Kitabı oku: «Djabeł, tom czwarty», sayfa 5

Yazı tipi:

VIII

Dzięki nieodstępnemu przyjacielowi i panu de Cerulli, z którym dla gry i dla zbliżenia się do pięknej Julji co dzień był lepiej podczaszyc, życie jego pędem szło w kierunku zguby, wiodąc go na niechybne przepaści. Ale wśród ówczesnego świata i prawie powszechnej rozpusty, upadku fortun, zwalania się imion, widok ten nawet oczów nie zwracał, nie dziwił, nie wzbudzał litości.

– Szumi młodość! – mówili jedni.

– Straci, ożeni się bogato, potem i ustatkuje – dodawali drudzy.

– Tyle jego co pohula! – mówili starsi niedowiarkowie.

Życie to stratne, nieopatrzne, pańskie, jak gdyby jutro świat się miał skończyć wyglądające, pochłaniało niezmierne sumy. Znowu więc podczaszyc pożyczał bez rachunku, wydawał bez rozwagi, przy nim wciąż ów szatan kusiciel, szeptał mu rady namiętności jego podżegające. On to w oczach jego podejrzeniem szkaradnem śmiał zbrukać Annę, do której skłaniało się serce Ordyńskiego, on pierwszy wskazał mu z kału i bezwstydu wyciągnioną Julję, on go wzywał do gry i plątał siecią towarzystwa, które pomimo imion świetnych, składało się z najzepsutszego steku XVIII. wieku.

Wkrótce pojednano podczaszyca z podkomorzym brańskim, a ten w pierwszej rozmowie dla dogodzenia swej próżności, choć nic nie śmiał powiedzieć na Annę, jednym ją znaczącym spotwarzył uśmiechem.

Podczaszyc zapragnął ból jakiego doznał, krwią rozlaną ugasić, ale nie mógł żądać tłumaczenia się z uśmiechu, i musiał cierpienie skryć w sercu, w którem już trupami leżały, nie jedna dawna boleść i nie jedno wspomnienie.

Miłość dla pięknej Julji ogarniała go teraz całego, a do wzrostu tej namiętności może i położenie kobiety strzeżonej ściśle, przykładało się. De Cerulli zazdrośny czy nie, jako Włoch uchodził za szatana zazdrości, a sam cavaliere dopomagając do miłostek, nieustannie ostrzegał podczaszyca, żeby się na zemstę jego współziomka nie narażał…

W ten sposób podżegano go jeszcze i drażniono. Julja pokazywała mu się w oknie tylko, ale oczy jej miłośno spoglądały na podczaszyca, paluszki wkrótce poczęły słać pocałunki, usta zdawały się mówić – że radaby zbliżyć się do niego. Włoch, jakby nic o tem nie wiedząc, przyjmował w domu rywala, po przyjacielsku zawdzięczając mu co z jego przyczyny wycierpiał, obsypując grzecznościami, pożyczając pieniędzy i t. p.

Podczaszyc kilka razy próbował potajemnie dostać się do mieszkania Julji, choć na chwilę z nią widzieć, zawiązać stosunki jakieś, ale na każdym kroku znalazł nieprzełamaną zaporę – drzwi, ludzie, żelaza i oczy ją strzegły.

– Słuchaj – rzekł zniecierpliwiony tem do Fotofera, przybyłego w odwiedziny jednego poranku, jak to może być żebym ja się dał temu Włochowi pokonać i odszedł z niczem.

– Wszakem przestrzegał, że czujny i zazdrośny.

– Alboż i takich nie oszukują?

– Wprawdzie trafia się to, ale z mężami nie z kochankami – śmiejąc się, rzekł cavaliere – małżeństwo to ma do siebie, że blachmalem oczy zasłania.

Podczaszyc kwaśno ale przez grzeczność uśmiechnął się z tego żarciku.

– Cóż począć? – spytał.

– A cóż! wyrzec się pięknej Julji! – odparł przyjaciel obojętnie.

– Wiesz, że to być nie może, ja ją kocham!

– Podczaszycu uważaj co mówisz!

– Powiadam że ją kocham! czyż na Cerullego nie ma już żadnego sposobu? Znasz go, jesteście dobrze z sobą?

Cavaliere namyślił się, zmarszczył, zadumał.

– Ha! ha! – rzekł – byłby może sposób, ale to trudno, bardzo trudno!

– Jaki! mów, użyję jakiegokolwiek!

– Przyznam ci się – szepnął po cichu cavaliere – że de Cerulli ma tylko jednę słabość przez którą do niego trafić można. Widzisz na jakiej stopie dom trzyma, co go kosztuje życie, a jednak to człowiek niezmiernie chciwy! kto wie?… może by się połakomił na pieniądze, bo poczyna stękać, że go Julja drogo kosztuje.

– Na pieniądze! w to mi graj! – klasnął w ręce podczaszyc – to najlepiej, zapłacę mu co zechce, niech mi ją odstąpi. Myślisz że ją sprzeda?

– Nie wiem, spróbuję, pogadam, namówię, nie wspominając od kogo wychodzi propozycja.

– Quid tentare nocebit – dodał Włoch zacierając ręce, (bo niekiedy łacinę cytując, udawał że był uczniem akademji padewskiej i teologował po troszę).

Podczaszyc uścisnął tak nieocenionego przyjaciela, powierzył mu całkowicie losy swoje i wyprawiwszy go z pełnomocnem poselstwem, sam pozostał w domu, niecierpliwie czekając co mu przyniesie. Cały jednak dzień dał niepokojom wzbierać cavaliere, i nie pokazał się aż trzeciego. Ordyński wybiegł na przeciw niemu na wschody, a że miał u siebie kilka osób, porwawszy go pod rękę, zamknął się w gabinecie odległym.

– Co – spytał – jakże idzie interes?

Cavaliere spuścił głowę – źle – rzekł – de Cerulli ani słuchać chce…

Podczaszyc ręce załamał.

– Jak to? za nic?

– Nie spieszmy – przerwał poseł – kto wie, myśl rzucona, myśl może powoli wyrosnąć w nim, na to tylko potrzeba czasu. Wprzód gdym mu to powiedział, zakrzyczał ze zgrozą, potem w godzinę sam mnie o to zaczepiał… Kto wie co będzie jutro?

– Więc, choć trochę mogę mieć nadziei.

– Będziemy robić co tylko można; ty wiesz – dodał pośrednik – jak ci sprzyjam i do jakich ofiar na usługi twoje gotów jestem.

Skłonił się; wyszli, podczaszyc rozogniony, on zimny i drwiący.

Znów upłynęło dni parę, w ciągu których durzył się jak mógł podczaszyc, chodząc od okna z którego widział Julją, do stolika gry i kieliszka.

Cavaliere się nie pokazywał. Wieczorem trzeciego dnia, oderwał go nagle od stolika i uprowadził do gabinetu.

– Spieszmy – rzekł żywo – rzecz się zrobić może – de Cerulli potrzebuje tysiąca dukatów, zgrał się trochę wczoraj, zaczepił mnie sam o targ, płać i bierz swoję ukochaną.

Podczaszyc porwał się za włosy, grosza przy duszy nie miał.

– Ale ja właśnie jestem bez pieniędzy!

– To nic, pożyczymy choć na większy procent dla pośpiechu, bo tu z godziny korzystać potrzeba: napiszesz potem do Lebiedzińskiego, przyszle z Głuszy. Daj skrypt do roku na tysiąc kilkaset, a dziś jeszcze swoję mieć będziesz.

Ordyńskiemu zawróciła się głowa, siadł, napisał, i zataczając się prawie, rozmarzony do gry powrócił.

– O północy! – szepnął mu w ucho cavaliere. – Zabiorę ją i przywiozę tutaj, przygotuj dla niej pokoje, bo kapryśnego będziesz miał ptaszka, a ciesz się swem szczęściem, którego ci pierwszy mam honor powinszować.

To mówiąc Fotofero, schował papier do kieszeni, a uśmiech towarzyszący słowom jego tak był dziwnie chytry i szyderski, że podczaszyc pomimo namiętnego zaślepienia nieco się uląkł.

Przeszło to jednak jak lekka chmurka. Posadziwszy kogoś na swojem miejscu do gry, poleciał sam urządzać dom, przygotowywać się uroczyście, chcąc obchodzić przybycie pięknej Julji, którą przyjaciołom jako metressę en titre miał prezentować.

Cały tłum gości dowiedziawszy się że sławna z piękności i niecnoty swej pani Kozłowska przechodzi do podczaszyca, podniósł kielichy do góry i zawrzeszczał wiwatem przerażającym. Jenerał tylko ruszył ramionami spełniając swój kielich i bardzo zwiesił wąsy.

– Do djabła! – rzekł do gospodarza – jeśli sobie z nią dasz radę, to powiem żeś gracz!

– Alboż co? – spytał podczaszyc niespokojny.

– Ba! posłuchaj księcia Nestora co ci o niej powie! że ładna, to prawda, buziaczek prześliczny, taka bestja że mnie nie raz starego zelektryzowała, ażem sobie pomyślał że dla niej by warto maleńkie głupstwo zrobić – ba! ale z wężem co się z dłoni wyślizga, łacniej byś sobie dał radę niż z nią!!

– Ale jakąż ma wadę! jaki grzech?

– Wszystkie ile jest powszechnych i głównych, pospolitych i nadzwyczajnych!

Cofnął się podczaszyc.

– Zazdrościsz mi – zawołał – i straszysz!

– Na ten raz że nie zazdroszczę ci to pewna, przekonasz się rychło. To się nazywa złapał kozak Tatarzyna. Myślałeś żeś sobie skarb kupił, a tu cię tak wystroili, że tylko biedy napytasz. Wiesz o babie przysłowie co nie miała kłopotu.

– Pleciesz jenerale.

– Niech i plotę, nalej wina, wiwat piękna Julja, sileat invidia!

Podczaszyc który łatwo ulegał wpływowi drugich pomimo rozkochania, trochę się jenerała pogróżkami poruszył, ale wnet zahuczano proroka kłopotów, zapito sprawę i oczekiwano gwarząc wesoło północy i instalacji Julji na nowem gospodarstwie.

Wieczerza wspaniała w mgnieniu oka przygotowaną została. W zamku, gdzie jenerał miał wielkie stosunki z Tremo i Schützem, prawie zawsze dostać było można pasztetów, cukrów, ciast, galaret i t. p., posłano z karteczką karetę i wszystko w mgnieniu oka przybyło, choć suto opłacone, ale duchem gotowe. Wino, owoce, likwory, znalazły się w sklepach na rozkaz, a sala jadalna przed północą połyskiwała blaskiem lustr, świec jarzących, zwierciadeł, porcelany i brązów, wśród których zielone gałęzie kwiatów i owoce misternie rozrzucone, śliczny stanowiły obrazek. Umiano naówczas tak ustawiać stoły, że i dla oczu pięknemi były i pociągającemi dla smakoszów; dziś to już zapomniana sztuka.

Północ wybiła na zegarach miejskich, gdy turkot karety zastanawiającej się w dziedzińcu, wszystkich ustawił w szeregi ciekawe. Podczaszyc wybiegł, drzwi się otworzyły szeroko, i piękna Julja wiedziona przez Fotofera, ukazała się na progu oglądając śmiało po zgromadzeniu. Ordyński podał jej rękę z uczuciem wpatrując się w tę twarzyczkę, która w tej chwili dość surowa i zimna, zdawała się przypatrywać i liczyć nowych poddanych.

I zblizka była piękną ta sławna Julja! uroczo piękna, ale dziwnym wdziękiem kameleona, który nie mając własnego wyrazu, z łatwością niepojętą zmienia się i przeistacza co chwila.

Łagodność dziecięcia, surowość sędziego, powaga królewska, zalotność dworki, wesołość dziewczyny wiejskiej, chmurne oblicze smutku wdziewała jak maskę i jak maskę zrzucała, tak, że trudno było powiedzieć czem była w istocie. A w tej grze nie było zimnej wprawy kunsztownie nabytej, ale potworność wrodzona, bo Julja pomimo obcowania z wielkimi panami, dość pospolitą była kobietą; umiała tylko nadać sobie wiele wdzięku niemą postacią, choć usta zdradzały ekonomowę.

Gdy weszła, oczy wszystkich zwróciły się na nią, znowu podniosły się przygotowane kielichy, i szumny toast któremu towarzyszyła muzyka, podniósł się na sali. Julja uśmiechnęła się tylko, spojrzała w twarz podczaszycowi, jakby mu się bliżej chciała przypatrzyć, odwróciła z lekkim ukłonem do gości i siadając na pierwszem miejscu, gdy przechodzili przez salę jadalną zawołała:

– No, siadajmy jeść Michasiu! jestem okrutnie głodna, do trzysta djabłów!

Oklaskiem przyjęto ten wykrzyk grubijański, podczaszyc się trochę zmarszczył, ale humorem nadrobił i przysiadł się przy królowej uczty, która na początek kieliszka likworu zażądała.

Jenerał trącił w bok łokciem sąsiada.

– Takuteńka była u ks. Nestora, szatan baba, zobaczycie dalej!

Niektórzy z biesiadników co jeszcze pięknej Julji nie znali, na widok niespodziany prześlicznej kobiety, której mowa i głos w takiej były sprzeczności z wrodzonym wdziękiem, ogromne zrobili oczy, inni poklaskiwali oryginalności. Ordyński widocznie nie bardzo był rad swej ekscentrycznej kochance, wolał by był pospolitszą, ale cóż było począć?

– Ja ją przeistoczę – rzekł pocieszając się w duchu!

Zaczęła się rozmowa do której w początku nie wiele się mięszała piękna gospodyni, ale zaspokoiwszy głód pieczystem a pragnienie kilką kieliszkami cypryjskiego wina, które jej wcale główki nie zawróciło, rozochociła się jakoś.

– Widzę po tej kolacyjce – rzekła odwracając się do podczaszyca, którego bez ceremonji pocałowała głośno przy rzęsistych brawach – że z ciebie porządny chłopiec i dobry gospodarz, wypiję twoje zdrowie, podobasz mi się doprawdy.

– Zdrowie podczaszyca! – huknęła za Julją kompania.

– Będzie mu tu zdrowie! – szepnął jenerał!

Wszystko aż do ostatniego wybryku zwycięzko uszło pięknej Julji – wdzięk twarzy tak zaślepia!

W tem, ktoś z młodszych przypomniawszy sobie stare obrzędy nasze weselne, które modą było naówczas wyśmiewać, zaproponował żeby nowożeńcom sprawić kompletne na śmiech wesele. Poklaśnięto tej szalonej myśli; Julja że się bawić lubiła, pochwyciła ją z zapałem i nuż wybierać drużbów, marszałków, oratorów, swatów, znosić marcepany i podarki.

Podczaszyc z początku i to dość chmurno przyjął, ale jak się oprzeć tłumowi, który wre, opanowuje, zakrzyczy? Właśnie naówczas grywaną i drukowaną była komedyjka dość licha: Pan poznany, w której na scenie wyśmiewano nasze stare poważne oracje, a że dwóch obecnych, podkomorzy brański i ktoś drugi umieli te krotochwilne mowy, zmuszono ich by udawali organistę, oddającego wieniec na wiejskim weselu, i bakałarza mówiącego od panny. Charakterystyczna to była scena, w której cały ów wiek się malował, nieumiejący poszanować przeszłości, bo jej nie rozumiał. Organista zaimprowizowany, umówiwszy się z mającym mu odpowiadać, tak rzecz rozpoczął:

– „Antypatyczny bystrego lotu i wysokiego humoru orzeł, gdy się nad niebotycznym Karpatem unosi, wybujawszy nad złotolite perłorodnego Olimpu bisiory, twarz w twarz, oko w oko, niezmrużoną źrenicą zagląda Tytanowi, a potem skierowawszy ją do purpurowego zodjaku, ślicznych i licznych gwiazd nieporuszonemu przypatruje się obrotowi. Skoro jednak myśliwskiej trąby rezon ciekawym zachwyci uchem, leci jak szalony do znajomej sobie myśliwskiej ręki. Tak właśnie bystrolotny zapęd rozbujanych afektów JMpana Michała Alfiera mego wielce miłościwego pana, gdy od jednej do drugiej przelatywał piękności, ani w słońcu, ani w gwiazdach nie znalazł wypieszczonych wdzięków, ile ich upatruje w liliowej twarzy…

– A pfe! – syknął jenerał.

– Co pan masz przeciw twarzy liliowej? – spytał orator.

– Że gdyby była liliowa, nie byłby do niej pan podczaszyc tak przylgnął – rzekł jenerał – ale proszę kontynuować.

Śmiech trochę przerwał mowę, ale orator począł dalej.

– W liliowej twarzy, w koralowych wargach, w srebrnolitych oczach…

Jenerał znowu zaprotestował.

– Patrz-że pan w oczy nie w sufit, to w nich srebra nie znajdziesz.

– Cóżem ja winien że tak w tekscie stoi.

– Poprawuj pan tekst…

– A zatem, kiedy chcecie, w czarnoognistych oczach i piersiach alabastrowych…

– Daj to Boże! – rzekł jenerał cichuteńko.

– Alabastrowych – mówił dalej orator – JMpanny Julji. – Niech ustąpi przed nią Diana…

– Ba, to prawda – szepnął ktoś z tyłu. – Dianie się z nią nie mierzyć, ta Endymionów sobie nie żałuje.

– Niech Kalipso i z swoja Dydoną za piec się schowa, żadna ją bowiem piękność skomparować nie może. Wszakże i JMpanu Michałowi niczego! Owa raźność, owa kibić, owa talia wszystkich na siebie oczy porywa!

– Świadkiem trędowata wojewodzicowa, która by była dała folwark chętnie dożywociem za pana podczaszyca – szepnął znowu jenerał.

– Miło patrzeć kiedy – (za pozwoleniem), przerwał sobie orator – tu sęk!

– A co tam takiego?

– Sęk powtarzam, oracja organisty mówi o Bartku simpliciter, a ja o podczaszym Michale, tamta wychwala jego czyny wieśniacze, cóż ja mam począć, czy zostać organistą Bartkowym, czy oratorem Ordyńskiego?

– Mów już lepiej jak organista – rzekł jenerał popatrzywszy na twarz gospodarza, bezpieczniej to będzie; gdybyś zaczął komponować może by ci się nie tak udało.

– Istotnie, bezpieczniej cudze powtarzać – odparł orator, subintelligitur, więc że podczaszyc jest prostym parobkiem, a panna Julja prostą wiejską dzieweczką.

– Jak sobie chce – przerwała gosposia – ale mi WMpan nie praw jakich impertynencyj, bo jak mi honor miły! zamaluję bez ceremonji!

– O! nie głupim – rzekł orator – zostawiam mowę drugą bakałarzowi, z tamtym pani zrobisz co się jej podoba.

– Mów dalej, mów dalej! słuchamy! cicho!

– Cicho!

Organista więc ruszył dalej, i tak rzecz ciągnął gestykulując pociesznie:

– Miło patrzeć, kiedy on bohaterskim krokiem stanąwszy na łące, tysiączne nieprzyjaznych kwiatów nieuchronną kosą swoją łby ścina, miło patrzeć kiedy idąc za pługiem, pieniące się jego potem zagony z gruntu wywraca. Nie zapominam tu magna nomina et numina zacnych jego antecessorów. Wiadomo światu sarmackiemu jak wielkim był w ojczyźnie mężem jego stryj rodzony, który będąc znanym hajdukiem u jegomości pana stolnika piltyńskiego WMpana i brata, w takich u niego był respektach, że często w jednym z nim pokoju miluchno acz na podłodze zasypiał. A cóż mówić o zacnym jego wuju niemniej? który będąc biegłym w żeglarskiej sztuce rotmanem, niestrwożonym sercem wypatrował się za Gdańskiem z suchego lądu szumnym oceanu falom, i wielkie w ojczyźnie zostawił zasługi, nawożąc do nas toruńskich pierników. Z tej tedy prozapji pochodzący in linea directa dzielny JMpan Michał, bombardującemi affektu swego taranami długo szturmowawszy do jej twardego serca, gdy całe już je sobie podbił, chce teraz tym zwycięzkim wieńcem który ofiaruje, ukoronować. Chciej-że go przyjąć WMpanna wdziękorodną rączką swoją, którąś go za serce ujęła. Niech faworyzująca fortuna wywija dla was złote szczęścia pasamany, niech Pallas do najwyższych honorów w ojczyznie bramy wam otwiera, niech lata Nestorowe przędzie Libityna. Dixi!

Oklaski znowu i śmiechy powstały, choć niedość dowcipną oracją wywołane, podczaszyc tylko choć z innymi bił w dłonie, jakoś smutnie głowę zwieszał.

Bakałarz, który miał od panny prawić odpowiedź, zdaleka wlazłszy na ławę tak zagaił perorę:

– Stanąwszy przed tak ślicznym, licznym i pompatycznym gronem, nie wiem zkąd mam począć, zacząć i rozwinąć osnowę mojej że tak się wyrażę perory. Auditores ornatissimi! Zadrżał by od strachu, choć nie widząc zamachu Marcus Tulljusz, a Cicero nie śmiałby i gęby otworzyć, gdyby mu przyszło przed wami oracją tworzyć, jako się sam z tem nie tai in principio dicendi totis artubus contremisco – wszakże, atoli, przecie, jednakże muszę perorować i admirować mihi jussa capessere fas est. Gdy się waleczny choć niestateczny Virgiliusz Flaccus zalecał do Didony, temi go słowy przywitała: – Non ignara mali miseris succurrere disco.

Na te słowa hałaśnie poczęli się śmiać wszyscy, a niektórzy aż za boki biorąc, Julja się zmarszczyła, nachmurzył gorzej jeszcze podczaszyc, ale że jejmość łaciny nie rozumiała, przeszło to jakoś płazem.

– Podobnym affektem i wdzięcznym respektem przyjmuje dary i ofiary od JMpana Michała zacna dama JMpanna Julja, chociaż nie taję, że w myśli staje przestroga udzielona Lacedemończykom przez Annibala – Timeo Danaos et dona ferentes.

Nie myślę ja tu wyprowadzać zacnych JMpanny Julji przodków i niewyrodków, wszakże, atoli, jednakże, nie godzi mi się zamilczeć wielkich talentów, ile że z fundamentów, przezacnej jej ciotki, która jeszcze w kwiecie młodości swej służąc w Warszawie przy pięknej sławie, całe dnie i noce w sklepiku trawiąc, szostakowego piwa hojnie i spokojnie wszystkim udzielała…

Jeszcze tych słów nie domówił bakałarz, gdy piękna Julja błyskawicą podbiegła ku niemu i rozgniewana, potężny, głośny, tytaniczny wycięła mu policzek. Zamięszanie ztąd powstało wielkie, śmieli się jedni, urągali drudzy, piszczał bakałarz chcąc koniecznie oddać swoje choć konceptem. Podczaszyc chodził jak chmura jesienna, a przerwany obrzęd na tem się przecie zakończył, bez marcepanów, ceremoniału oddawania w łożnicy, pokładzin i reszty. Goście zmęczeni powoli wysuwać się zaczęli, a piękna Julja jeszcze uspokoić się nie mogła, latając po pokoju i wołając krzykliwie:

– A to impertynent! a to gałgan jakiś! patrzaj go! nieprawda! Nigdy ciotki nie miałam w szynku, siedziała w Warszawie, no to siedziała, ale za swojemi interesami, co jemu do tego!

– Każda Teresa ma swe interesa! – mruknął wynosząc się także i z flegmą żegnając gospodarza jenerał. – Dobranoc ci panie Michale… a ot i ranek już w oknach!!

Jeszcze kilku niedolanych pijaków ziewało i krzyczało przy kielichu w sali, gdy jasny dzień nowemu życiu biednego Ordyńskiego zaświecił.

IX

Anna nie miała ojca. – Zimne jego zwłoki czarny wóz i szereg księży wywiódł na cmentarz miejski, gdzie w tłumie mogił tysiąca, wkrótce tej jednej znaleźć nie będzie można. Za trumną, prócz Anny w żałobie i we łzach, nie było prawie nikogo; posłano do podczaszyca, bo go O. Spirydjon myślał śmiercią starego sługi obudzić, ale kogo zgon matki nie wyrwał z szałów rozpusty, mógłże zgon obojętnego poruszyć człowieka? Podczaszyc właśnie był po wczorajszej uczcie weselnej. Zamknięty z piękną swą Julją, gdy mu o śmierci Sienińskiego oznajmiono, przeczytał kartkę, ruszył się i upadł na kanapę. Anna mu przyszła na myśl, jej sieroctwo, opuszczenie, czekający ją może niedostatek. Żal mu się trochę zrobiło dziewczęcia, potem zagadała zemsta, przemówiło lenistwo, zawarczała namiętność, odłożył do jutra i na pogrzeb nawet nie poszedł.

Jedynym opiekunem Anny pozostał O. Spirydjon, który w niepokoju o los jej, choć nie doradzał zakonnego życia, namawiał na schronienie w klasztorze. Było to w kilka tygodni po pogrzebie, a dziewcze już ochłonąwszy z pierwszych wrażeń co je w początku przybiły, odzyskiwało wolę, zapał i siły. Opłakując ojca, Anna nie straciła z oczu towarzysza swej młodości dla którego tu przybyła, chciała go ratować jeszcze, a uczuwszy się teraz swobodniejszą, myślała dziełu przez starościnę wskazanemu jej we śnie, poświęcić się teraz cała. Klasztor więc nie odpowiadał wcale jej zamiarowi, musiała pozostać wolna, a nie chcąc i nie mogąc mieszkać sama, odezwała się śmiało o radę do O. Spirydjona.

– Wszak może ufność twą zyskałam ojcze! – odpowiedziała mu – widziałeś mnie w różnych życia wypadkach, znasz mnie trochę! chcę pozostać sama i swobodna, nie taję dla czego, bo muszę ratować podczaszyca. Jak? nie wiem, ale silnie chcę i starać się muszę!

O. Spirydjon ruszył brwiami i zażył tabaki.

– To mi się nie podoba – rzekł – bo to nie kobieca rzecz, rady sobie nie dasz, a zgubić się dla niego łatwo. Ja ci dziś wierzę moje dziecko, ale czy jutro pozostaniesz tak jak dziś, nie ręczyłbym. Ludzka natura jak garnek, o którym póki surowy nie mówić, aż się z nim ukrop zagotuje.

– Ale ty ojcze znasz najlepiej, że serce mam dotąd niezepsute, a gdyby w nie co złego wkraść się miało, wierz mi, poczuję i przyjdę po radę.

O. Spirydjon zamilczał.

– Ale cóż myślisz począć, szalona głowo? – zapytał ruszając ramionami.

– Sama nie wiem; robić będę co można, czem mnie natchną okoliczności. Środki zależą trochę od tego co mi ojciec i stryj zostawili; nigdym cię ojcze nie pytała o to, dziś proszę powiedz co mam?

– Właśniem ci o tem przyniósł wiadomość – odpowiedział kapucyn dobywając papierów z rękawa – wezwałem kilku świadków, zrobiliśmy rachunek i – tu spojrzał na dziewczę okiem badawczym śledząc każde jej drgnienie – i powiem ci, że jesteś bogatą, bardzo bogatą nawet.

Anna zarumieniła się jakby z radości.

Ksiądz zasmucił się.

– Cieszysz się? – spytał.

– Cieszę się – odpowiedziała – bo użyję tego grosza aby go wydźwignąć i uratuję! Bez dostatku trudniej by mi to może dokazać było. Ale zkądże te niespodziewane bogactwo?

– Nie potrafię ci tego wytłumaczyć – rzekł staruszek – ojciec twój w pocie czoła zebrał ci kilka tysięcy czerwonych złotych, pan Kasper nie wiem jakim sposobem zostawił ich po sobie z czystym złocie kilkadziesiąt tysięcy, dość piękne klejnociki, oszacowane także na tysięcy kilka, skrypta pewne i zastawy.

– Jakże mu to przyszło?

– To tajemnica między nim a Bogiem; wiem, bo duszy jego byłem stróżem, że złemi środkami nie dorobił się tego mienia, ale kilkadziesiąt lat niesłychanego skąpstwa nie lada co może.

Anna zamyśliła się jak na modlitwie ze złożonemi rękoma i po chwili wstała.

– Więc mogę – zapytała – pokazać mu się dostatniej? może też choć tak ku sobie go pociągnę z tej otchłani.

– To straszna igraszka – rzekł surowo kapucyn – czynisz to w niewinności ducha, co zgubić może! Ale strzeż się na Boga, radź sumienia, nie ufaj siłom swoim, bo nie jedna tak zginęła.

Anna uklękła całując drżące dłonie O. Spirydjona, i prosząc go o błogosławieństwo.

– Święty mój ojcze – zawołała – czyste mam myśli i zamiary, biorę za świadka tę moję opiekunkę, która mi z nieba powierzyła dziecię swoje – nie chcę mojego szczęścia, chcę zbawienia jego! Niech ja zginę, byleby on ocalał. Kocham go, nie zaprę się tego, ale go odstąpię byleby szczęśliwym był poczciwem szczęściem, błogosławionem przez Boga. Przeżegnaj mnie ojcze i nie lękaj się o mnie.

Wstała tak promienista zapałem, że starzec pokonany w milczeniu, nic już nie rzekłszy odszedł. Znać było jednak, że się nie mało frasował.

W kilka dni potem, Anna za poradą kapucyna, który miał styczność z ludźmi klas różnych, przyjęła do domku swego wdowę, niegdyś majętną, dziś zubożałą, niejaką panią Wąchorskę, która jej nieodstępną odtąd towarzyszką być miała. – Wybór ten był dość szczęśliwy, bo jej wychowanie, charakter i hart z jakim przetrwała doznane nieszczęścia, rękojmię na przyszłość dawały. Mąż jej niegdyś zamożny obywatel z pod Płocka, mając szczególną familijną od dziadów jeszcze żyłkę do procesów, pomimo najusilniejszych perswazyj żony, do ostatniej koszuli się pieniał i umarł zakładając apelacją od jakiegoś dekretu. Skutkiem tej przeszłej w nałóg namiętności do procesów, Wąchorscy stracili co mieli do szeląga, a matka została z dwojgiem dziatek na bruku. Mając dawnych znajomych i stosunki w Warszawie, udała się do stolicy, gdzie jakąś resztką począwszy utrzymywać studentów, z tego się żywiła. Tymczasem własne jej dzieci poumierały, widok cudzych tak boleśnie poczciwe jej serce rozraniał, że musiała swój chleba kawałek na cięższy daleko odmienić. Założyła więc pralnię batystów i koronek, tak naówczas używanych, które nieraz aż do Paryża wykwintniejsi posyłali, i z tego zapracowanego ciężko chleba, utrzymywała się ubogo. Pomimo że jej pomagano ceniąc cnotę, pobożność i szanując nieszczęście, jakoś i tu nie bardzo się jej wiodło, a że była charakteru łagodnego, nie mogła sług w przyzwoitej utrzymać karności.

Gdy więc O. Spirydjon zaproponował jej przez kogoś żeby zamieszkała z Anusią, pani Wąchorska chętnie się na to zgodziła, a dziewczę wyczytawszy na bladej twarzy wdowy ślady cierpienia i wyraz rezygnacji, przyjęło ją jak matkę. Dziwnie też przypadły do siebie te dwa charaktery; pani Wąchorska, jako kobieta co najdziwniejszych zmian losu doświadczyła, ufna była w przypadki dziwne, w zmiany niespodziane, w siłę woli własnej i pomoc Opatrzności. Anna na tem także opierała nadzieje któremi żyła. Pierwszego zaraz wieczora, całe już życie swej towarzyszki znała poczciwa Wąchorska, oblawszy je rzęsistemi łzami, przerywając opowiadanie pocałunkami co chwila, bo jej ten uścisk dawne macierzyństwo przypominał. Choć dziwnem się jej zdało że Anna chciała, ufna w swe siły, ratować człowieka do którego nawet dostąpić nie mogła, wierzyła jednak w ratunek, opierając się jak Anna na snach, w których się starościna po trzykroć jej ukazywała.

Dwie kobiety znalazły w sobie źródło pociech niewyczerpane i gorąco się pokochały. Anna prócz tego zaludniła swój dworek kilką sługami, Hołodrydze tylko przez litość zostawując dawny kątek przy bramie. Wzięto się zaraz do odświeżenia domku, a że w mieście byle pieniądz wszystko łatwe, w kilka tygodni stanął jak laleczka ze zmienioną skromną ale wdzięczną powierzchownością, obmyty ze starej rdzy i brudów.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
150 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 5 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre