Kitabı oku: «Djabeł, tom czwarty», sayfa 3

Yazı tipi:

Noc ciemniejszą się coraz stawała – po domach i kościołach poznał podczaszyc że byli na drugim końcu miasta, ale wiedząc że Anusia co raz powie, to dotrzyma, nie sprzeciwiał się jej więcej. Szli więc z jednym tylko sługą, który niósł latarnię, mając nadzieję spotkać gdzie przypóźnionego fiakra, a Anna odzyskawszy siły śpieszyła tak że za nią zdążyć było trudno. Podczaszyc milczał chmurny, jakby na przekor jeszcze nadeszła burza, puścił się deszcz ulewny, a dziewcze nic nie czując prócz powinności wrócenia do ojca, pędziła po ślizkim bruku.

Ta podróż w milczeniu, ciemności, wśród burzy odbyta, trwała niezmiernie długo – błądzili po uliczkach nieznajomych, szli, wracali i na większe wydobyć się nie mogli. – Po mozolnej włóczędze znaleźli się jakoś na Krakowskiem przedmieściu i choć już nie bardzo było daleko, podczaszyc dostawszy przecie fiakra, namówił Annę by siadła; zajechali przed dworek, w którego oknie paliła się jeszcze świeczka, ale bramę znaleźli już zatarasowaną, dowód że Kasper nie zapomniał bać się o swe pieniądze. – Uderzono do wrót gwałtownie, Hołodryga śpiący nie rychło się zbudził i odryglował. Wchodząc do izby zastali braci w żywej z sobą kłótni, której tylko słów kilka do ich uszu doleciały.

– Waszmościne głupstwo i chciwość wszystkiego tego nieszczęścia przyczyną – wołał Jan – myślałeś o pieniądzach, a zgubiłeś mi córkę? kto cię wie czyś mego dziecka sam nie sprzedał!

Wyrazy te straszne podyktowała rozpacz.

– Panie Janie, opamiętaj-że się – odpowiedział Kasper żegnając – co ci jest? Wszakżem cię tu do siebie nie zapraszał, a com ja winien, żeś ty sam tej awanturnicy dziecko swoje polecił?

– Albożeś mnie na to nie namawiał?

Na te słowa weszła Anusia rzucając się w objęcia ojca. Stary pochwycił ją nie wierząc oczom swoim, padł na kolana, i zobaczywszy dopiero podczaszyca, ku niemu podbiegł objął za nogi, zabełkotał niezrozumiale, mowę z radości tracąc.

Kasper stał także jak wryty kiwając głową, ale nie wiele okazywał uczucia; po chwili radość powróciła im przytomność. Ojciec jednak wymawiał ciężko, zająkiwał się i z wielką trudnością zdobywał na słowa. Chwycił rękę Anny, patrzał na nią i na chwilę od siebie puścić nie chciał.

– Jakżeż to było? – odezwał się wreszcie gospodarz zbliżając ku Anusi – powiedz bo nam aspanna.

– A pozwólcie mi wprzód myśli zebrać – odpowiedziała Anusia – drżę jeszcze cała, w głowie mi się przewraca… Wiecie jak mnie ta jejmość namówiła na dzisiejszą przejażdżkę i zabawę wieczorną i jakem się ja jej dziecinnie pociągnąć dała.

– A jam głupi pozwolił – przerwał ojciec zachodząc się z płaczu.

– Dalibóg jam nie namawiał wcale – po cichu dodał pan Kasper.

– Jakto nie? a któż?

– Ty prędzej! A co mnie do Anusi! chcieliście toście i zrobili co chcieli! nie moja to wina!

– Dosyć żem się dała namówić i pojechała z nią – przerwała spór Anna – naprzód zawiozła mnie do swojego domu, tu, żem była jak zazwyczaj bardzo skromnie ubrana, naprzód mnie wymuskała pomimo mojego oporu, i dopierośmy siadły z nią do powozu. Pojechałyśmy naprzód do jakiegoś ogrodu, gdzie prawie do zmierzchu przechadzałam się z nią po bocznych uliczkach. Szła ze mną zakwefiona, mało mówiąca, czegoś niespokojna.

Jakiś jegomość który tu raz był we dworku, przyplątał się potem do nas, zaczepiał mnie, a choć odpowiadać nie chciałam, sam mówił długo, śmiał się, żartował; zbywałam go jak tylko mogłam, nareszcie pożegnał nas i odszedł, a my chwilę jeszcze zabawiwszy, siadłyśmy do powozu.

W drodze jejmość ta powiedziała mi że musi odwiedzić jakąś tam przyjaciółkę, do której na chwilę wstąpimy – nie bardzo mi się to podobało, ale z nią jadąc sprzeciwić się nie mogłam. Zajechałyśmy w ustronną ulicę, a już się i zciemniać zaczynało, następnie do dworku jakiegoś, którego bramę zaraz za nami zamknięto, a ja z nią weszłam po wschodach na górę. Minąwszy parę pokojów, które mnie zdziwiły żem nic kobiecego nie widziała, w jednym w którym się tylko paliła lampa od sufitu wisząca, kazała mi pozostać, mówiąc – posiedź tu chwilę, ja zaraz powrócę!

Chciałam się wymawiać i do powozu zejść, ale ledwie tych słów domówiwszy, znikła drugiemi drzwiami, a mnie zaraz dziwny jakiś strach ogarnął, obejrzałam się i zdziwiona poznałam, że to być musi mieszkanie mężczyzny.

Cicho było do koła, poskoczyłam do drzwi, jedne były zamknięte na klucz, próbuję drugich, także! przerażona chciałam krzyknąć, gdy drzwi których próbowałam otwarły się, wszedł ten pan co z nami mówił w ogrodzie i ukląkł przedemną.

Nie pojmowałam co to wszystko znaczyć mogło, i słów któremi się odzywał nie rozumiałam nawet, wiem tylko, że przysięgał, obiecywał, zaklinał i porwał mnie za rękę, którą gwałtownie mu wyszarpnąwszy, oparłam się o stół właśnie gdy podczaszyc drzwi wyłamawszy pierwszy wpadł do nas… Więcej nic nie wiem, bom zaraz zemdlała.

Anna rozpłakała się.

– Dzięki Bogu co cię ratował i tobie panie żeś nad nami miał litość – odezwał się Sieniński. – O! ja bym był nie przeżył tego! truchleję jeszcze wspominając!

W pierwszej chwili, gdy zmierzchło, a nie powracała Anusia, zaraz mnie tknęło, pobiegłem do mieszkania tej gałganicy… Już tam nie było jej ani śladu – mieszkanie stało pustką, powiedzieli stróże, że na wieś się gdzieś wyniosła.

– To była namówiona zdrada! – krzyknął Kasper – ale któż by się jej mógł spodziewać, tak to stworzenie udawało układną i pobożną kobiecinę!

– Waćpan pierwszyś nas pociągnął swoją łatwowiernością!

– A nie byłeś ze mną u niej na kawie? a nie mówiłeś sam, że bardzo przyjemna kobiecina?

– Któż pociągnął i znajomość zrobił! – począł znów Jan.

I bracia kłótnię na nowo mieli zagaić, gdy Anna całując ojca w rękę, usta mu zamknęła; postrzegli oba podczaszyca i zamilkli.

Ordyński w którego duszy nie wiem co się działo, chmurny, złamany, gniewny, wstał z krzesła po chwili, spojrzał na Annę z wymówką gorzką i pożegnał kłaniającego się starca, rzucając mu smutek na pożegnanie.

– Módl się za duszę mojej matki!

– Podczaszyna nie żyje! – zawołali ojciec i córka z wyrazem serdecznego bólu! – nieszczęście! nieszczęście!!

Podczaszyc odwrócił się i uszedł.

V

Z wielkiem podziwieniem swojem, podczaszyc w bramie zaraz spotkał się z cavalierem Fotofero, który w płaszczu obwinięty, zdawał się nań oczekiwać; w milczeniu ujął pod rękę Ordyńskiego, wsadził do powozu i dał znak woźnicy, by jechał do nowego mieszkania.

– Zkądżeś tu znowu? – spytał zdumiony podczaszyc.

– O to mniejsza – odparł Fotofero – ale cóżeś to najlepszego zrobił pan, dając tak z rąk sobie ujść ulubionej dziewczynie; na to potrzeba być…

– Cóż chciałeś, żebym ją gwałtem zatrzymał! Ty jej nie znasz!

– Nie znam jej, ale znam kobiety – odrzekł machając ręką Fotofero – czasami czekają trochy gwałtu by się poddać. Ale mniejsza o to, kto wie? lepiej się tak może stało, choć myślałem że będzie inaczej. Cóż ci mówiła o podkomorzym brańskim, jak ją porwano? kto? wszak pewnie rozpowiadać musiała?

Podczaszyc niechętnie i krótko powtórzył powieść Anny, a cavaliere śmiał się wciąż oczy mając weń wlepione.

– I pan temu wszystkiemu wierzysz? – rzekł po cichu gdy podczaszyc dokończył! – cha! cha! miałżeby podkomorzy być takim jak pan ceremoniantem?

Ordyński zerwał się z siedzenia, wielkim głosem zawoławszy:

– Milcz! milcz! – Oczy mu się zaiskrzyły, pierś wzdęła, oburzył się, ale podejrzenie było wrzucone w duszę, i rosnąć w niej już mogło. Cavaliere nie żądał widać więcej, gdyż zaraz zręcznie bardzo zwrócił rozmowę, a podczaszyc przypomniawszy śmierć matki, zwróciwszy myśli w inną stronę, smutny, do domu słowa nie rzekłszy przyjechał.

Na progu chciał go Fotofero pożegnać, ale Ordyński poczuwszy się do wdzięczności dla niego, pociągnął go za sobą.

– Na ten raz służyć nie mogę – rzekł cavaliere wyrywając się – pilna sprawa woła mnie gdzieindziej, alem rad że się pozbywasz dawnego ku mnie wstrętu i przekonywasz że ci sprzyjam szczerze. Ja to sprowadziłem de Cerullego dla oczyszczenia ciebie, ja jeden pamiętałem o tobie gdyś się skrywał, ja natchnąłem twoich dawnych przyjaciół, ja postarałem się o zgodę z Rybińskimi – ja wreszcie wcześnie zawiadomiłem o tobie jenerała, który już czeka na górze.

To mówiąc potoczył się po schodach i znikł w ciemnościach.

Podczaszyc wszedł wolnym krokiem do swego mieszkania, ociągając się, bo mu teraz oznajmione odwiedziny Bauchera wcale nie były na rękę, potrzebował sam na sam smutek swój i znużenie wydychać.

– Ha! – rzekł w duchu – jenerała się pozbędę łatwo; gdy zobaczy że go czem przyjąć nie mam, prędko się wyniesie.

Ale się bardzo mylił w rachubie podczaszyc, bo zastał starego zjadacza nad wielkim półmiskiem ulubionych raków i kilką butelkami wina, z serwetą szczelnie pod brodę zatkniętą, siedzącego wygodnie i zajadającego bardzo smaczno.

– Podczaszyc! kochany mój podczaszyc! a witajże! odezwał się Baucher rozstawując ręce do uścisku – przecież nam cię fata szczęśliwie wracają! Czekam cię od godziny i dziękuję ci żeś nie zapomniał o mnie, a kazał mi wygotować przekąskę. Raki dobre, tłuste, duże, wino wcale niczego, ser szczypiący… No, teraz opowiadaj mi swoję Odysseę i radźmy co począć.

To mówiąc Baucher już znów zajadał, popijał, haec faciendo et haec non omittendo, rozpoczął razem butelkę i rozmowę; podczaszyc upadł przy nim na kanapę.

– A fe! – odezwał się jenerał spojrzawszy mu w oczy, czy to się już godzi tak tracić ducha dla mizerji! Umarła matka, wszyscyśmy śmiertelni! zdradziła cię kochanka, któraż z nich nie zdradza? Nadszastałeś majątku, to rzecz do zreperowania; znudziłeś się klauzurą, tem ci lepiej światek będzie smakować. Jutro będziemy z tobą u króla.

– Po co?

– Takeśmy ułożyli, król cię z Rybińskimi semotis arbitris pojedna, a potem pokażesz się na dworze, publicznie, i rzecz skończona. Sam słyszałem jak N. Pan dowiedziawszy się o śmierci pani podczaszynej, powiedział: Jam teraz jego opiekunem.

– Ale ja mam gotowe drugie zajście z podkomorzym, które mnie znów N. Pana narazi.

– Co? on cię wyzwał?

– Nie, alem ja go publicznie złajał!

– A ba! nikt tego nie słyszał prócz przyjaciół zapewne, byłeś w pasji, chodziło o kochankę, to już ja wiem wszystko, rzecz do załatwienia, obejdzie się bez kawalkaty do Jeziornej. Myśl lepiej jak czas stracony nagrodzić, a nie o tem! Młodość krótka! przejdzie jak z bicza trzasł, a! a! – westchnął – siły codzień opuszczają, żołądek się psuje, trzeba kochać i jeść nie spuszczając się na jutro.

Widząc że te perswazje mało robią skutku, otarł Baucher usta po rakach, nalał szklanicę, rozsiadł się wygodnie na kanapie, i podśpiewując z cicha, poglądał na podczaszyca, który jak mruk milczał posępnie.

Złamany wypadkami Ordyński, ust jakoś otworzyć nie mógł, bo i myśli skupić nie umiał. Odrętwiały spoczywał w tem osłupieniu którego doznajemy, gdy wielki cios niespodziewanie w nas uderzy. Noc już była uszła do połowy, gdy widząc się zawadnym, a rozrachowawszy że ruch powozu dalszemu ciągowi strawności szkodzić już nie może, Baucher ścisnął za rękę Ordyńskiego i kazał sobie podać karetę.

Dopiero po jego odjeździe zwlókł się podczaszyc obejrzeć swoje mieszkanie, i znalazł je urządzone na bardzo pańską stopę, obszerne, a co dziwniejsza, połowę w nim swoich dawnych sprzętów, jakimś cudem ocalonych. Na miejscu które zawsze zajmował Archanioł-Michał, pozostały u kapucynów, wisiał tejże wielkości prześliczny obrazek, wystawujący scenę wszeteczną, starego i mistrzowskiego pędzla.

Podczaszyc rzuciwszy okiem po pokojach, uczuwszy się niesłychanie zmęczonym, padł prawie na łóżko i zasnął.

Gdy się przebudził, już nad nim stał jenerał ubrany paradnie, i rozkazawszy podać czekoladę, nalegał na podczaszyca, aby się co prędzej ubierał.

– Musimy spieszyć do zamku! rzekł – bo król wyjechać może – a zatem duchem mi się ubieraj.

Przetarłszy ledwie oczy, posłuszny rozkazowi podczaszyc chwycił się z łóżka, przeszedł do garderoby, a jenerał pozostał przy czekoladzie, której wyziew połykał studząc powoli. Tak się też dobrze obrachował z nią, że gdy ostatniego biskokta dojadał i wodą go popijał, wyszedł Ordyński gotów, i zaraz ruszyli do zamku.

Była to godzina, w której król przyjmował tylko poufałych á son petit lever, w czasie gdy Brunet i Russo pracowali z fryzjerem około stroju i głowy Jego królewskiej mości. Sekretarz zwykle czytywał wówczas, jeśli nie było nikogo, listy prywatne, lub Reverdil przychodził z jakąś świeżą broszurą, najczęściej zasępiającą czoło królewskie. Czasem gdy listów nie było, a król słuchać czytania nie miał ochoty, wpuszczano Byszewskiego, Komarzewskiego, Kickiego, Garczyńskiego, Bacciarellego i innych, a ci przynosili z sobą nie zawsze wesołe nowiny miejskie i zakulisowe, wiadomostki sejmowe. Niekiedy król tę godzinę wyznaczał tym, których chciał przyjąć sekretniej, rozmówić się w cztery oczy. Pomimo jednak że jenerał z podczaszycem byli na liście zajęć tego poranku, nie zaraz ich przypuszczono; musieli czekać w gabinecie przyległym, bo król zajęty był właśnie rozmową o sprawach publicznych, nużącą go, niepokojącą, drażliwą, z ks. Łuskiną, biskupem kujawskim i kilką najpoufalszymi już u niego się znajdującemi.

Ta urywkami dochodząca oczekujących rozmowa, malowała dobrze charakter króla, i stosunek jego do stronnictw, które ważniejszą na sejmie grały rolę. Partja własna królewska i prymasowska nie liczyła ani wielu, ani znakomitych ludzi, i sama przez się była bezsilną; prymas jeszcze odepchnął od siebie jednym niezręcznie wyrzeczonym i wielki rozgłos mającym wyrazem, zgraja napiętnowawszy przeciwników wszelkiego rodzaju, czego mu darować nie chciano. Partja Potockich i Czartoryjskich trzęsła tymczasem sejmem, a hetmańska i sapieżyńska podkopywała go intrygami pokątnemi, niewidocznemi, dopiero dającemi się czuć w skutku. Król bez zasady własnej, zobojętniały, przechylał się to do jednego, to do drugiego stronnictwa. Stosunki dawne, poufałe i pewne węzły, co się nigdy całkiem rozprządz nie dają, łączyły go z hetmanem, Sapiehami, ostatek serca i szlachetności pociągał ku reformatorom. Nie mógł obojętnie patrzeć na usiłowania, którym poklaskiwała opinia, które nosiły cechę bezinteresownej miłości kraju. Ale te popędy szlachetniejsze trwały chwilę, niewiara, zwątpienie, rozcinała nić ich pajęczą i król do hetmana powracał.

– Księże biskupie, słychać było cicho mówiącego króla – szczerze powiadam, ja nic dobrego nie przewiduję. Ludzie niektórzy chcą dobrze, ale z nich nikt nie wie jak począć; inni sami nie wiedząc czego chcą krzyczą, ostatek daje się ciągnąć interesem, przyjaźnią, stosunkami. Ba, są i tacy co o niczem nie myśląc, byle mowę rozgłośną wydeklamowali, syci. Wszystko to daj Boże by z dymem a nie ze krwią poszło.

Nikt zdawało się nie odpowiedział na to królowi, lecz po chwili odezwał się ks. Łuskina:

– N. Panie, ci co pragną reform dla kraju, nie darmo ich żądają, a wiedzą czego chcą i czemu; drudzy też co by się przy starem radzi osiedzieć, mają swoję racją – boją się z domu wyszedłszy, zabłądzić w lesie… Usiłowiania wszystkich wydadzą wreszcie owoc wspólny, da Bóg piękny i smaczny. Powiększenie wojska, przyłączenie się wszystkich a z niemi i duchownych do ciężarów publicznych, skasowanie zgubnych, elekcyj, przypuszczenie nie-szlachty do praw wyjątkowych dotąd nobilitati exclusive służących, reformy te godne statystów co je przedsięwzięli.

– Ja też ich wcale nie ganię – rzekł król – ale mi nikt wlać nie potrafi przekoniania, żeby się to na co zdać miało: kiedy człowiek umiera, próżno myśleć żeby mu bolący ząb wyrywać… A przytem, mój dobrodzieju, kraj nie przerabia się od fundamentów jednego dnia, na zawołanie – to darmo. Mnie nikt nie wszczepi nadziei, choćbym może za nią życie z ochotą sakryfikował.

– Byle król był z nami, dodał ks. Łuskina, wszystko dobrze będzie…

Suchy śmiech był pierwszą odpowiedzią.

– Utinam sis vates, dodał Stanisław August, ale ten król nie wiele wam pomoże. WPan mości księże Łuskina, lepiej wiesz jak na obrady patrzy opinia, co też tam słuchać o ostatnich ustawach? Co one wywołały!

– Co? Rozmowy umarłych! przerwał biskup kujawski szybko.

– Słyszałem o nich, odparł król – kto to pisał? nie wiecie?

– Ani się domyśleć – rzekł Łuskina, ale chodzą dosyć po rękach i nie bez wrażenia.

– Trzeba żeby mi Reverdil kiedy drugą przeczytał, dodał król, do której słyszę wprowadzono Dekerta, znam ją tylko z treści. A w mieście co tam słychać? odwrócił rozmowę, jakby umyślnie unikając polityki.

– Nasz podkomorzy brański, przysunął się Byszewski który tylko co wszedł, znowu sztukę spłatał, wykradł słyszę wczoraj owę Anusię podczaszycowi Ordyńskiemu.

– Owę to sławną Anusię, o której przed niejakiem czasem tyle mówiono?

– Ale się nią długo nie cieszył, dokończył jenerał szybko, nie dając się z plotką uprzedzić – prawy jej właściciel wpadł jak burza i zbezcześciwszy go, odebrał mu ją.

Nastąpiła chwila milczenia.

– Niepoprawiony! kiedy się to ten fajerwerk wypali, przebąknął król nareszcie, zwracając zaraz rozmowę. – Kazałem – rzekł, żeby się tu dziś stawił podczaszycowi i natrę mu uszy za waszego synowca mości księże biskupie. – Cóż ten biedny podskarbi? spytał po chwili Byszewskiego, – nie słychać o nim?

– Barabasz, dodał ks. Łuskina po cichu.

– Alboż go to już tak nazywają? rzekł Stanisław August wzdychając.

– Zdaje się żem już o tem mówił W. K. Mości?

– Może, ale mi to z głowy wyszło. – Uciekł chwała Bogu, co wiele sejmowi trudności oszczędzi.

– Wątpię, przerwał biskup, bo gorąco go szukają. Pomimo wszystkiego co uczyniono, by nienawiść ku niemu ogólną osłabić, zawsze ona trwa, a nawet wzmagać się zdaje. Na hetmana Ogińskiego wrzask okrutny, że go dał puścić, a tysiąc czerwonych złotych nagrody i ogólna niechęć, pewno go prędko pod kłódkę zapędzą.

– Niech sobie ucieka – rzekł król żywo – jak najdalej! Ciężki to dla mnie cios widzieć go przed sądem, a w nim zbeszczescony urząd wysoki i dostojeństwo. Sąd ten wywołuje tyle już zapomnianego dzięki Bogu, i błotem rzuca na tyle ludzi blizkich mego serca.

– Już dziś odezwał się ks. Łuskina powoli, rozchodzi się wieść, że go powtóre na lądzie schwytał oficer jakiś…

– Co? znowu! krzyknął król.

– Poznano go przypadkiem na poczcie.

– To może być jeszcze bajka, czekajmy – rzekł biskup.

– Daj Boże by to bajka była.

– Cała historja podskarbiego, dorzucił ks. Łuskina – chodzi teraz po mieście i kraju, znają ją chłopcy uliczne, wiedzą na palcach wszyscy, a ktoś z przemyślniejszych nieprzyjaciół sprowadził tu nawet do Warszawy Kozłowskiego, który chodzi po ulicach, pytając kogo spotka o swoję żonę.

– Cóż to za historja znowu? spytał król – ja sobie jej nie przypominam… to już nie ex publicis, ale z życia prywatnego! Nabroił bo podskarbi, może nie więcej od drugich, ale mu nic się nie upiekło darmo!

– Na nieszczęście, ta historja z Kozłowskim dosyć brzydka, podchwycił Arnold Byszewski – ale nic by to nie było, żeby jej do drugich nie przyszywano! bo to chodzi po ludziach! Kozłowski szlachcic ubogi, służył podobno u księcia podskarbiego, a miał co się zowie piękną żonę; widywałem ją potem u księcia, piękność znakomita!

– No i porwał mu ją, okupił, zapłacił czy odmówił! rzekł król trochę niecierpliwie, cóż to osobliwego!

– Trochę to nie tak było N. Panie, dodał jenerał. Kozłowski na nieszczęście głupi, kochał się tak szalenie w swojej żonie jak się drobnej szlachcie trafia tylko; gdy mu ją podskarbi odmówił, z żalu oszalał.

– Oszalał! ale czyż to być może! spytał Stanisław August, może udaje chyba warjata!!

– Nie N. Panie, trudno to tak udawać! Samem go widział! Ktoby się to tak wygórowanych sentymentów spodziewał w prostym szlachciurze! Mojem zdaniem, nie winien książe podskarbi nic, bo mógł-że przewidzieć co wyniknie? Kozłowski przebywszy ciężką chorobę z której ołysiał zupełnie, zwarjował całkowicie.

– Czemuż go już nie oddadzą do Bonifratrów? spytał chmurno biskup.

– Łagodny to warjat, a pewnie nieuleczony, chodzi sobie po mieście, i na tem jego mania że każdego zatrzymuje i pyta czy nie wie gdzie się Julka jego podziała. Ulicznicy drwią z niego, ale to widok przykry, jeszcze teraz rozżarza nienawiść ku podskarbiemu, i myślę że go tam nie darmo puścili na ulicę, czyjaś to sprawka.

– A z Kozłowską co się też stało?

– Historja to nie dawna jeszcze, kobieta młodziuteńka podobno w trzecich rękach, nie myślała mu wcale dotrzymać wiary przeciw fortunie. Teraz ją jakiś Włoch zagarnął.

Na tem stanęła rozmowa poczęta sejmem, skończona plotką pokątną, a jenerał posłyszawszy że się król o podczaszyca upominać zaczął, wprowadził go do gabinetu.

Na pierwszy rzut oka, król wydał się podczaszycowi jeszcze starszym, a choć wyraźnie były ślady piękności i chęć utrzymania się przy niej – czas, czy wypadki, głęboko się wyryły na jego twarzy. Usłyszawszy wchodzących, Stanisław August już ubrany odwrócił się ku drzwiom i oblicze jego przybrało wyraz niezwykłej, udanej surowości. Podczaszyc skłonił się raz pierwszy z daleka.

– Mości Ordyński – odezwał się król wyciągając ku niemu rękę – byłbym go surowo przyjął, ale mi boleść jego usta zamyka i serce łagodzi. I ja też cierpię nad stratą tak pełnej wysokich przymiotów matki waćpana. Niech więc przebaczenie i zapomnienie pokryje co się stało z żywości młodzieńczej i krwi zburzonej.

Oto Jegomość ksiądz biskup kujawski, uproszony przezemnie, przychylając się do żądania mego, winę waszmości darowuje, a ja z nim; ale niech to będzie nauką dla przyszłości.

Podczaszyc zbliżył się do biskupa, który w milczeniu posępnem oddał mu ukłon, potem ucałował rękę królewską i natychmiast się wysunął; toż uczynili ks. Łuskina i jenerał Byszewski, pozostali tylko: król, jenerał Baucher i Ordyński.

Stanisław August powstał z krzesła i przybliżył się do podczaszyca marszcząc brwi nie bez wysiłku, gdyż surowym być nie umiał, gniewu nie znał, nie tak z dobroci (choć jej miał wiele) jak raczej z obojętności niedopuszczającej burzy do serca.

– Wymagam po waszmości – rzekł – byś mi sprawy nowej z podkomorzym nie rozmazywał, pogodzą was przyjaciele. Dość już tych pojedynków i krwi rozlanej za kobiety, szklanki wody nie warte! w takiej chwili wstyd się o to potykać.

Podczaszyc nie mógł nic odpowiedzieć, ale jenerał podchwycił.

– Stanie się wola W. kr. Mości, my to zaraz połatamy, nie pojadą do Jeziornej.

– Szczęściem i tak dla Waćpana – dodał król – że sprawa o ranę Rybińskiego w nic poszła, bo pachła nie lada czem pod sądem marszałkowskim.

– Jam był srodze obrażony – rzekł podczaszyc – a odmówiono mi zadość uczynienia.

– Nie mówmy o tem – przerwał Stanisław August. Czas już wielki dla Waćpana pójść śladem ojców, poprzestać życie tak trawić, potrzeba zacząć żyć dla kraju, pomyślę by go użyć.

Podczaszyc skłonił się całując rękę królewską, a w tem koniuszy Kicki wszedł dając znać że karety królewskie stały gotowe do naznaczonej przejażdżki; za nim Ryx wprowadził za sobą kamerdynerów niosących kapelusz, laskę, szpadę, płaszcz… Paziowie w paradnych strojach na koniach, pułkownik Königsfeld ich naczelnik… kilku ułanów, stali już w dziedzińcu oczekując by towarzyszyć królowi. Ordyński z jenerałem ustąpił, a orszak świetny posunął się zaraz ku Krakowskiej bramie i w niej znikł im z oczów.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
150 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 5 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre