Kitabı oku: «Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina», sayfa 7
VII
Roku 1625 w samo porównanie jesienne, to jest: w lat pięć po wypadkach opisanych na początku – lud, mieszkańce, ormianie, żydzi, wieśniacy z okolic cisnęli się na rynek. Dzień był dżdżysty, pochmurny – a jednak ulice pełne były ludu, naokoło w oknach, na dachach, na kominach czepiali się ciekawi – a na rynku wznosił się stos drzewa i słup w pośrodku, do którego winowajca miał być przywiązany.
Męszczyzna suchy, blady, chudy i wywiędły, stał na ustroniu okręcony płaszczem i w milczeniu rzucał naokoło spójrzenia pełne ognia i powagi.
Nieco dalej widać było młodego męszczyznę i piękną kobietę zapłakaną, z dziecięciem na ręku. Ta para zbliżała się właśnie ku miejscu gdzie stał wymieniony męszczyzna, kiedy młody człowiek krzyknął z podziwienia i rzucił się na szyję chudemu.
– Ach! wujaszku! zawołał, po tak długiej niebytności, w jakąż chwilę okropną przybyłeś do Krakowa. Czy widzisz ten stos, to pospólstwo.
– Niestety! przerwała młoda kobieta z płaczem, to mego stryja oczekują tylko, to dla niego zgotowano.
– Co? zapytał Suchy – o cóż go obwiniono?
– O czary! rzekł westchnąwszy młodzieniec – pieniądze nadewszystko cenił i te go zgubiły. Podjął się jakiejś przeklętej roboty, której nawet pojąć nie można, ubił jakiegoś starca i skazano go na śmierć!
– Biedny człowiek! rzekł Suchy westchnąwszy, a czy nie możnaby się z nim widzieć?
– Tylko co od niego wracamy – odpowiedział smutnie młodzieniec – teraz posłano szukać księdza, ale nikt się niechce podjąć spowiadać go, przystąpić nawet do niego każdy się lęka.
Oczy Suchego zajaśniały nagle dzikim ogniem radości.
– Do zobaczenia – rzekł – bądź zdrów Tobiaszu – i ty moja pani – idźcie spokojnie do domu – przygotujcie obiad, przyjdę do was z twoim stryjem. To powiedziawszy oddalił się szybko, przeleciał dwie ulice, wszedł do odosobnionego domku i po kilku minutach wyszedł z niego w sukni pielgrzymskiej z paciórkami u pasa, boso, w grubym habicie, z koszturem w ręku. Wyszedł zbliżył się do tłumu, a lud ustępował mu miejsca z pokorą – wszyscy na niego tylko mieli zwrócone oczy; niektórzy prosili o błogosławieństwo, inni, całowali szaty – i wkrótce pielgrzym zajął całą uwagę, a na stos nikt prawie niepatrzył.
Pielgrzym przecisnął się przez środek tłumu, i bez przeszkody stanął u bramy więzienia, które wychodziło na rynek – zapukał i wszedł mówiąc, że idzie spowiadać winowajcę. Ustąpiono z drogi, Suchy stanął w małej izdebce, oświeconej jedném kraciastém oknem, w której na kulu słomy, leżał szlochając Majster Bartłomiej.
Izdebka była ciasna, wysoka, mury składające ją czarne i pleśnią okryte, okno wąskie i długie patrzyło na ten grób przyćmioném okiem. W kącie leżał kul słomy, na nim Majster zwinięty w kłębek, przy nim, dzban i para sucharów.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odezwał się wchodząc Suchy.
– Na wieki! odpowiedział grobowy głos z kąta więzienia, a mury puste jęknęły także – na wieki!
– Grzeszniku, mówił dalej Suchy – wstań, odziej się, i proś Boga o przebaczenie.
Płacz tylko odpowiedział na to wezwanie – Suchy nakoniec zwykłym sobie głosem odezwał się – no! Majstrze! wstawaj i chodź ze mną – czyli to mnie już niepoznałeś?
– Ach! znam cię na moją biedę – ty człowiecze, który niegodziwemu Rupertowi dopomagałeś w jego psich sprawach, niezwiedziesz mię więcej.
– Słuchaj – Majstrze – powtórzył mocniej Suchy – czas upływa – jeżeli mię słuchać nie będziesz, zginiesz nieomylnie.
– Na co mnie życie – na co mnie życie, zawołał Bartłomiej, kiedy moje pieniądze sędziowie rozkradli.
– Nie czas teraz myśleć o pieniądzach – przerwał Suchy – idź za mną.
Bartłomiej podniósł nieco głowę ze słomy i płacząc zawołał – Więc ciebie przeznaczono, żebyś mię na śmierć prowadził!
– Ale mówię ci i powtarzam raz ostatni, tonem nakazującym rzekł Suchy – idź ze mną – a o resztę nietroszcz się cale, będziesz miał życie i – pieniądze!
– I pieniądze! wykrzyknął porywając się z kąta Majster – idę, idę.
– Jeszcze słowo – rzekł Suchy, biorąc go za rękę – przez całą drogę aż do domu, do którego cię zaprowadzę, ani słowa nie waż się mówić – bo zginiesz.
– O! będę milczał – rzekł Majster Bartłomiej – jak posąg, jak kamień – Gdy to kończył mówić, mniemany pielgrzym wyszedł z więzienia i dał znak pachołkom, że czas więźnia prowadzić. Bartłomiej półżywy, ale milczący, mocno się dziwił, że go straże przepuściły, a lud z uszanowaniem korzył się przed jego towarzyszem. Szli tedy spokojnie – Suchy wprowadził go do jakiegoś domu i otworzył okno, mówiąc.
– Patrz Majstrze!
Bartłomiej postąpił do okna – Lud wydawał okrzyki – na rynku ukazał się Rupert w aksamitnej sukni i Wojewodzic; szli naprzód jako oskarżyciele, za nimi pachołcy jakąś grubą prowadzili figurę.
– Ach! dalibóg – krzyknął zdziwiony Majster – toż to mnie na stos prowadzą – niech mię piorun trzaśnie – patrzaj, patrzaj – ten sam nos – oczy, gęba, ręce, suknia, ten sam brzuch! co to jest! toż to ja! i to ja! rzekł macając się po brzuchu!
– Cicho, cicho, przerwał Suchy – tamtego spalą – jest to tylko kul słomy, na którym spałeś – a ty będziesz cały – patrz uważnie.
Bartłomiej z wielkiego podziwienia oczom swoim niewierzył: wprowadzono jego postać na stos, a Rupert i Wojewodzic zachęcali lud do podkładania ognia – zapalono wreście, ale dla wilgoci ugasło wkrótce; nakoniec po wielu próbach buchnęły płomienie, objęły spód stosu – a postać uwiązana u słupa przemieniła się w kul słomy – Lud żegnał się, i padł na kolana z podziwienia.
– Czary! czary! wołano zewsząd – wybiegli księża kropić wodą święconą – stos płonął powoli, a kul słomy stał nieporuszony.
W kilka godzin nareście spłonął i on, a na rynku została się tylko kupa popiołu.
– Teraz idź do źwierciadła – odezwał się Suchy do Majstra – Majster był posłuszny jak dziecko, spójrzał i rozśmiał się głośno.
– Cha! cha! cha! podobniuteńki teraz wyglądam jakoś do nieboszczyka brata mego! ale jakim u licha sposobem takem się odmienił? Niespokojność go opanowała, chodził ciągle do źwierciadła, kładł rękę na czole, ustach, twarzy, macał się, oglądał i mruczał – Czy to ja, czy to nie ja? hm! zdaje się ja? (tu spójrzał w lustro) nie! to nie ja. A! rozumiem nakoniec, rzekł sam do siebie – odmieniło się moje powierzchowne ja, ale wewnętrzne ja zostało jak było!
– Chodźmy teraz do twojej synowicy, rzekł Suchy – czekają nas z obiadem.
– Idę, ale niepojmuję, jak ja potrafię chodzić mego brata nogami, gadać jego gębą, machać jego rękami!
Umilkł Majster nareście i szli w zamysłach – mijali rynek, na rynku już było niewiele ludu, kilku tylko namiestników tam i ówdzie gawędziło o spalonym czarnoksiężniku z nadzwyczajnemi dodatkami; a pachołcy zmiatali popiół z rynku do wykopanego dołu. W godzinę zaś Kraków był znowu cichy i milczący.