdy głos posła co pierwszy raz rzucił swą cichą chatę, by radzić na sejmie, brzmiał na nim jak z grobu wywołany, przed stu-letnią myślą. I głuchły te głosy nie wielu, niepojęte, niesłuchane, wyśmiewane najczęściej, zagłuszane krzykami kilku gardłaczy, gdy, jak współczesny jeden pamflet powiada – Branicki z Sapiehą knuli rzeczy po cichu, Suchorzewski i Suchodolski imponowali sejmowi, Zaleski i Mikorski coraz to nowe poddawali projekta, książę jenerał i Stanisław Potocki ustawnie perswadowali, Byszewski i Łączyński milczeli, a król jegomość cierpliwie znosił wszystko.

Ta więc społeczność nieznana podczaszycowi, której próbki miał zręczność poznać u kapucynów, była dlań zupełną nowością. Byli to ludzie, których ubóstwo i wieś uchroniły od nabrania poloru wieku, u których tradycja czczoną jeszcze była i szanowaną jak arka narodowa, ostatnie niedobitki rzeczypospolitej Jagielońskiej, konającej teraz w objęciu reformatorów. Starzy konfederaci Barscy, z kresami chlubnemi na głowie, gotowi jeszcze byli pod starość siąść na koń i co dzień chodzili siodła swe i moderunki oglądać; zakonnicy wreszcie, których stan chronił od zepsucia. Maluczki ten świat, który wzdychał, modlił się, płakał i czekał, który miał serce i wiarę, patrzał już tylko na czynnych, ale sam nie był w czynie – miejsce jego zajmowało pokolenie, którego chęci walczyły z fałszywem pojęciem środków. Tu się przysłuchiwał młody człowiek podaniom mało znanej przeszłości, z której wprzód uczono go się naśmiewać, i poznał że szacunku była godną; tu ujrzał, że barbarzyństwo, którym rzucali w oczy zepsuci by się sami od zarzutu wynarodowienia obronić – całe było w fałszywem pojęciu form, których znaczenie zgasło.

W poważnem tem kole sędziwych, pobożnych, zapłakanych starców i myśl jego spoważniała trochę, choć z zatwardziałością upartą wpływowi ich się bronił. Nie raz już O. Spirydjon miał na ustach słowo z którem wyczekiwał dogodniejszej pory, by nie zrazić niewczesną gorliwością, – a w tem wszystkie nadzieje starca rozsypały się w proch w jednej chwili.

Tegoż dnia, a było to w sobotę, gdy staraniem Fotofero i de Cerullego zgoda z Rybińskim zawartą została, gdy i ksiądz biskup kujawski przez króla ukołysany, zezwolił na nieposzukiwanie napastnika synowca swego, – podczaszyca wezwano wieczorem do fórty. O. Spirydjon, który wypadkiem chodził, usłyszawszy że go wołano, a myśląc że to może sztuka nieprzyjaciół, co dowiedziawszy się o miejscu, chcą go tylko wywabić, zwrócił się do przybyłego i spytał:

– A kogo to żądacie moje dziecko?

Tem dzieckiem był niegdyś marszałek dworu i totumfacki podczaszyca, imci pan Frejer, do którego z rana zabiegł cavaliere, dając polecenie, żeby się do swego pana dostał.

Frejer z początku niechętnie się brał do tego, bo usunąwszy się przy rozbiciu z rachunkami, bardzo ślicznie spisanemi, nie miał potrzeby ratować Ordyńskiego, nie posądzając żeby jeszcze co w kieszeni jego do wyłowienia i obrachunku znajdować się mogło. Słysząc o stanie interesów podczaszyca, będąc świadkiem jak dom i sprzęty zabierano, myślał, że podczaszycowi caput będzie, jak mówił; jako bardzo porządny człowiek nie chciał się do nieporządnych chudopacholskich spraw mięszać. Cavaliere go dopiero przywiódł do pomiarkowania.

– Co ty sobie myślisz? – zawołał do niego po niemiecku – czy ty nie wiesz, że panowie są jak koty, które choćbyś zrzucił z największej wieży, zawsze padną na nogi i nic im się nie stanie? Pójdziesz do niego i oddasz mu kartkę moją, dodając ustnie, że sprawa z Rybińskim skończona, że nie ma się czego obawiać wyjść na świat; – powtóre, dasz mu list z Florencji donoszący o śmierci jego matki, a potrzecie dodasz, że jest pilniejszy nad wszystko interes… dla którego powinien spieszyć…

Frejer dobrze się namyśliwszy, wziął kartkę i list i wybrał się do kapucynów, a gdy O. Spirydjon zagadnął, chciał zaraz kartelusz podać, ale pismo z kieszeni znikło jak kamfora.

– Kogo to żądacie?

– Podczaszyca Ordyńskiego – rzekł Niemiec z poważnym jak suknia jego ukłonem.

– Ale – rzekł O. Spirydjon po łacinie, przypatrując się ciekawie Niemcowi – ja tu o żadnym w tej chwili nie wiem.

– Podczaszyc Ordyński Michał! – począł nalegać wciąż kłaniając się Frejer.

– Czego od niego chcesz?

– Mam poselstwo, ważne, wielkie, smutne! – łamanym językiem począł łatając się Frejer, któremu łaciny nie starczyło.

– Cóż takiego?

Niemiec potrząsł głową.

– Jakże się waćpan nazywasz – spytał ojciec – to się pójdę dowiem.

Niemiec po raz trzeci się ukłonił, a że Polska szlachecka, uczyła szlachectwa wszystkich, a kto w niej parę lat pobył, już herbownych nabierał pretensji, Frejer, syn tkacza gdzieś w Saksonji, odparł:

– Nazywam się Justus Bartholomäus von Frejer!

Z tem poszedł zakonnik do celi i otworzywszy drzwi, zastał podczaszyca spartego na stole, a tak zadumanego że wnijścia jego nie słyszał.

– Laudetur…

– A! dobry wieczór jegomości!

– Powiedz mi kto to jest Justus Bartholomäus von Frejer?

Podczaszyc, który pod tem nazwaniem z trudnością poznał swego dawnego pomocnika, nie rychło wykrzyknął:

– A! Frejer! to mój niegdyś totumfacki! ale zkądże go znacie mój ojcze?

– Jak myślicie, czy to uczciwy człowiek? – spytał O. Spirydjon – nie zdradziłby was?

– Ale nie! to człek dobry, flegmatyk, Niemiec, i okrutnie regularny w regestrach, o pieniądze trudno z nim było zawsze, ale co w rachunkach nikomu się nie da przepisać!

Rozśmiał się kapucyn.

– No, to może chcesz się z nim widzieć, czeka u fórty!

Podczaszyc ruszył chcąc wybiedz, tak mu zapachniało stare życie, którego Frejer był przypomnieniem, ale go ksiądz powstrzymał.

– Czekaj, bezpieczniej ci go tu wprowadzić!

I rzuciwszy na podczaszyca pełnem litości wejrzeniem wyszedł, a po chwilce wsunął się Frejer, kłaniając się bezustannie. Ordyński o mało go w pierwszym zajpale nie uściskał – tak był głodny wrażeń, plotek świata…

– Jakżeś mnie tu wyszukał?

– Posłał mnie cavaliere Fotofero – miałem nawet listek, – ale Niemiec zaczął szukać po kieszeniach. – Co to jest? Dziwna rzecz! ja nigdy nic nie gubię! Dziwna rzecz!

I brwi podnosił i ramionami ruszał i rewizją sukni rozpoczynał jak najsumienniejszą, ale listu znaleźć nie mógł.

– Nie pojmuję jakem potrafił zgubić.

– No ale wiesz przecie – zniecierpliwiony tą zgubą i flegmą z jaką Niemiec ledwie skończywszy poszukiwanie, znów je na nowo przedsiębrał – ależ wiesz z czem cię posłano?

– Cavaliere Fotofero mówił mi… ale jakże ja mogłem zgubić kartkę! – powtarzał Frejer, który poczynał wywracać kieszenie aby je poznaczyć że były rewidowane.

– Zgubiłeś, toś zgubił, mniejsza – tupnął nogą Michał – ale mi mów z czem cię posłano.

– To nic, ale jak mogłem zgubić list! – zawołał niepokonany Niemiec – to niepojęta.

Nareszcie gdy wszystkie kieszenie, kieszonki, chustki, kapelusz, najsumienniej przejrzane zostały, Niemiec westchnął.

– To niepojęta! rzekł.

– To niepojęta jak ty jesteś nudny – zawołał podczszyc przeskakując z nogi na nogę – mów naprzód z czem cię posłano?

– Kazano mi powiedzieć, primo – tu Frejer zobaczywszy kieszenie powywracane i suknie rozpięte, znów je do porządku zaprowadzać się zabierał – 1mo że JW. pan śmiało i bezpiecznie wyjść już możesz, gdy sprawa z panem Rybińskim skończona, a król Jegomość księdza biskupa wziął na siebie; 2do że z Florencji przyszła smutna wiadomość pod datą…

– Co? od mojej matki?

– JW. podczaszyna nie żyje! – flegmatycznie z ukłonem rzekł Frejer.

Ordyński rzucił się na krzesło łamiąc ręce.

Szczerze on przywiązany był do matki, choć między nim a nią nie widać było tej czułości, która rodziców z dziećmi wiązać powinna, ale u obojga zatajone tlało uczucie, któremu tylko zimny wieku obyczaj na wierzch wyjść nie dozwalał.

Chwilę podczaszyc pozostał tak w smutnem zadumaniu, które Niemiec tem łatwiej poszanował, że użył tej chwili spoczynku na nowe poszukiwanie w kamizelce i pludrach, równie bezskuteczne jak pierwsze.

Michał zapłakał nad sobą i nad nią… na obcej ziemi w sieroctwie zmarłej. On także uczuł się sierotą i zadrżał, myśląc, że na jednego Boga tylko śmiało rachować może.

O. Spirydjon, który się ukazał w tej chwili, zastał Niemca jeszcze się systematycznie przetrząsającego, a podczaszyca we łzach. Łzy te niemal go uradowały, bo płacz, to owoc serca, a nie każdy zapłakać może!

– A! co ci to dziecko moje! – zawołał z uczuciem – co ci to jest?

– Odebrałem wiadomość o śmierci mojej matki.

– Módlmyż się za jej duszę – rzekł po cichu kapucyn klękając… i począł głośno – Anioł Pański.

Niemiec stał i patrzał, podczaszyc zawahał się by za starym modlitwę powtórzyć – choć myśl już była gdzieindziej.

– Cóż teraz myślisz z sobą – spytał powstając O. Spirydjon.

– Właśnie mi przyniesiono wiadomość – odpowiedział podczaszyc – że sprawa moja o zadanie rany Rybińskiemu skończona, dzięki przyjaciołom. Śmierć matki wkłada na mnie nowe obowiązki i zajęcia – muszę wyjść natychmiast, ojcze pozwól bym ci złożył serdeczne dzięki za gościnność!

Starzec patrzał na niego prawie rozczulony.

– Ha – wyjąkał powoli – idź w imię Boże – ale wolałbym był żebyś tu jeszcze pozostał. Świat, stary bałamut, znów cię obejmie i omami, i to coś w siebie wziął ze spokojniej, świętej tych murów ciszy, zwietrzeje rychło! Bogdaj byś kiedy przypomniał sobie te dni rozmyślania i pokoju, jakieś tu spędził!

A jeśli cię serce zaboli, powróć tu do nas, panie Michale – powróć do nas, do Boga… tam… może ci na chwilę weselej się zda, ale przeszumiawszy godziny policzone… żal ci ich będzie, bo każda owoc dać powinna, a te ci i kwiatu nawet nie zostawią po sobie!

– Dziękuję ci, dziękuję ojcze – powtarzał podczaszyc.

– Dziękujesz, płaczesz, ale dla czegoż tak ci się wyrywać pilno? Idź więc… idź! i niech cię Bóg ręką starca błogosławi!

Frejer jeszcze szukał nic nie znajdując dotąd, podczaszyc trochę rozczulony, ale odzyskaną swobodą rozgrzany, pochwycił za płaszcz i kapelusz – wyszli. – O. Spirydjon milczący przeprowadził ich do fórty, otworzył drzwi i krzyżem za podczaszycem ściskającym dłoń jego, drogę przeżegnał.

Wieczór już był dość późny – Ordyński spojrzawszy w gwarną ulicę, na ruch i zgiełk miejski – zastanowił się odurzony, serce mu bić zaczęło.

– Frejer – rzekł – przyprowadź mi fiakra, iść nie mogę.

Powolnie rozmyślając Niemiec, odstąpił kilka kroków zbierając się iść i obrachowując gdzie mu najbliżej będzie wynaleźć żądany powóz, gdy zdyszany, przerażony, z wyrazem boleści i rozpaczy na twarzy, stary Sieniński wpadł na wschodki wiodące do fórty i nie postrzegłszy potrącił podczaszyca.

– A to ty stary!

– A to pan!

– Co ci jest Sieniński?

– A nieszczęście! okropne nieszczęście! wykradziono, porwano gwałtem, zdradą, podejściem moję Anusię, moje dziecko… nie ma jej! panie ratuj!

To mówiąc starzec ów tak zwykle powolny, co od pół życia drzemał więcej niż żył, tknięty w serce, powalił się u nóg podczaszyca i zaszedł z gorzkiego płaczu.

– Co? gdzie? jak? co się z nią stało? mów! mów!

Chwycił się Ordyński zapłoniony, bo wspomnienie Anusi wzruszyło go do szaleństwa.

Ale stary Sieniński prawie bezprzytomny ciągnął go, chwycił za nogi, nic prawie mówić nie mogąc, i przerywanym tylko powtarzając głosem:

– Córka moja! moja córka – mój skarb! Anusia moja!

W tejże chwili jak na zawołanie, z głębi ciemności nocnych zjawił się o parę kroków od nich płaszczem obwinięty Fotofero. Stał on patrząc na obu i uśmiechał się złośliwie. Podczaszyc pierwszy go postrzegł.

– Cavaliere ty tu…

– Na usługi wasze jak widzicie… już pan wiesz o porwaniu Anusi?

– A ty?

– A ja od dawna.

– Kiedyż to się stało! kiedy! kto? jak?

– Dziś dopiero! przed chwilą ledwie!

– Wiesz gdzie jest?

– I kto ją uwiózł, i jak i dokąd i dlaczego, wszystko wiem – rzekł zimno cavaliere. – Może to się połata – uśmiechnął się – ty stary powracaj do domu, a my ci trochę poczekawszy przywieziemy córkę. – To mówiąc klasnął w ręce, i fiakr z ciemności się wynurzył, a podczaszyc cały zburzony, nie oglądając się już na płaczącego starca, skoczył z Fotoferem do powozu. Na dany znak, skry posypały się z pod kopyt koni, polecieli…

IV

– Dokąd mnie wieziesz? – spytał oprzytomniając się Ordyński – gdzie ona? co to za porwanie? mów, proszę cię… zaklinam.

– Cała ta historja funta kłaków nie warta – rzekł poważnie Włoch – źleś waćpan zrobił, żeś się w tym klasztorze zamknął, gdzieś z nudy mógł suchot dostać, a świat cały zgubiłeś z oczu. Mówiono wiele o Anusi tymczasem, bo mówiono o tobie, podkomorzemu brańskiemu głowa się zapaliła, zaklął się i założył że Anusię mieć będzie – i…

– Co, ten łysy rozpustnik! ten karciarz przebrzydły, śmiałby dotknąć Anusi?

– A! a! – rzekł cavaliere – a cóż to znowu za drogocenna perła – dziewczyna jak inne, tylko podkomorzy zrobił po swojemu, nie chciało mu się popracować samemu, zapłacił Szwędzkiej, Szwędzka ją wykradła i zawiozła mu do jego domku na Nalewki!

– Prędzej! prędzej! – zakrzyczał podczaszyc. – Na Nalewki – na Nalewki, nie mogę zrozumieć dokąd się fiakr kieruje.

– O! jakże ci pilno! – szydersko rzekł cavaliere. – Kochasz ją! przyznaj się?

– Nie czas mówić o tem, podkomorzemu łeb roztrzaskam, serce wydrę – to zwierz nie człowiek! dla dogodzenia fantazji gotów by krzyż zdjąć z kościoła! prędzej na Nalewki.

Cavaliere patrzał mu pilno w twarz.

– Nic nie mam – rzekł – przeciw zabiciu podkomorzego i kogo ci się podoba, ale pamiętaj kochany podczaszycu, żeby to nie był drugi tom sprawy z Rybińskim.

Podczaszyc nie słuchał powtarzając swoje:

– Na Nalewki, żywiej! zapłacę konie! niech popadają!

Konie też leciały jak ptaki, a jemu krew kipiała, twarz płonęła, dłoń drżała, bo poczuł że kocha Anusię i byłby się rzucił za nią na całe piekło.

Cavaliere śmiał się tylko z pod zakrzywionego nosa. Stanęli nareszcie u bramy zamkniętej.

– Tylko nie krzycz – rzekł do niego towarzysz – cierpliwości! wpuszczają tylko proszonych, ja znak wiem, otworzą nam.

To mówiąc, wysiedli, Fotofero zapukał do wrót zamkniętych, trzy razy po trzy, fórtka otwarła się natychmiast, podczaszyc odepchnął Włocha, który znikł, stróża, co się go chciał spytać o hasło i wpadł na dziedziniec instynktem się kierując, na oświecone wschody, które po cztery na raz przeleciał! uderzył o drzwi oświeconej salki i cały jeszcze rozpłomieniony, oszarpany, rozpięty, wskoczył w tłum mężczyzn, wśród których szukając oczyma nie znalazł kobiety.

Towarzystwo wesoło się zabawiało choć bez gospodarza, śmiano się, szeptano, rozmawiano w kupki pozbijawszy. Oczy wszystkich zwróciły się na podczaszyca, a że wcale był niespodziewany i gniewny, skupiono się do koła. Ordyński rozepchnął ich i popędził słowa nie mówiąc do drzwi wiodących w głąb domu. Trafił na salę jadalną i stół zastawiony wspaniale, przebiegł ją! oparł się o drzwi zamknięte które wyłamał i przez ciemny jakiś pokoik dostał się do sypialni podkomorzego, z której dochodzący go głos płaczliwy do reszty gniew jego rozniecił. Na środku pokoiku, sam na sam z podkomorzym, który stał jak do modlitwy ze złożonemi rękami w pokornej i błagającej postawie, Anna trzęsąca się z gniewu, we łzach, ale z oczyma ognistemi oburzeniem, sparta o stół, wołała.

– Proszę mnie ztąd wypuścić! Co to jest? kto pan jesteś! jak pan śmiesz.

– Jam twój wieczny sługa – mówił podkomorzy.

Na te słowa wpadł jak burza Ordyński z dobytą szpadą i równocześnie krzyknął:

– Kto on jest! nie godzien poczciwego imienia które nosi! szubienicznik i zbójca!

Podkomorzy porwał się na hałas jakby go kto ranił, cofnął, spojrzał, osłupiał z zadziwienia zobaczywszy podczaszyca. Anusia skoczyła ku niemu, rzuciła się i wykrzyknęła:

– A pan Michał, mój zbawca!

I w tej chwili u nóg się jego osunęła zemdlona.

Podkomorzy nie zebrał się jeszcze na żadną odpowiedź, tak go napaść ta zmięszała, gdy Ordyński rzuciwszy nań wzrokiem wściekłym, na ręce chwycił zemdloną i szpadę wziąwszy w zęby, wyszedł nazad przez jadalną do sali. Tu gwar i zamięszanie znalazł wielkie – wszyscy znając już gwałtowność Ordyńskiego, obawiając się krwi przelewu, lecieli rozbrajać. Ordyński na chwilę złożył ciężar swój na kanapie, szpadę wsunął do pochwy, stanął i drżący przerywanym zawołał głosem:

– Mieliście panowie być świadkami jak sobie ten łotr igraszkę chciał zrobić z niewinnej i poczciwej kobiety – zaprawdę piękna zabawka! Biorę was za świadków, że go lżę i zbezczescam do ostatniego, że go mam za najpodlejszego z ludzi, i że tę rękawiczkę rzucam jakbym mu rzucił policzek w twarz, gdyby wart był żeby go się poczciwa ręka dotknęła.

– Podczaszycu oszalałeś! – szepnęło kilku. Ale on nie słuchając, wziął znowu na ręce omdlałą i z pośrodka rozstępujących mu się wyszedł niosąc ją na wschody. Dwie łzy wrzące lały mu się po twarzy, to bladej jak mur, to czerwonej jak ogień.

Po za nim szmer, gwar i hałasy powstały. Podkomorzy niewidzialny stał na progu sali, gdy go lżył podczaszyc, ale się nie ukazał, wszedł po zniknieniu jego, cały pomięszany i wylękły. Goście milczeli spoglądając po sobie, nie wiedząc jaką tu robić minę, najprzezorniejsi wynosili się po cichu, nie mając już na widoku wesołej wieczerzy i hulanki.

– Słyszeliście! – poprawując stroju i fryzury, rzekł podkomorzy, blady jeszcze i niemogący przyjść do siebie. – Nikt nie odpowiedział.

– Ba! apelacja do Jeziornej! – brząknął ktoś poczekawszy.

– Jeszcze Panu Bogu podziękuj że cię jak Rybińskiego nie przekłuł, bo jak widać na żartach się nie zna.

Podkomorzy zaciął usta.

– Ha! – rzekł usiłując się nadstawić i minę nadrabiając – mniejsza o Jeziornę, na dwoje babka wróżyła, ale mi żal tego ślicznego dziewczęcia. Ledwie ją Szwęsia przywiozła, ledwiem perswazjami pierwszy strach i płacz utulać począł, spodziewając że to się skończy ślicznie, pięknie i spokojnie, a tu go licho przyniosło! zkąd-że się wziął? wszakże był za granicą?

Gospodarz próżno się silił zatrzeć wrażenie tej sceny na gościach. Towarzystwo było zważone, najserdeczniejsi ledwie coś pod nosem pykali niezrozumiale, obojętniejsi milczeli przypatrując się zdaleka, a przyjaciele z pokoju pouciekali.

Nie brakło i tych co już szydzili po cichu – wesołości ani sposób wyprosić!! – wieczór zupełnie się nie udał!

Tymczasem podczaszyc niosąc na ręku Anusię omdlałą, a niekiedy konwulsyjnie go jakby przez sen odpychającą, zbiegł ze wschodów w dziedziniec, dopadł bramy, którą mu coś otworzyło i stanął w ulicy, rozglądając się na wszystkie strony.

O kilka kroków czekał nań cavaliere z powozem! Anusia jeszcze była całkiem nie odzyskała przytomności.

– A! – plaskając w dłonie, zawołał Fotofero żywo podbiegłszy – w poręśmy przybyli, siadaj i jedźmy!

– Trzeba ją wprzód ocucić z omdlenia.

– Powietrze świeże i ruch najlepszem będą lekarstwem – zacierając dłonie i śmiejąc się cicho odparł cavaliere, podsuwając fiakra.

Powoli, ostrożnie Ordyński złożył Anusię w powozie i usiadł przy niej by ją podtrzymywać, Włoch usłużny stanął z tyłu na niewygodnej desce, ale tak, że wprost do ucha podczaszyca miał przystęp.

– Na Bednarską, do dworku Sienińskich! – zawołał Ordyński.

– Gdziem ci mówił! – zagłuszył prawie razem odzywając się towarzysz.

– Do dworku!

– Jedź gdziem mówił! Słówko podczaszycu, zastanów no się… po co ty ją zaraz ojcu odwieziesz! wszak kochasz ją i masz w ręku, wieź do siebie!

– Milcz! milcz! przebudza się!

– Nie usłyszy! ojciec już ją opłakał! czemuż byś nie miał korzystać z okoliczności? masz najęte nowe mieszkanie, mogła by u ciebie odpocząć… Ona cię kocha, ona zostanie z tobą! Miałbym cię panie Ordyński za głupiego, za głupiuteńkiego, gdybyś inaczej postąpił. Korzystaj-że choć raz z okoliczności jedynej, z jej przywiązania i wdzięczności! wszak się z nią nie ożenisz, a kochasz ją! Czyż ci łopatą w głowę kłaść potrzeba?

Podczaszyc na którego piersi rozkołysanej tylą uczuciami, różnemi spoczywała piękna główka Anny, zatykał uszy na te rady zdradzieckie, ale czuł jak weń płynęły, jak go rozmarzały. Cały raj cichego szczęścia otwierał się przed nim! pragnął, walczył, ostatek poczciwości wiódł go na drogę lepszą, ale namiętność brała górę i już spostrzegłszy, że nie jadą do dworku, nic nie mówił, spuścił głowę… Anusia się ocknęła, westchnęła boleśnie, krzyknęła, otworzyła oczy, poznała przy blasku latarni Michała i płacząc pochwyciła go za szyję. Ten ruch namiętny, nierozmyślny zbliżył ich serca, Ordyński stracił głowę; cavaliere tymczasem schyliwszy się wpół przysiadł na desce za powozem, żeby nie przeszkadzać i ręce zacierał cicho się uśmiechając…

Powóz leciał ulicami jak zaczarowanym światem ciemności, wśród którego migały to rzędy okien jasnych, to nawieszone gdzie niegdzie lampy, to rozsypane drobne światełka. Ordyński ani wiedział, ani pytał dokąd jadą, słodkiemi słowy uspokajał Annę, której łzy czuł na swojej twarzy jeszcze, a dziewczę płakało z przypomnień strachu, wdzięczności, wzruszenia.

Nagle powóz się zastanowił w dziedzińcu jakiegoś domu.

– Gdzie jesteśmy? – spytał podczaszyc.

– Jesteś pan u siebie – odparł cavaliere – apartament na 1szym piętrze… Buona sera! I zniknął.

– Jutro odwiozę ją do ojca – rzekł w duchu podczaszyc, wysadzając powoli z powozu – teraz niech się uspokoi i spocznie. Anusia jeszcze nie wiedziała co się z nią dzieje, nie rozeznawała miejsca – na przeciw nich kilku sług i Frejer na czele, stali ze świecami.

– Co to jest, dokąd mnie pan prowadzisz – zapytała nagle się zastanawiając – wieź mnie pan do ojca! gdzie jestem?

– Odpocznij u mnie chwilę Anusiu – rzekł podczaszyc – pojedziem zaraz do ojca!

– Pojedziem! odpoczywać! kiedy on tam siwy włos rwie sobie z głowy – zawołała dziewczyna – co ci się stało panie Michale? – cofnęła się – natychmiast! natychmiast!!

Podczaszyc umilkł zawstydzony, chciał konie zawrócić, ale ich już nie było, odjechał niemi Włoch.

– Poszlemy po inny powóz – rzekł smutnie – ten odszedł… tymczasem zajdź do mnie.

– Nigdzie! ani na chwilę, tylko do ojca – stanowczo odpowiedziała Anusia, której charakter powracał z przytomnością.

– Chodźmy pieszo!

Frejer i służba stali w milczeniu.

– Po powóz i konie! hej prędzej! – rzekł dosyć niechętnie Ordyński.

Anusia sparła się o mur i milcząca pozostała z głową zwieszoną, załzawionemi oczyma… Stali tak długą chwilę słowa nie mówiąc do siebie, Anna tylko niecierpliwiła się coraz bardziej nieprzybywającemi końmi, nareszcie sługa powrócił oznajmując, że dla spóźnionej pory fiakra nigdzie znaleźć nie mógł.

– Więc idziemy piechoto! – powtórzyła żywo Anna, podnosząc głowę – idziemy!

Ordyński prosić już nie śmiał, bo nań spojrzała tym wzrokiem, który usta zamyka, musiał ją prowadzić.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
150 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu