Kitabı oku: «Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina», sayfa 2
II
– Cyt! cyt!
– Powoli.
– No chodźże.
– Kiedy ciemno jak w lochu.
– I do sto tysięcy.
– A! do milion kaduków!
– No leźże gapiu? wołał nareście Rupert, sprowadzając Majstra ze wschodów – leź – i to mówiąc wziął go za połę, pociągnął, i skacząc jak bocian cieńkiemi nóżkami, wlókł Bartłomieja, którego brzuch i tusza, tak prędko iść niedozwalały i który przeto wrzeszczał jak szalony.
– A! milczże pieszczochu! krzyczał znowu Rupert, bo przysięgam że ci gębę zamaluję do sądnego dnia. Majster Bartłomiej, zląkł się, bo był tchórz wielki, i wlókł się podskakując i wołając tylko z cicha niekiedy – och! ach! aj! oj! – lub pomrukując pod nosem.
Po wielkich korowodach zeszli nareście ze schodów, i pokazali się na ulicy. Księżyc świecił jasno, noc była widna, Rupert spójrzał po niebie i rzekł po cichu do Majstra – Noc bezecna, do naszej roboty – a Majster tymczasem tchórzliwie spoglądał po oknach i w jednym ujrzał siedzącą swoją synowicę. Siedziała ona zadumana, sparta na ręku, i wpatrywała się w księżyc, który jej białą suknię i bielszą jeszcze twarz i anielskie rysy oświecał, połykała wieczorne tchnienie wiatru, rozwiewające jej czarne włosy i lekko kołyszące jej szaty.
– Idź spać Hersylijo! zawołał Majster – już nie pora po niebie gawronić – spać, spać – połóż się na mojém łóżku – pilnuj, żeby nas nie okradli, zamknij dom na rygle i niepuszczaj nikogo, choćby się Bóg wie jak dobijał.
– Dobrze, dobrze, stryju, ja zamknę, ale dzisiejszej nocy oka zmrużyć się niegodzi, dziś porównanie jesienne dnia z nocą. To noc cudna dla astrologów i kochanków. Dziś w pogodnych gwiazdkach czytać będę, przyszły los mój i mego kochanka. Dobranoc, stryju, dobranoc, idź już, idź. Już cię ten mały Rupert ciągnie dawno za rękaw, dobranoc – niepuszczę nikogo.
– Niepuszczaj! niepuszczaj! wołał oddalając się coraz Majster Bartłomiej, choćby i Tobiasz nawet stukał się do bramy.
– Oho! odezwał się głos z okna – a mała poczwarka pociągnęła silniej Bartłomieja, a Bartłomiej jak szatan poleciał, bo dla złota, gotów był karku nadkręcić. Szli jeszcze ulicą – wszędzie było cicho: księżyc świecił, wszystko spało, tylko w winiarniach odzywały się szumne wykrzykniki podochoconych i migały jarzęce światła. Szli dalej kierując się ku przedmieściu. Już mijali klasztor jezuicki Stej Barbary, a Bartłomiej wzdychał poglądając na mury bogatego, oblanego złotem zakonu, kiedy na zakręcie spotkali jakąś dziwotworną figurę, o mur opartą.
Był to męszczyzna chudy i cienki, trzymający pod pachą pudełko. Księżyc oświecił jego rysy – był on w okularach, nos miał długi, wystający, jasno-granatowy, oczy ogromne jak talary, czarne i ogniste; ale ze wszystkiego najdziwniejsza była chudość. Był to szkielet żyjący, kości wyglądały mu z pod skóry, która wisiała na nim, jak worek na kołku.
Ta figura zbliżyła się do Ruperta, a Bartłomiej odskoczył od niej parę kroków, żegnając się skrycie i przyciskając się do towarzysza.
– Ależ się na ciebie wyczekałem! krzyknął dźwięczącym głosem Suchy – a zimno mi dolegało, bo to noc jesienna, a rosa chłodna do stu djabłów.
– O! zawołał Rupert, czego się tak ciśniesz do mnie Bartłomieju i machasz rękoma?
– Opędzam komary – zamruczał pod nosem Majster – spoglądając z podełba na Suchego.
– Przecieżeście przyszli! – zawołał Suchy – Ależ to gruba kłoda toczy się za tobą Rupercie – Pośpieszajmy!
Bartłomiej drżał jak listek i trzymał się towarzysza, jak pijany płotu, gdyby nie nadzieja pieniędzy, uciekłby już dawno.
– Ależ noc szkaradna! rzekł Suchy wpatrując się w pogodne, gwiazdami zasiane niebo.
– Prawda! niegodziwa! dodał Rupert.
Tak pomrukiwając niekiedy szli przez miasto, a im ciemniejszemi cisnęli się zaułkami, tym dalej w pięty kryła się dusza Pana Majstra. Szli dalej, wyszli za miasto, na przedmieście, stanęli w końcu na polu. Było blisko północy, wiatr dął jak z kowalskiego miecha, chmury wlokły się już powoli jedna za drugą na niebie i księżyc kaprysić zaczynał, to świecił, to gasnął, to, w jedną, to w drugą stronę wyglądał z zachmury. Trzej nasi podróżni doszli nareście do rozstajnej drogi – Księżyc błyskał jeszcze niekiedy – Bartłomiej był blady jak chusta. Nadedrogą stał krzyż, pochylony, stary, który skrzypiał za każdym powiewem wiatru, jak na torturach – czyste było pole w około. Jedna droga, którą przyszli, prowadziła do miasta, druga na lewo do cmentarza, o kilkadziesiąt tylko kroków oddalonego, trzecia do lasu, czwarta na prawo do pustego na wzgórku kościołka. Na cmętarzu kołysała się drzemiąca jodła, podnosząc gałęzie nad mogiłami, jakby ich bronić chciała; w kościołku świszczał wiatr, przez drzwi i otwarte okna, lasek szumiał z daleka, jakby się gniewał na chmury, że mu księżyc zaćmiły – chmury naciągały na niebo coraz bardziej, a gdy Suchy popatrzył na nie razy parę, zupełnie się zrobiło ciemno. Rupert od zimna, chłapał jak pies zębami, a Suchy rozwinął swoją paczkę, wyjął kawał kredy, sznurek, flaszkę, cyrkiel i książkę. Wszyscy milczeli – Suchy stanął koło krzyża, Rupert za nim, Bartłomiej także – Mała poczwarka wzięła od Suchego książkę obróciła się ku zachodowi i zaczęła cóś mruczeć – Wiatr dął coraz mocniej, aż Bartłomiej dwóma rękoma trzymać musiał czapkę na uszach, żeby jej nie zerwał. Suchy tymczasem uwiązał kredę do sznurka i zakreślił duży cyrkuł koło krzyża, całą tę przestrzeń zajętą obwodem koła, pokropił potém wodą z flaszki, stuknął nareście krzesiwem o kamień i rospalił wiązkę suchego drzewa, która tam jakby na umyślnie leżała, i buchnęła zaraz sinim płomieniem, a dym gęsty, poleciał kłębami w górę, potém się rozciągnął po nad głowami siedzących i poszedł z wiatrem dalej.
Suchy siadł natychmiast i wziął od Ruperta książkę. Rupert oparł się o krzyż z drugiej strony, Bartłomiej z trzeciej dzwoniąc zębami. Przy blasku palącej się wiązki Majster spójrzał na Suchego i zadrżał, na Ruperta, i oczy zamknął – spójrzał w około i westchnął, bo było ciemno, choć oczy wykól, i pomyślał, że go tu pewniuteńko śmierć czeka.
Z tych marzeń o własną skórę, obudziły go, disharmonijne głosy jego towarzyszów, nieco podobne do miauczenia przerazliwego kotów w Marcu; beczące jakiś himn Chaldejski. Choć Bartłomiej był Alchemik, i umiał Chaldejski, Syryjski, Koptycki, Arabski i Hebrajski języki, ale z tej pieśni niektóre tylko słowa mógł zrozumieć, a te słowa pomnażały jeszcze strach jego, bo co syllaba to inny djabeł figurował w tej pieśni! Majster tulił się do Ruperta i do krzyża, nastawił uszy – pieśń tylko rozlegała się po okolicy, na cmentarzu szemrała jodła, wiatr świszczał w kościołku – a ciemno było jak w kominie!!
Pieśń ucichła nagle, inny głos dał się słyszeć – Suchy zaczął dzwonić w mały dzwonek srebrny, który wyjął z pudełka, a za każdém uderzeniem wołał swoim przenikliwym głosem: Gimmel! Gimmel! Tob Gimmel! Po siedmiokrotném dzwonieniu szelest dał się słyszeć i ogień błysnął przed samém kołem. Bartłomiej zamknął oczy ze strachu, a pot lał się z niego, jak sok z podciętej na wiosnę brzozy. Postać, która się ukazała za kołem była cała ognista – krótko mówiąc był to ów Pan Gimmel wołany. Dzwonek i głosy ustały, a przybylec nowy zaczął skakać w około niecierpliwie i ze złością. Postać jego była całkowicie podobna, do Hebrajskiej litery, G, miał głowę naprzód wystawioną, ogromną, tułub straszliwie i dziwotwornie długi, a gdzie u ludzi są kolana, u niego dopiéro zaczynały się nogi, krótkie i koszlawe.
– No czegożeście mnie wołali?? zapytał djabeł.
– Mamy pewną robotę – odezwał się Suchy bardzo ozięble i z krwią zimną – trzeba nam twojej pomocy.
– No coż tam? zapytał ciągle skacząc w około ognisty przybysz – a Bartłomiej ledwie dyszał.
– Trzeba nam twojej pomocy – mamy robotę, której ty jesteś przewodnikiem i zawiadowcą.
– Czy tylko ta bagatel? rzekł djabeł rozgniewany, to na cóżeście mnie wołali – Tfu! wyprowadziliście mnie o dwieście mil drogi, dla takiego błazeństwa.
– I jest tu przytém jeden nowiciusz, który ci oddaje swoją duszę.
– Aha! aha! krzyknął ze śmiechem przeraźliwej radości djabeł – to dobrze, bravo! – i skakał jak szalony – dajcież mi go tu – tu! a Bartłomiej mało ze strachu Bogu ducha nie oddał; chciał się przysiąść bliżej Ruperta, padł na wznak, pośliznął się, i jedna noga wyszła za koło. Jak błyskawica szybki djabeł chwycił go za nogę – ale przytomność umysłu zbawiła Majstra – szarpnął nogą, a djabłu został się tylko w ręku bót dziurawy!!!
– Masz szczęście, zawołał Rupert do niego, Pan Gimmel jużby cię ztąd daleko wyprawił, gdyby nie twoje szerokie bóty, jużbyś nie żył. Trzymaj się środka koła, bo my tu tylko pewni!
– Przysięgajże stary gapiu! wrzasnął djabeł, a Suchy wziął książkę i czytał przysięgę, którą za nim w języku Chaldejskim powtarzał Majster drżącym głosem. Jak tylko skończył, djabeł zniknął i wiatr tylko za nim poleciał jak szalony, i dotąd niewiadomo czy go dogonił.
– No! wracajmy – zawołał Majster.
– Hola bracie! odparł Suchy, nie spiesz się tak do swoich szkatułek – jeszcze tuśmy nieskończyli – musim gotować miksturę dla naszego pacienta. To mówiąc przystawił kociołek i wiatr zerwał się szalony. O mało krzyż się nie zwalił, deszcz lunął jak z wiadra, ale w kole deszczu nie było, chociaż lał strumieniami o trzy kroki; piorun bił po piorunie – Błyskało, całe piekło się zburzyło – a Bartłomiej mało nie omdlewał ze strachu.