Kitabı oku: «Djabeł, tom czwarty», sayfa 6

Yazı tipi:

X

W kilka dni po owym wieczorze u podczaszyca, który zakończył tak dobrze wymierzony policzek, cała Warszawa mówiła o Julji i Ordyńskim. Uderzenie oratora szczególniej szeroko się głośnem stało, bo o niem nawet przy rannej tualecie królowi JMci opowiadał Bacciarelli, nie bez dodatkowych szczegółów o Julji, bo z niej raz malował Venus wychodzącą z morza, co mu ją ze wszech stron dobrze poznać dało.

Jenerał w tydzień coś potem, przyszedł swoim zwyczajem rano do dawnego pupila.

Zastał go przed zgasłym kominem w małym pokoiku, z głową spuszczoną, z oczyma zapadłemi, z miną nadzwyczaj kwaśną.

– Jak się masz Ordyński? – zawołał z progu – a co? jak się tam powodzi in nexu quasi matrimoniali?

– Ba – odpowiedział podczaszyc siląc się na blady uśmiech – jako tako! – Ale i uśmiech i słowa rozlały się w jakimś wyrazie znużenia.

– Cicho! cicho! jenerale.

– Co to jest? i dla czego?

– Julja tuż śpi w drugim pokoju, dała by mi dopiero, żebyśmy ją przebudzili!

– A no! to chodźmy ztąd gdzie indziej.

– A nuż zbudzi się i wstanie?

– To co?

– Potrzeba żebym był zaraz gdy oczy otworzy.

Jenerał się rozśmiał w kułak.

– A to cię widzę spętała! Cóż u kata? boisz się jej, czy co?

Podczaszyc ruszył tylko ramionami, trudno mu się przyznać było, wyszli na palcach do gabinetu, jenerał posłał swoim obyczajem po zwykłe śniadanie, ale pokazało się, że klucze wszystkie były pod poduszką u pani.

– O! o! a to widzę okulbaczyła cię kompletnie – zawołał stary ruszając ramionami niecierpliwie – poszlijże do cukierni.

Posłano do cukierni, a podczaszyc zawstydzony, śmiechem nadrabiał.

– A no, kochany panie Michale, spowiadaj że mi się szczerze, to coś widzę zakrawa na niewolę Babilońską, jeśli tak potrwa, wypadnie zakasawszy poły uciekać.

– Ale to tylko pozory! pozory! – zawołał podczaszyc. – Julja rzeczywiście trochę dziwaczna, ale jej serce…

– Gadaj o sercu któreś za miły grosz kupił!

– Wszakżeśmy się kochali wprzódy?

– Kpij zdrów z tego kochania, serca niema u takiej kobiety; że piękna jak Venus nie przeczę, ale to podobno pierwszy jej i ostatni przymiot, no, gadaj szczerze i radźmy!

– A jak posłyszy? – rzekł oglądając się podczaszyc – albo nas kto posłucha i doniesie?

Baucher się rozśmiał głośno, tak, że Ordyński znów zląkł się, by śmiech jego nie obudził pani.

– Na miłość Boga cicho! – zawołał – niechże sobie śpi! nie budź licha!

– No, no, będę się wstrzymywał, gadaj mi otwarcie, to widzę Herod baba, trzeba na to lekarstwa.

– Ale ja ją kocham!

– No! no! przez punkt honoru! – odparł stary trzęsąc głową – jesteś widzę jak ten szlachcic ze wsi, co gdy w garkuchni za obiad zapłaci, musi go zjeść do pylinki, choćby mu bokiem wyłaził.

Ordyński się uśmiechnął.

– Masz jej dosyć, jestem pewny – kończył jenerał – djabeł ci ją nadał, gotowa nam do licha zamknąć dom wesoły i jeszcze cię na prawdę z sobą ożenić, tego ja sobie nie życzę.

– Słuchaj jenerale, ale ty jutro roztrąbisz po całem mieście co ci powiem?

– Michasiu! chyba się upiję – odpowiedział dobrodusznie Baucher – po trzeźwemu nie zdradzę.

– Ależ jenerale, ty się dziś jeszcze upijesz!

– Wszystko to być może, ale jak ci dam trzeźwe i pijane słowo honoru, rachuj na mnie, te ci daję!

– Cicho tylko.

– Cóż więc?

– To szatan z piekła rodem ta kobieta! – zawołał podczaszyc łamiąc ręce.

– A com ja ci mówił, nie trzeba było kota w worku kupować.

– Stało się!

– To i odstać się może, czem ci u licha tak dojadła?

– Wystaw sobie jędzę – złośnicę, zalotnicę nieposkromioną, chciwą jak żyd, podejrzliwą jak szatan, a wdzięczną i piękną jak posąg grecki kobietę.

– Tu sęk! – rzekł Baucher.

– Owładła mi domem, kuchnią, ludźmi, pieniądzmi, przyjaciołmi, wszystkiem co moje było, co mnie otaczało – stałem się niewolnikiem, kryć się muszę i męczę jak w piekle.

– No! ale ładna bestja! – rzekł śmiejąc się stary, i dodał namyślając się: – Potrzeba się z tego wycofać!

– Niepodobna.

– Jakto, niepodobna?

– Ale ja za nią szaleję!

– Toś warjat!

– Może, ale tak jest!

Jenerał popatrzył, ruszył ramionami i począł pić czekoladę.

– Pomyślimy – rzekł – ale cię to widzę nie mało kosztować będzie.

– Zna to że mnie opanowała – dokończył podczaszyc – rzuca mną teraz jak dzieckiem; jeszcze na dobitkę, wystaw sobie jenerale, co dzień pod oknem tego nieszczęśliwego Kozłowskiego z jego łysą jak kolano głową, który patrzy w okno moje, dobija mi się do drzwi, awantury wyrabia i tłumy tu sprowadza… gdy ta nielitościwa najniegodziwiej szydzi z biednego warjata!

– Pfe! tu już coś zarywa na tragedję – rzekł jenerał – pomyślimy… a gdybyś uciekł?

– Powiedziała mi wbrew, że tylu już miała kochanków, którzy się z nią nie ożenili chociaż obiecywali, iż musi teraz pójść za mnie com jej nic nie przyrzekł!

– Czuje żeś słabizna! a mąż?

– Mówi że ma rozwód w kieszeni.

– Kiedy tak – rzekł przyjaciel – to nie przelewki, poznała cię że z tobą zrobi co zechce, potrzeba się ratować, bierz paszport i uciekaj gdzie pieprz rośnie.

– Ale bo mi jej szkoda!

Jenerał dziwną zrobił minę i umilkł.

– Widzę – rzekł – że cię niechybnie ta djablica ożeni z sobą, a żal mi cię kochanie. Mógłbym ci wyrobić u króla jaką misją do Stockholmu lub gdzie daleko, aleś ty widzę ugrzązł, a baba cię poznała na wylot. Rób-że sobie sam co chcesz.

Podczaszyc pochodził po pokoju wielkiemi krokami zadumany i odezwał się z goryczą.

– Ha! nażyję się, nażyję! a potem sobie w łeb strzelę!

– Tak!! – podchwycił jenerał patrząc mu w oczy – widzę żeś na drodze do czubków! Trzeba ostatniego warjata żeby to zrobić! Chybaby mu gęba zarosła żeby już pić i jeść nie mógł!! Wierz mi, życie takie warte swoje trzy grosze, a pistolet najgłupszym jest instrumentem.

– Tak! – rzekł podczaszyc z rozpaczą i dziwną jakąś łzą w oczach – świat nie wiele wart, wysmoktać go, wysmoktać, a z łupiną precz do stu djabłów!

– Ha! na desperacją ci się widzę kochanku zebrało. Ależ rozsądny człowiek póki ma grosz, zdrowie i dobry żołądek, nigdy desperować nie powienien, bo to wielkie, wielkie głupstwo!

– Ty tego nie rozumiesz nigdy jenerale!

– Istotnie, ani się na to silę – jak na wiersz Trębeckiego, którego słucham z przyjemnością, ale i nie myślę głębokich jego arkanów penetrować.

W tej chwili dzwonek, którym gniewna miotała ręka, rozległ się hałaśliwie w przedpokoju; dom przed chwilą cichy cały zatętniał żywemi krokami biegnących ludzi, a choć wszystko się spieszyło i leciało co tchu, już słychać było łajanie pięknej Julji, która zawsze burzą dzień rozpoczynała. Podczaszyc porwał się także i nie żegnając nawet jenerała, wybiegł ku sypialni, do której z jednej strony zdyszana służąca, z drugiej chłopak z kawą, z trzeciej lokaj z ciastem spieszył, bo pani ledwie otwarłszy oczy, w łóżku zwykła była jeść śniadanie.

Jenerał spojrzał na to okiem doświadczonego postrzegacza, potrząsł głową upudrowaną, wargę dolnę wychylił, czoło zmarszczył i biorąc kapelusz pod pachę, arcykomicznie szepnął sam do siebie:

– Ka-put!!!

Na szerokiem łóżku osłonionem firankami z ciężkiej pąsowej materji, ozdobnej złotą szmuklerszczyzną, w przejrzystych osłonach, na miękkiem łabędziem posłaniu ubranem w przepyszne koronki, leżała piękna Julja, leniwie czarne otwierając oczy. Tuż przy niej siedział posłuszny podczaszyc, stała panna i stoliczek z kipiacą kawą.

Ziewnęła i powoli rozwarła powieki.

– Źle spałam! – zawołała – a! jak mnie głowa boli! dla czegoś tak rano wstał? – spytała – chodziłeś gdzie? – Spojrzała mu w oczy, aż się biedny zmięszał.

– Ja? nigdzie.

– Kłamiesz! nie byłeś w drugim pokoju, leciałeś aż z trzeciego gdym zadzwoniła.

– Tak jest!

– Poco-żeś tam poszedł?

– Miałem u siebie jenerała.

– A mówiłam ci żebyś tego starego wieprza nie przyjmował.

– Co mówisz! to najlepszy mój przyjaciel!

– Do kieliszka, do sakiewki – tyś łatwowierny jak dziecko, a oni cię odzierają.

Podczaszyc uśmiechnął się boleśnie.

– To go nie przyjmę więcej! – rzekł cicho.

– Pleciesz! póki ja go nie odprawię, ty sam sobie rady nie dasz, ale ja staremu trutniowi tak zaleję za skórę, że tu więcej noga jego nie postanie.

– Zlituj-że się, co on ci winien?

– Nie lubię go! Stary, paskudny! Hej! gałgany, kawa pani ostygła! – dodała z gniewem.

Podczaszyc pochwycił sam tacę i z nią wyprzedzając ludzi do kawiarni poleciał.

XI

Takie było położenie Ordyńskiego, a Anna która wiedziała o wszystkiem, z bijącem sercem śledząc każdy ruch jego nad brzegiem przepaści, łamała ręce, szukała sposobów i nic nie umiała poradzić. W głowie i sercu swojem badała, środków jakiemi by go wyrwała z rąk kobiety i ludzi co do ostatecznej ciągnęli go zguby, ale pomysły były szalone jak uczucia, a w biały dzień na zimno począć co one doradzały, nie miała odwagi.

Wąchorska, której mąż jakiś czas trzymał dzierżawą majątek z Lubomirszczyzny, co ją potem Ponińscy wzięli po żonach, a gdzie właśnie i Kozłowski służył, znała tę kobietę z widzenia i przez drugich, słyszała potem wiele o niej w Warszawie i odmalowała Annie w tak przerażających kolorach, w jakich ją cały świat widział. Było to wadą biednej wdowy, że choć ją nieszczęście przybywające złamać nigdy nie mogło, zbytecznie może przewidywała je i przeczuwała, wszędzie najgorsze wróżąc skutki, bo do pomyślności nie była przywykła.

Mieszkanie Anny tak daleko leżało od domu, który zajmował podczaszyc, że widzieć go i wiedzieć nawet o nim dość było z tego powodu trudno. Mimo oddalenia jednak, Anna chodziła najkrętszą wybierając drogę do kościoła Kapucynów, by idąc spojrzeć choć w okna Ordyńskiego, czasem go spotkać na ulicy, czasem z daleka życia jego widzieć urywek.

Jednego poranku kiedy wciąż prosi Boga, żeby jej dał siły i potrzebny do czynu kierunek, z Wąchorską razem wyszła na mszę do kościoła, swoją zwyczajną a najdalszą drogą. Mijając dom podczaszyca spojrzała ukradkiem w okna, firanki były pozapuszczane, wszystko w nim milczało i zasypiało po burzliwej może nocnej zabawie. Westchnęła Anusia, a w tem o kilka kroków, niepostrzeżony wprzód spotkał ją podczaszyc. Szedł on przeciwko dawnemu zwyczajowi swemu pieszo, – bo konie i powozy zostawały pod dyspozycją pani – blady, wyniszczony, zmieniony do niepoznania i straszliwie smutny. W twarzy jego nie rozpacz ale jakieś malowało się zobojętnienie, patrzał i nie widzieć się zdawał, żył bez uczucia życia, szedł jak bez celu… miał pozór pijanego… Na wązkiej ścieżce spotkali się nagle z Anną, oczy ich zetknęły się w wejrzeniu niespodzianem, żywy rumieniec okrył twarz dziewczęcia, podczaszyc zastanowił się i coś na kształt uśmiechu gorzkiego prześliznęło mu się przez usta.

– A! dzień dobry ci Anusiu!

– Dzień dobry!

– Dokądże to idziesz?

– Ja! do kościoła! Sierotom modlić się trzeba goręcej jeszcze, bo Bóg im tylko ojcem i doradźcą. – To mówiąc wskazała na swoje suknie żałobne. Podczaszyc zadumał się jakoś posępnie. Łagodna Anny twarzyczka, którą krasił wdzięk nie naśladowany nigdy prawdziwej skromności i dziewictwa w duszy, tak była dla niego teraz zjawiskiem miłem, anielskiem, po wyuzdanej Julji, jak woda kryniczna po palącym napoju!

Siła wspomnień, boleść za przeszłością, skryta miłość co gdzieś żyła przytulona w serca kątku, nie dozwoliły mu minąć jej obojętnie – zastanowił się, stali oboje, milczeli.

– Pan nie jesteś chory? – spytała Anna po cichu.

– Chory? ja? nie! – odparł znów z gorzkim swym uśmiechem pocierając czoło – alboż widzisz co na twarzy mojej?

– Zmizerniałeś pan, zbladłeś!

– Może być, jestem zmęczony – pozwolisz bym cię kilka kroków przeprowadził, po dawnej znajomości.

– I owszem, na mszę wcześnie jeszcze, przejdziemy się trochę.

– Chodźmy więc – podając jej rękę, rzekł Ordyński nieco weselej – przypomnim sobie dawne nasze czasy dziecinne, kiedyśmy tak razem chodzili w Głuszy po ogrodzie.

– Nie! nie przypominajmy – odpowiedziała Anna – Głusza i wszystko cośmy tam przeżyli nie powróci już nigdy! życie dziś tak ciężkie dla mnie, gdy błyśnie przy nim ta przeszłość, czarniejszem jeszcze się wyda.

Podczaszyc westchnął.

– A! prawda – rzekł – nie wróci się to nie wróci! nie wstaną z grobu ani babka, ani matka, ani nasze lata młode!!

– Chciałeś pan życia, świata, spróbowałeś go, odezwała się Anna, a jednak wzdychasz, nie zapłaciło cię widzę za to coś dla niego porzucił.

– Kto wie – rzekł opamiętywając się podczaszyc – może to się tak każdej przeszłości żałuje, zobaczymy później.

– Jeżeli zobaczymy! – dodała smutno Anna.

– Cóż ty z sobą począć myślisz, Anusiu? – zapytał nagle podczaszyc.

– Nic nie myślę, nie wiem co mi Bóg zgotuje.

– Naturalnie pójdziesz teraz za mąż? – uśmiechnął się patrząc jej w oczy.

– Nie wiem, nie chcę.

– Słyszałem, ktoś mi tam mówił, że ci z nieba spadły krocie, jesteś teraz bogata!

– Bogata? nie! ale Bóg łaskaw nie chciał mnie razem doświadczyć sieroctwem i nędzą.

– Z twoją twarzyczką i krociami, łatwo ci będzie teraz znaleźć męża jakiego zechcesz.

– Ja nie jestem tak łatwa w wyborze – odpowiedziała z trochą dumy Anusia – cenię swobodę, a serce… serce zewsząd objęła żałoba i wspomnienia dawne i przywiązanie dawniejsze. – Słów tych domówiła po cichu, Ordyński spojrzał w jej oczy błyszczące i wyrazu pełne.

– Kobiece przywiązanie – rzekł – to pogoda jesienna.

– Jak jakiej kobiety, jak jakie przywiązanie! – urażona odezwała się Anna.

– O! każdej! o! wszystkie! – zawołał podczaszyc.

Anna zastanowiła się oburzona i gniewna.

– Boś pan jeszcze nie znał żadnej coby imienia kobiety wartą była! – odpowiedziała z uczuciem.

– Nie gniewaj się Anusiu, znałem ich wiele i dobrze!

– Im więcej tem gorzej!

Zamilkli na chwilę.

– Pozwól-że mi pan spytać się także – odezwała się Anna – co pan myślisz dalej?

– Ja! nic! nic a nic – odparł podczaszyc ruszając ramionami i spoglądając po fanfarońsku do góry – żyć póki się żyć da, a potem w łeb sobie strzelić, gdy życie się znudzi!!

Dreszcz przejął biedną Annę.

– Mój Boże – rzekł z oczyma załzawionemi – gdyby te słowa święta babka wasza usłyszała! ona co w niepokoju o pana umarła, gdyby wiedzieć mogła do czego dziś doszedł jej wychowaniec, ulubione jej dziecię! a! lepiej! lepiej! że tego nie dożyła!

Podczaszyc zdawał się mocno wzruszony.

– Czyż to się godzi spaść tak nizko – kończyła Anna – by z życia zrobić sobie igraszkę tylko… a Bóg? a przyszłość? a obowiązki?

– Stare oklepane powtarzasz mi rzeczy, kochana Anusiu, czy się tam w to pan Bóg wdaje.

– A! żal mi pana! – zawołała łamiąc ręce – spójrz pan, łzy mam w oczach. Nic-że już nie potrafi, nawet siła poczciwych wspomnień, wyrwać z tego odrętwienia, z tej dziwnej rozpaczy?

– Anno! – rzekł poważnie Ordyński – gdyby to było podobne, gdyby było za co ująć się w pustem sercu mojem, tybyś to może jedna potrafiła! Patrząc na ciebie, odżywa dla mnie wspomnienie młodości, które mnie rozczula i orzeźwia razem – ale nie wróci! – nie wrócić wygnanym do raju! Raz tylko w nim bywa człowiek!

To mówiąc ścisnął ją za rękę i zniknął, może się chował ze łzami. Anna zasmucona i pocieszona razem, weszła do kościoła, czując że może przypadkowe spotkanie, i tych słów kilka wywrą wpływ jaki na przyszłość – tonący brzytwy się chwyta.

Podczaszyc rozstawszy się z nią, szybko odszedł ku domowi pogrążony w myślach, chmurny, z okiem zwilżonem łzą dawno niewidzianą: przebiegł wschody machinalnie i wpadłszy do swego pokoju, rzucił się na krzesło nie zważając nawet, że w sypialni Julji hałas był ogromny, a niecierpliwa kobieta krzycząc prawie zwoływała dwór swój cały. Nareszcie sądząc że podczaszyc umyślnie może udawał głuchego, Julja wbiegła osłoniona zaledwie, bosa, z rozpuszczonemi włosami, z twarzą zapaloną i oczyma gniewnemi.

– Co to jest? – zawołała – gdzieś ty był?

Podczaszyc usłyszawszy piskliwy głos jej, dopiero przypomniał sobie niewolę swoję i z przestrachem spojrzał na nią.

– Czego chcesz? – spytał zimno.

– Gdzie ty byłeś!

– Na przechadzce.

– Widzieli cię żegnającego się z jakąś kobietą, z którą chodziłeś po ulicy.

– Bo istotnie z kobietą chodziłem.

– I śmiesz mi to mówić w oczy! to dawna jakaś kochanka! ale poczekaj, kiedy tak, ja ci potrafię odpłacić w dziesięcioro z mojemi dawnemi przyjaciółmi!

– Ale cóż ci to w głowie Juljo! – oburzył się podczaszyc – wszakże nie zaprzeczam i nie zapieram się żem spotkał się, żem rozmawiał z kobietą, to przecie nie zdrada żadna!

– O! o! ja was znam! – zawołała Julja tupiąc nóżkami – wszyscyście wy łajdaki, ale ci przysięgam, że drugi raz wylecę sama na ulicę i takiego ci wstydu narobię, a tę gałganicę tak po pyskach wytrzepię, że mi oboje popamiętacie.

Ordyński powstał nagle groźny, z brwią zmarszczoną, drżący cały.

– Słuchaj-no Juljo – rzekł zdobywając się na flegmę, jeśli mi się poważysz raz jeszcze co podobnego powiedzieć i taką mi w domu robić burzę…

– No to co? – krzyknęła przyskakując.

– Każę cię precz lokajom wypędzić! – rzekł Ordyński i usiadł.

– Mnie! ty mnie! lokajom wypędzić! cha! cha! A co to ty myślisz? że ja ci się dam wypędzić? Wiele byś wygrał na tem, a tobym ci życie zjadła! Nie kochanku (poczekaj, odpokutujesz ty mi za tę obietnicę) mnie się nie wypędza! Chciałeś mnie, wziąłeś, nie myślę już dłużej z rąk do rąk przechodzić, dobrze mi tu i zostanę. Słyszysz, a jak cię zobaczę z tą kobietą czy z inną, jak mamę kocham, awanturę zrobię!

To mówiąc i widząc że podczaszyc uparcie zasępiony milczy, Julja cała zasapana wyszła do swego pokoju, trzasnąwszy tak drzwiami, aż się cały dom zatrząsł.

Po tej scenie szkaradnej, Ordyński jak przykuty na krześle pozostał, a w długiem dumaniu jego, Bóg wie co przez skołataną przelatywało głowę.

Około drugiej godziny wszedł na palcach cavaliere Fotofero z tą minką z głupia-franta, którą często dla podczaszyca przybierał. Wprzód on był u Julji i wiedział już o wszystkiem, szedł teraz z gałązką oliwną, jako pośrednik do zgody.

– A! a! cóż ci takiego, kochany podczaszycu?

– Ha! co? mnie! kto? – budząc się zawołał Ordyński – a! to ty? mnie? nic! tak to jestem jak widzisz szczęśliwy!

Cavaliere dziwnie się skrzywił.

– Wiem! wiem! maleńka kłótnia miłośna! burza po której wam jaśniej zabłyśnie pojednania pogoda. Pan sobie pozwolił jakiejś rannej wycieczki, pani wyszpiegowała niewierność.

Podczaszyc ruszył ramionami.

– Pewnie to było znów rendez-vous z piękną Anusią:

 
Et l'on revient toujours
A ses premières amours!
 

zaśpiewał fałszywie.

– Jakie rendez-vous! co ci w głowie! zeszliśmy się przypadkiem w ulicy, przemówiłem słów kilka.

– Ba! ba! znamy to! znamy! Anusi bardzo ładnie w żałobie – dodał cavaliere – podwójnie ładnie, bo i posażek się znalazł co jeszcze jej wdzięki podnosi! Dziś, jutro czerń ta zamieni się może na białą ślubną zasłonę; ma słyszę z pół miliona po stryju i ojcu!

– Tem lepiej! wyswataj-że jej kogo!

– Ba! ba! radbym ale mi się tam nie uda, jest ktoś w serduszku co innych nie puszcza. – Uśmiechnął się. – Jak sobie przypomnę – rzekł – żeś pan ją miał w ręku i puścił dobrodusznie, śmiech mnie bierze!! Istotnie Julja się niesłusznie gniewa: pana i posądzić trudno!!

– Julja po prostu warjatka jak jej mąż!

– Ale śliczna! nieprawda?

– Na nieszczęście!

– Venus Praxitela! drugiej takiej nie ma w Warszawie… to cud doskonałości. Znajdź mi pan choć jednę wadę kształtów!

– Tak, gdyby serce, gdyby głowa!

– Wszystkiego razem mieć nie można – rzekł Fotofero – potrzeba wybierać!

Mówił dłużej jeszcze usiłując podczaszyca udobruchać i przywieść do zgody, na którą w drugim pokoju czekała piękna Julja, zakląwszy się że ją będzie na klęczkach przepraszał. Ale układy szły oporem; Ordyński ani myślał o przeprosinach i zgodzie. Zmęczony, zrozpaczony, począł wstręt uczuwać do niej… Duma pańska, którą poruszyły miotane grubjańsko obelgi, biła mu krwią do czoła.

Poznał wkrótce Fotofero, że lepiej zostawić rzeczy naturalnemu ich biegowi, między drzwi palców nie kładąc, sprowadził rozmowę na inny przedmiot i z sobą razem powiódł podczaszyca do Cerullego.

Julja natychmiast kazała sobie zaprządz karetę i drugą stroną ruszyła do księcia Nestora w odwiedziny, wiedząc że jej pewnie rad będzie dawny kochanek.

Wśród gry i zabawy Ordyński jakby coś przeczuwał, ciągle był niespokojny, na myśl przychodziła Julja i jej pogróżki, gniew poczynał nim miotać; nareszcie nie wytrzymawszy długo, wstawszy od stolika, wyśliznął się niepostrzeżony i pojechał do domu.

Julji nie było.

– Dokąd pani pojechała? – zapytał.

– Tak pojechała.

– Ale dokąd?

– Nie wiemy! – odpowiedzieli słudzy.

A był tam między niemi jeden stary co kawę gotował przedziwnie, i dla tego aż z Głuszy go sprowadzono, imieniem Maciej, niemogący cierpieć kozła (tak nazywał Julją); ten wziąwszy na fantazję i odwagę rzekł głośno:

– Co to gadać, nie wiem! ot, kazała się wieźć do księcia Nestora.

Ordyński zaciął zęby, siadł w fiakra i poleciał za wskazaniem. Miotał nim gniew najokropniejszy, tak że gdy przed pałacyk przybyli, nie doczekawszy się by fiakr stanął, wyskoczył z niego i wpadł na wschody piorunem, a znając rozporządzenie mieszkania wprost wleciał do gotowalnianego gabinetu księcia, i przezeń do sypialni, nim go ludzie postrzegli i wstrzymać potrafili.

Książę siedział w szlafroku bogatym oparty na kanapie, piękną Julję trzymał na kolanach, a twarze ich przychylone ku sobie, uśmiechały się lubieżnie. Na widok Ordyńskiego, Julja klasnęła tylko w ręce i poczęła się śmiać.

– A co? – zawołała – widzisz jak ja długi płacę!

– Widzę – rzekł zimno podczaszyc, a postrzegłszy że książę Nestor trochę się zmięszał, dodał:

– Proszę niech mi W. ks. Mość wierzy, że za złe bynajmniej nie mam tego powrotu ku dawnym uczuciom jego dla JMp. Kozłowskiej. Pozwolisz mi tylko książę prosić się.

– O co?

– Ażeby ta pani pozostała tu gdzie jej zapewne milej będzie i lepiej, a nie wracała już do mnie. Odeszlę tu natychmiast wszystko co do niej należy.

Nim mu się zebrano odpowiedzieć, Ordyński skłonił się i wyszedł szybko, ale na wschodach dopędziła go Julja.

– Słuchajno! – krzyknęła – co ty sobie żartujesz? ja zaraz do ciebie jadę! to być nie może!

Podczaszyc się ani odezwał, biegł dalej, słysząc że książę Nestor dobrze drzwi od siebie rygluje.

Krzyczała i groziła piękna Julja, ale wyprzedzając ją Ordyński siadł do swej karety którą była przyjechała i popędził do domu, surowe tu wydawszy rozkazy, ażeby nie śmiano wpuszczać Julji. Pozamykawszy potem pokoje, klucze oddał Maciejowi, a sam nie czekając przybycia jej, uciekł co najprędzej na powrót do Cerullego.

Cavaliere, który tam siedząc w kątku nie dopatrzył jakoś wyjazdu i powrót dopiero zobaczył, złapał go niespokojny, zaraz w progu poznał po twarzy że coś ważnego stać się musiało.

– Coś ty zrobił? gdzie byłeś?

– U siebie!

– A Julja?

– Julja jeździła na podwieczorek do księcia Nestora, zastałem ją tam w czułej pozycji z dawnym wielbicielem i zostawiłem ich oboje razem. Nie chcę rozrywać tej pary gołąbków, oddałem mu ją bez pretensji.

Włoch mocno się zasępił.

– Głupstwoś pan zrobił! – rzekł.

– To być może, ale nie pierwsze! – odpowiedział podczaszyc.

– Ta kobieta w zemście niepohamowana

– Więcej mi jak teraz nie dokuczy! – zawołał Ordyński, i zasiadł do gry.

Od niejakiego czasu gra dla niego była rozrywką której się oddawał coraz namiętniej. Za stolikiem zapominał widać bolu serca, żalów za straconem życiem, wszystkiego co mu dolegało. Gwałtowne wzruszenia przegranej i wygranej, odejmowały mu uczucie terazniejszości, pożerające go w chwilach spoczynku. I jak pijak nałogowy co z każdym dniem powiększa ilość napoju i jego siłę, Ordyński coraz zasiadywał dłużej u zielonego stołu, nareszcie ledwie już od niego wstawał. U pana de Cerulli gra była ustawiczna, przychodzili jedni, odsuwali się drudzy, czasem się który znużony kilkudniową bezsennością przedrzemał na kanapie, okiennice były zawsze zamknięte, świece zapalone, noc ciągła. Mieniali się bankier, krupjerowie, poniterujący, stół nigdy nie próżnował.

De Cerulli sam rzadko tu zasiadał, najczęściej przechadzał się, rozmawiał, przybliżał tylko, radził i kierował zdaleka ogółem ruchów tej wojny. A bój to był nie lada o co, bo na stole rzadko mniej dziesięciu tysięcy czerwonych złotych leżało, niektórych wieczorów widywano po trzydzieści i czterdzieści. Podczaszyc grał z różnem szczęściem, zawsze najnierozważniej i jak wszyscy ludzie namiętni, gdy przegrywał, stawił sumy ogromne, wygrywając brakło mu odwagi do szczęścia.

De Cerulli był już wierzycielem Ordyńskiego w znacznej bardzo sumie pochodzącej z gry i często powtarzanych pożyczek, ale dotąd ze szczególną grzecznością akomodując się przyjacielowi, dla którego wielką okazywał estymę, nigdy nie był natrętnym, kredytował bez granic, dobywał worka na zawołanie.

Dnia tego podczaszyc siadł do gry z gorączką którą go świeże nabawiły wypadki, oczy mu się iskrzyły, dygotały ręce, karty wylatywały z palców, złoto rozsypywał z sakiewki, tak że najobojętniejsze oko dostrzedz mogło jak był nieprzytomny.

W chwili, gdy do kart powtórnie zasiadł, cavaliere mrugnął na gospodarza i uprowadził go w kąt sali.

– Słuchaj no – rzekł, zdaje mi się że pora przyszła dobić podczaszyca, żeby się darmo nie męczył.

De Cerulli uśmiechnął się obojętnie.

– Wiele ci winien?

– Mnie, około dziesięciu tysięcy.

– Na Głuszy, szybko począł Fotofero – jak to wiem przez Lebiedzińskiego, jest już długów starych i nowych przeszło trzydzieści, w mieście znajdzie się dziesięć, to uczyni, jeśli się nie mylę, około pięćdziesięciu.

Głusza warta z attynencjami znacznie więcej… on dziś gotów ci grać do koszuli, widzę to przez skórę. Puść się z nim tylko, podforsuj, podpal, a ręczę że go zgrasz do nitki; zrobimy z nim potem co zechcemy, a przydać się nam może.

– Ba! niewiele! – rzekł Cerulli.

– Mylisz się, szybko dorzucił cavaliere, jest imię, jest jeszcze młodość, jest znajomość świata; nędzą i nałogiem próżniactwa wodzić go będziemy na pasku, i cudzemi rękami żar rozgrzebywać! Ale wprzód potrzeba żeby grosza przy duszy nie miał! Wiem, że zechce sobie w początku w łeb wypalić, ale ja będę miał oko i nie dam mu dopuścić się ostateczności. To słaby dzieciuch!

– A zatem myślisz że dziś pora? – spytał zadumany de Cerulli.

– Dziś lub nigdy; każ podać wina, sam podpal grę, sam ciągnij, ty to potrafisz lepiej. Patrz tylko, cały drży, byle sto dukatów przegrał, pójdzie dalej jak po nitce.

To rzekłszy Fotofero uskoczył w bok, zakaszlał, poszedł do zwierciadła, zakręcił się na sali i kołując zbliżył do krzesła podczaszyca, na którego poręczy poufale się oparł.

– Kochany panie, szepnął cicho, dałbyś dziś grze pokój, jesteś cały sfermentowany! karta ci nie pójdzie, na to potrzeba krwi zimnej.

Ordyński odwrócił się z przymuszonym uśmiechem.

– A cóż będę robił? spytał – to mnie jedno odurza, rozrywa, bawi!

– Przynajmniej graj ostrożnie!

Naprzeciw zjawił się de Cerulli z założonemi rękoma patrząc na bank.

– A! a! coś mi się dziś chce samemu dla rozmaitości pociągnąć! za pozwoleniem, ja bankieruję!

Wziął talię z rąk swego pomocnika, stanął zakasawszy rękawy i w milczeniu poczęło się ciągnienie. Podczaszyc od razu postawił grubo, a pierwsze trzy jego stawki nielitościwie grabki do banku ściągnęły… Za czwartą podwoił stawkę i przegrał znowu.

– Ej ostrożnie podczaszycu, szepnął Fotofero – bo przeczuwam żeś się jeszcze zgrać gotów!

Na to nie było słowa odpowiedzi.

– Pożycz mi pieniędzy! odezwał się po chwili.

– Ja grosza nie mam – rzekł cavaliere, i nie dałbym gdybym miał, ale ten łotr de Cerulli gotów ci kredytować wiele zechcesz.

Podczaszyc przechylił się ku bankierowi.

– Możesz mi kredytować? spytał.

– Wiele ci się podoba, kłaniając się odpowiedział bankier, z obu stron pochwycili kredkę.

Ordyński pięćset czerwonych złotych postawił na kartę.

W sali poczynało wielkie rozciągać się milczenie, gracze mniejsi zajęci znaczną stawką lub wstrzymywali drobne, lub całą na Ordyńskiego zwracali uwagę. Cerulli jakby chciał umyślnie zniecierpliwić ciągnął powoli, ale tak powoli że zdawał się katować umyślnie, rozdrażniać do ostatka, przykrywał przegrywające, osłaniał naprzód wygrane, podwajał nadzieje i strachy. Na ten raz padło plije, podczaszyc się począł odrabiać i domazał do stawki.

– Zmiłuj się! zmiłuj! pomiarkuj, szepnął cavaliere, pomiarkuj twój zapęd, zgrasz się! zgrasz!

Ale Ordyński ani słuchał już przestrogi! Szał gry najstraszniejszy ze wszystkich szałów, jakiemu podobny tylko wyrabia owa gorączka złota kalifornijska, którą dopiero w naszym wieku przyszło poznać na wstyd ludzkości – szał najszaleńszy opętał go zupełnie. Podniecony do najwyższego stopnia, z gorejącemi policzki, z okiem prawie wyskakującem z głowy, z czołem potem oblanem, leżał na stole przechylony i dyszał straszliwie.

Widok to był okropny spodlonego człowieka, pijanego namiętnością brudną, nieprzytomnego zupełnie, nieczującego nic prócz gwałtownie do złota bijącego serca, którego ucho nie usłyszałoby może trąby Archanioła… Takim był w tej chwili Ordyński.

Trzeba mu było choć raz dać wygrać – wygrał, zaśmiały się oczy i stawkę powiększył jeszcze. Drudzy gracze poczęli go naśladować i palić się, ale to była jedna i jedyna dana mu karta. Od pięciuset idąc stopniowo do tysiąca i dalej powiększając za każdą razą stawki, podczaszyc ani się obejrzał jak przeszedł dziesięć tysięcy czerwonych złotych.

– Panie podczaszycu, szepnął cavaliere, zlituj się, bastuj, zrujnujesz się.

– A co komu do tego! odparł Ordyński głosem chrypliwym.

– Grasz pan dalej? zapytał bankier.

– Gram, jeśli mam kredyt.

Cerulli głowę tylko skłonił.

– Pan mi trzymasz?

– Do ostatka, póki zechcesz!

– A więc do ostatka, śmiejąc się głośno i chwytając szklankę pełną, którą duszkiem wypróżnił, zawołał podczaszyc – do ostatka!!

– Trzymasz pan dziesięć tysięcy dukatów?

– Na Boga! co robisz! zakrzyczał jenerał, oszalałeś!

– Oszaleję dopiero gdy przegram – rzekł sucho podczaszyc – no – bankierze!

– Nie trzymaj! zawołali inni, nie trzymaj!

– Słowo się rzekło, szepnął de Cerulli, słowo święte, trzymać muszę.

Podczaszyc wysunął kartę zakrytą, ale na ten raz nie długo się męczył, bo w pierwszym pociągu soniko ubitą została – zbladł, zadrżał, ale zaśmiał się Ordyński.

– Ha! – rzekł, jeszcze raz odrabiam się!

– Pan giniesz!

– Ginę czy nie, oszalałem! mówcie co chcecie a dajcie mi pokój – konwulsyjnie złamał kartę i rzucił ją w pół stolika – Mazo, dodał, stawiam wszystkie mobilia moje w pięciu tysiącach, przyjmujesz pan? I Julją jeszcze darmo, przyjmujesz?

– Mobilia, chętnie – za Julję dziękuję – rzekł bankier kłaniając się, je sors d'en prendre!

– Ale czy ci wystarczy fortuny? spytał po cichu cavaliere.

– Nie bój się, pierwszy może raz w życiu rachuję, odparł podczaszyc, nie straci ani grosza! wczoraj mi Lebiedziński przysłał bilans, dokładnie wiem co mam.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
150 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Qaçaq Kərəm
Народное творчество (Фольклор)
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre