Kitabı oku: «Pogrobek», sayfa 18
Rozdział X
Piękny był ów dzień 26 czerwca 1295 roku, gdy wiosennego poranka niezliczonym tłumem ziemian ze wszystkich polskich krajów i z Pomorza przybyłym, okryły się nie tylko podwórca zamkowe, wały, podwala, ale okolice, na których obozy i namioty legły niezliczone.
Starał się o to stróż i opiekun starej korony, Świnka, aby uroczystość, która po tak długich latach wznowić miała pogrzebiony w krwi świętego Stanisława majestat królewski, świetną była a głośną. Zwołał więc wszystkich biskupów, którzy przybyć mogli, Jana z Poznania, Jana Romkę z Wrocławia, Gosława z Płocka, Konrada nawet lubuskiego, a ci, co jak krakowski i wrocławski sami się stawić nie mogli, piśmiennie oświadczyli zgodę swoją. Z Pomorza mnodzy panowie, wysłańcy miast przedniejszych, urzędnicy, rycerstwo pomnażało świetną gromadę, która miała być świadkiem tych odrodzin królestwa.
– Zaprawdę – oświadczył Świnka tym, co go niebezpieczeństwy od korony odstraszać chcieli – zaprawdę, nie o króla tu idzie, bo każdy z nich śmiertelnym jest, ale o koronę, która być nieśmiertelną powinna.
Ta korona, która długo utajoną była w skarbcu kościoła i razem z drogim ciałem świętego Wojciecha chroniona jako talizman święty, leżała teraz na wezgłowiu, na nowo z kurzu otarta, w swej starodawnej prostocie, grubymi obręczami złotymi przypominając wieki, gdy je niewprawna ręka, jako umiała, wykonała. Obok niej jabłko królewskie napełnione wewnątrz tą ziemią, której piastowania była godłem, i włócznia świętego Maurycego – relikwia razem i berło, i szczerbiec leżał anielski. Jak około świętości przechodził lud ciekawy, gromadząc się i stając około tych prastarych potęgi pamiątek. Minęło czasu wiele, a obręcze te złote niczyjego nie dotknęły czoła, pył je okrywał żałobny, w ciemnościach czekały na odrodziciela.
Radość wielka rozgrzewała tłumy, a piękny, acz gorący, dzień wiosny ze słońcem wesołym pierwszej roku połowy przyświecał wspaniałemu obrzędowi. Duchowieństwo z arcybiskupem musiało się naradzać nad obrzędem, którego pamięć była zaginęła. Wertowano księgi, słuchano podań ludzi starych, chwytano, co gdzie indziej przy koronacjach się działo; dobierano modlitwy, pisano formuły, szukano pieśni. Ale trud to był ochoczy i wesoły.
W katedrze dwa trony na stopniach podniesionych obok siebie stały okryte suknem szkarłatnym ze złotymi bramowaniami. Naprzeciw wznosił się arcybiskupi. Ołtarz już gorzał światłem rzęsistym, duchowieństwo oczekiwało, gdy głosy trąb słyszeć się dały od zamku i drogą suknem wysłaną ruszył orszak książęcy, poprzedzany przez ochmistrzów dworu z laskami białymi i wojewodów z chorągwiami zwiniętymi. Za nimi w otoczeniu dostojników dworu swego stąpał Przemysław w sukniach szkarłatnych, w hełmie złocistym, mąż w sile wieku, z licem jasnym czując, iż spełniał się nad nim obrzęd znaczenia wielkiego. Owo błogosławieństwo, które odejmowało koronę następcom Szczodrego, zażegnane zostało, pokuta była spełniona, zamordowany męczennik185, podniesiony na ołtarz, przebaczał rodowi zabójcy.
Obok księcia w sukni ze złotogłowu i białych rąbkach jak mgła przejrzystych, piękna i wspaniała, z obliczem pańskim szła królewna, mająca dziś się stać królową. Szczęście czyniło ją piękniejszą jeszcze.
U progu stał już Świnka i Jan, biskup poznański, oba186 w szatach uroczystych gotowi na przyjęcie księcia. Ci, pokropionego wodą święconą, wiedli przodem, gdy dwu drugich Ryksie towarzyszyło. Na wezgłowiach przed nimi świeciły dwie korony złote.
Przy tronach stanęli urzędnicy ziemi, dworu, wojewodowie, kasztelani, kanclerze, dwór wszystek w szatach jasnych od złota, jedwabiów i purpury, z tkanin tych przepysznych, których wzory przyniosły od Wschodu wojny krzyżowe.
Zabrzmiała pieśń do Ducha Świętego, rozpoczęła się przy ołtarzu ofiara, którą sam arcybiskup odprawiał. Przejęty był i uniesiony duchem ku niebiosom, od których ściągnąć chciał błogosławieństwo. Wśród pieśni, wśród dymu kadzideł, odprawiały się błagalne modlitwy.
Po odczytaniu ewangelii zwrócił się arcybiskup do księcia, który do ołtarza przystępował dla złożenia przysięgi. Trzymano przed nim Ewangelię i krzyż. Głosem drżącym począł przemawiać arcybiskup, lecz wzruszenie wkrótce mowę mu przerwało. Kląkł pasterz, a książę legł krzyżem na ziemi, śpiewy rozlegały się znowu. Starym obyczajem kościelnym błagalne litanie śpiewano.
Gdy powstał Przemysław, niesiono oleje święte, nastąpił obrzęd namaszczenia. Po czym w bocznej kaplicy wdziano nań szaty królewskie, sandały złociste, humerał187, manipularz188, kapę… Odzież ta królewska kapłańską razem była, a przypominać miała, że pomazaniec boży powinien był być kapłanem strzegącym prawa i sprawiedliwości, wyrazicielem potęgi wszechmocnej na ziemi.
Poprzedziło to przypasanie miecza, bo użycie go było obowiązkiem mocarza ziemskiego, nie kapłana. Dobytym z pochew Przemysław na cztery strony świata przeszył powietrze i do złotej pochwy go schował.
Wtedy dopiero, gdy jako kapłan i rycerz boży namaszczony był i zbrojny, dostojny wieńca – pokląkł, a Świnka ciężką tę, twardą, wielką koronę Chrobrego włożył mu na skronie. Leżała na głowie Pomazańca cudem, jakby dla niej była ukutą. Podano w lewą rękę jabłko ziemi polskiej pełne, w prawą berło, widomy znak władzy.
Złożono ofiarę, w złocistych baryłkach wino i chleb biały, na ołtarzu. Następowała komunia święta, do której przystępując, król miecz odpasał. Wiedziono na tron, ciągle modlitwy odmawiając i śpiewając.
Po obrzędzie tym, w ten sam sposób ukoronowano królowę, a gdy obok małżonka zasiadła na tronie, zabrzmiał hymn wszystkimi głosy nucony, potężny, wielki, dziękczynny. Ostatnia nuta jego rozlegała się jeszcze, gdy arcybiskup zawołał:
– Król niech żywie! Niech żywie królowa!
Za nim, co żyło, wołało wtórując, potrząsano rozwiniętymi chorągwiami, bito we dzwony i na trąbach grano. Arcybiskup z biskupami, ująwszy króla i królową, wiedli ich na zamek, przerzynając gęsto stojące tłumy, chcące choć spojrzeć na ukoronowanego pana swego.
Wśród tej ciżby szczęśliwej, wrzawliwej, na pozór rozradowanej, różne się jednak odzywały głosy. Jedni widzieli blaski same i spodziewali się szczęścia i potęgi, drudzy już troskali, widząc w tym jakby wyzwanie Boga, próbę niebezpieczną. Po kątach i zaułkach szemrali i odgrażali się niechętni.
Długo nie wierzono, ażeby arcybiskup ważył się na krok tak wielkiego znaczenia, rzucenie rękawicy wszystkim, co siedzieli na ziemiach polskich, wyzwanie ich do poddania się i posłuszeństwa. Niewiara ich zmieniała się w gniew i odgróżki, gdy wątpić już nie było można, że król ogłoszonym zostanie. Nie było jednego książęcia, który by się tym obrażonym i zagrożonym nie uczuł. W gromadach na ten dzień przybyłych kryli się szpiegowie tych, co się ulękli korony. Wciskali się oni wszędzie, patrzyli, podsłuchiwali i bledli.
Obrzęd powagą Kościoła uświęcony siły nabierał. Przy tronie stawała jedyna władza w świecie, której opierano się, ale ją szanować i ulegać jej musiano. Otaczało go duchowieństwo, ono niosło koronę, dawało jabłko, miecz przypasywało. Od ołtarza mówiąc arcybiskup nauczał króla, iż miał królestwo pomnażać, jednoczyć, oderwane od niego ziemie odzyskać. Wyrazy te rozchodziły się daleko, brzmiały głośno, odbiły się we wszystkich książęcych stolicach, poruszyły siedzących na nich. Mieli być hołdownikami i sługami jednego pana!
Lecz wszystkie potajemne odgróżki ciche dnia tego tonęły w chórze zwycięskim. Każdy z ziemian Przemysławowych poczuwał się królem po troszę w osobie pana swojego. Duma i siła w nich wstępowała.
Gdy na zamku ucztować poczęto, a tłumy się zabawiały u stołów rozstawionych, dzieląc na gromadki ziemiami i powiatami, niektóre rody znaczniejsze skupiły się też i zbierały, aby razem zasiąść i jedność swą starą przypomnieć. Resztki Zarębów i Nałęczów, których się też dosyć znalazło, błądziły, nie mogąc miejsca wyszukać dla siebie. Dawniejsi przyjaciele uchodzili od nich, powinowaci się odstrychali, ten i ów się zapierał. Obawiano się kumać z nimi. Nie śmieli też przybyć główni sprawcy zdrady, z ramienia ich tylko kilku wcisnęło się dla rozglądu i podsłuchu.
Stary Zebro Nałęcz i Zaręba, zwany Niechluj, którzy nie byli poszlakowani nigdy o wspólnictwo z Michną i Pawłkiem, ale w sercu za rody swe żal wielki mieli, najboleśniej doświadczyli tego, jak z rodem trzymając, cierpieć zań przychodziło. Zebro tu i ówdzie próbował przysiadać się do gromady, witany zimnym milczeniem. Niechluja widzieć ni poznawać nie chciano. Obu im, ludziom możnym, niegdyś znaczącym, serca się ściskały. Błądząc tak pośród stołów, przy których dla nich miejsca nie było, Zebro się zetknął z Niechlujem. Dość im było w oczy sobie spojrzeć, aby się porozumieć. Stanęli milczący, długo bojąc się przemówić do siebie i oglądając dokoła. Unikaliby i oni może od siebie, gdyby gdzie indziej którego z nich przyjęto.
– A co? – mruknął Zebro. – Dla nas tu już ani ławy, ni chleba nie ma?
– Próżnośmy się tu wlekli – odparł Niechluj w boki się biorąc. – Chciałem okazać, żem panu wierny, ale wierności mej nie radzi tu.
– Ani mojemu pokłonowi – rzekł Zebro. – Gdym się nowemu królowi chciał do kolan zniżyć, odwrócił oczy, dobrze, że nie kopnął nogą.
Zeszli nieco na bok.
– U mojego woza – począł Zebro – znajdzie się chleb, mięso i beczułka. Co się mamy dobijać, gdzie odpychają.
– Mnie się zda, aby wozy zaprzęgać i do domu – odpowiedział Niechluj. – Lepszego się nie doczekamy, a i gorsze może być.
Stali jednak i przypatrywali się. Z wielkiej ludzi gromady tak wyłączonym być, nikomu niemiło, starym, nienawykłym do tego, tym boleśniej. Obu serce krwią nabiegło.
– Nie winniśmy nic! Do dzisiaj wiernym mu byłem sługą – mówił Zebro – ale z winowajcami jedno zawołanie mamy.
– Ja też – rzekł Niechluj – dziś mu się kłaniałem jeszcze, jutro, gdy żółć poruszy, nie ręczę.
– Mam być karan – począł Zebro – niech wiem, za co. Zemście dogodzę, bratanka mojego ścięto.
– I mego stryjecznego – mruknął Niechluj.
– Chodźmyż stąd! – dokończył Zebro.
Ruszyli ledwie z miejsca, gdy przechadzający się z łańcuchem i krzyżem na szyi ksiądz Teodoryk, jakby ich szukał, zbliżył się i pozdrowił. Przyjęli go chłodno.
– Czemu nie siadacie z drugimi? – spytał.
Odpowiedzi na to nie było, spojrzeli nań i oczy pospuszczali.
– Jeśli sumienie czyste, co ród znaczy? – dodał ksiądz. – Dziś dzień wesoły dla wszystkich, chodźcie ze mną, miejsce znajdziemy.
Dosyć opornie, nie śmiejąc mu się sprzeciwiać, Zebro i Niechluj szli za nim powoli. Lecz gdziekolwiek miejsca dla nich napatrzył, gdy się obejrzano, ściskali się biesiadnicy i – ławy nie stało. Szedł z nimi aż do duchowieństwa ksiądz Teodoryk, aby tu między swymi ich posadzić. Tu już wyłączeni zbyt się czując na widoku, jakby ich palcami ukazywano, podziękowali orędownikowi swemu, weszli między czeladzie i pospieszyli do wozów i koni. Zebro u wozu suknie z siebie świąteczne bogate ściągać kazał, zbroję wdział, konia wziął, a gdy Nałęcz toż uczynił, porozumiawszy się z sobą, z niewielkim pocztem w lasy ujechali.
– Kiedy drudzy nas nie chcą, do swoich jedźmy! – zawołał Zebro z gniewem wielkim.
Jechali tedy w lasy drogami znanymi, a co w podróży skarg boleśnych i wyrzekań było, łatwo się domyśleć. Gdy późno dostali się do miejsca, w którym Michno się ukrywał, oba już byli rozgorączkowani.
Zaręba, wiedząc, jak go ścigano i pochwycić chciano, na uroczysku, zwanym Barcie, od dawna się ukrywał. Zmieniał czasem kryjówkę tę, ale najczęściej w niej przebywał, bo mu się bezpieczną zdawała. Trzeba było tak wytrwałego, jak on, człowieka i prostego obyczaju tamtych czasów, aby tu móc wyżyć nie tylko wiosną i latem, ale często jesienią późną i zimą.
Wśród gęstwiny na pagórku chatę Michna, zbliżywszy się dopiero, dostrzec było można. Siedziała ona prawie całkiem zakopana w ziemi, dach ją okryty darniem osłaniał. Ten porósł był trawą i krzakami bujnymi, tak iż garbem tylko cokolwiek nad ziemią wystawał, a nad nim dymnik z płotka gliną obmazanego od kopcia sczerniały. Zamiast ogrodzenia, wkoło leżały kłody wielkich drzew obalonych, jedne na drugich suchymi gałęźmi i korzeniami ogromnymi posplatane z sobą. Wśród nich tarń, głogi i młode krzewiny różne bujno się puszczały. Szopka dla koni z płotu podwójnego sklecona, a dla ciepła gnojem między nie narzuconym ohacona189, nędznie wyglądała z pośrodka drzew gałęzi.
Do tego zapadłego kąta Zarębowie i Nałęczowie zjeżdżali się często w liczbie znacznej. Tu się odbywały ich narady, a że miejsca w chałupie mało było, rozsiadali się na bliskiej łące, która była spasiona i stratowana.
Miał tu Zaręba i studzienkę wykopaną a licho ocembrowaną, i loszek, i co do prostego życia było potrzeba. Wnijście do jego lepianki niewygodne było, bo we drzwiach do pół zginać się musiał każdy, a pod sobą szukać kłódki190, która za próg służyła. Ciemno było tu zawsze.
Przybywający huknęli naprzód trzy razy, naśladując puchacza, aby ich za obcych nie wzięto. Natychmiast wylazł z chaty człek w krótkiej odzieży, w chodakach, z głową postrzyżoną i przeciw nim do wrót pospieszył. Był to sługa Zaręby, niemowa, ale bardzo roztropny i przebiegły, a do swego pana przywiązany. Nie z urodzenia postradał mowę i słuch miał dobry. Chłopięciem jeszcze gdy był, człek jakiś okrutny przez zemstę język mu uciął, tak że bełkotał niezrozumiale.
Zaraz też odsunęła się okienniczka w niskiej ścianie, przez którą światełko błysnęło i głowa ludzka. Był to Michno sam, ciekaw, kto mu takiego dnia mógł przybyć w gościnę. Gdy się opowiedzieli, rad bardzo naprzeciw pospieszył do progu.
Konie powiódł niemowa do stajni, a oni szli do chaty, w której świeciło i gdzie Michno w łosiowym kaftanie i spodniach czekał na nich.
– Czyście się zabłąkali?! – zawołał. – Dziś nikogom się nie spodziewał, co najprędzej jutro; wszyscy ciekawi pojechali onego nowego króla oglądać!
– My też stamtąd wracamy – rzekł krótko Zebro.
To mówiąc, przez otwarte drzwi do izby weszli, jak loch niskiej, ale bardzo przestronnej. Zaręba zmuszony często tu przebywać, przystroił ją, jak umiał najlepiej, wojłokami191 powyścielał, skórami wyłożył, zbrojami obwiesił i jakby na najczyściejszym dworze u ziemianina, pięknie w niej było. Świeciła broń, tarcze, miecze i noże porozwieszane. Nie brakło nawet gęśli na jednej ścianie, bo na niej Zaręba czasem grywał. U ściany jednej gorzało prawie nigdy nie wygasające ognisko, przy której dziewczę z kosami192 długimi teraz coś prażyło dla pana, ale obcych posłyszawszy, natychmiast się skryło.
Zebro i Niechluj, którzy tu nie bywali, choć o Barciach wiedzieli, rozpatrywali się ciekawie i dziwili. Postrzegłszy to, Michno zawołał:
– Co się to wam osobliwym wydaje, że ów dworzanin stary, który u króla już powinien był się podczaszostwa albo podkomorstwa dosłużyć, pod ziemią się kryć musi jak borsuk w jamie? Taka dola wiernych sług, co prawdę panom mówią.
Niechluj głową ruszył dwuznacznie.
– Nie mówcie mi, żem ja na to zasłużył – dodał z gorączką, która w nim nigdy nie wystygała, Michno. – Pokutuję za to, żem za biedną męczennicą ujmował i złego nie mógł ścierpieć.
– Ale… ale… – odezwał się Zebro na przyzbie, która wkoło ściany obiegała, przysiadłszy. – Mówią ludzie, żeście wy tę panią nadto miłowali, a ona was.
Zaręba skoczył.
– Łgą193 jak psy ci, co to szczekają! – krzyknął. – Szanowałem ją jako panią, litowałem się nad nieszczęśliwą. Łgą, bo to była święta niewiasta!
Nie wznowiono o tym więcej rozmowy, uspokoił się Zaręba. – Hę? – zapytał spocząwszy. – Z Gniezna powracacie? Cóż? Dali mu koronę włożyć? Nie stało się nic?
– A cóż się stać mogło? – spytał Niechluj.
Zaręba się śmiał.
– Mogło się co przytrafić – rzekł szydersko. – No… raz, drugi i trzeci się nie powiodło, a kiedyś udać się musi! Niech się cieszą, niedługo tego będzie!
Wtem Zebro, spluwając, wtrącił:
– Zbieracie wy się na niego, odgrażacie lat siła194; mnie się widzi, że z tego nic nie będzie.
Gospodarz odwrócił się od ognia, do którego przykładał łuczywa.
– A ja wam się klnę, że będzie! – zawołał uroczyście. – Nam samym dokonać niełatwo było. Zdrajców się znalazło wielu, donosili mu, miał się na ostrożności. Po drogach przodem wysyłali, lasy trzęśli, bez straży dobrej na krok nie ruszał. Teraz, niechaj się ubezpieczy, znajdziemy go.
Niechluj zamruczał, że trzeba było w pomoc wziąć którego ze Ślązaków lub pomorskich. Zaręba się uśmiechnął.
– Znajdziemy lepszych niż Pomorcy i Ślązaki – rzekł. – Posiedźcie do jutra, przekonacie się. Na jutrzejszy dzień zwołało się tu siła ludzi, zobaczycie.
Zamilkł nagle, nie chcąc więcej powiedzieć, na niemowę krzyknął i zabrał się gości przyjmować. W lichej lepiance znalazło się więcej, niż się spodziewać mogli. Udziec sarni, miód dobry, chleb czarny, ale świeży, kaszy podostatkiem, plastr195 miodu i ser na zakąskę. Niemowa z dziewczyną raźno im posługiwali. Po wieczerzy wprędce pokładli się wszyscy na słomie i skórach, a ogień tlał i świecił im przez noc całą.
Z rana kłodę doń przyrzucił niemowa i panów pobudził. Dzień wstał jasny i piękny, wyszli z zaduchy podziemnej na powietrze. Zaręba spodziewał się dnia tego gości i bacznie ucha nastawiał. Jakoż przed południem zaczęli nadciągać ze stron różnych Zarębowie i Nałęcze, a nawet wielu powinowatych, co wczoraj w Gnieźnie byli. Przybywali posępni, podrażnieni, gniewni. Niepokoiło ich to, że obrząd wczorajszy był uroczysty, wspaniały i tylu ziemian ze wszystkich ziem polskich zgromadził.
Słuchając opowiadań, Michno się zżymał i klął.
– Nikczemna gawiedź! – wołał. – Byle ich kto karmił i poił, sprzedadzą się, nie patrząc, że im dyby na cały żywot włoży. Okrzykują króla, cieszą się, nie pomnąc, że im niewolę przyniesie.
Wymieniali przybywający tych, którzy się wprzódy Zarębom i Nałęczom obiecywali z nimi iść, a teraz o nich słyszeć nie chcieli.
– Obejdziemy się i bez nich! – pocieszał się Michno.
Konni z lasów ścieżynkami różnymi napływali ciągle, wieści osobliwe przynosząc. Większa część frasobliwych była i zatrwożonych. Michno tylko śmiał się i urągał strachom, a swą śmiałością innych zagrzewał. Gdy około chałupy za ciasno już im było, wyciągnęli na łąkę.
– Tu mało co poczekawszy – rzekł – zobaczycie kogoś, co wam męstwa doda.
Było już z południa, wszyscy się pod drzewy pokładli i posiadali, gdy w lesie zatętniło i zadzwoniło.
Ci, którzy wprzódy przyjechali, wszyscy się ostrożnie i po cichu wkradli, a choć zwyczaj był naówczas przy rzędach końskich małe dzwonki zawieszać, żaden się na to nie ważył. Posłyszawszy, Zaręba, jadących z trzęsidłami i brzękadły, zerwał się z ziemi, jakby pewien był, że ten przybywał, na kogo oczekiwał. Jakoż po chwili wysunął się z lasu na dużym, ciężkim koniu w rzędzie połyskującym, mąż wielkiego wzrostu w hełmie czarnym i zbroi lekkiej, w którym z twarzy rozlanej i obrzękłej Niemca poznali wszyscy. Pańska postać i uzbrojenie kazały się w nim jakiegoś książątka domyślać. Towarzyszyło mu kilkunastu czeladzi, ale ci zatrzymali się u brzegu lasu. Zaręba spieszył naprzeciw przybywającemu z poszanowaniem, lecz nie zbytnią uniżonością.
Nie zsiadając z konia, a niespokojnie trochę się rozglądając po ludziach, którzy nagle z ziemi powstawać zaczęli, stał jeździec ów, ręki nie odejmując od ogromnego miecza, który mu u siodła wisiał. Oczy jego z niedowierzaniem zdały się liczyć gromadę, która za Zarębą zbliżać się ku niemu zaczęła. Pochyliwszy się z konia, jeździec rozpoczął z Michnem rozmowę.
– Cóż poczynacie? – spytał po niemiecku ponurym, grobowym głosem.
– Koronowaniu nie można było przeszkodzić – rzekł Zaręba. – Ukoronowali go, ha! Nie na długo!
– Nie powiodło się więc! – wtrącił Niemiec. – Wam bo się nic nie wiedzie. Mówicie wiele, krzyczycie głośno, robicie mało!
Zaręba po cichu się żywo tłumaczył, tymczasem przybyły oczyma rachował tych, co dokoła się gromadzili.
– Niewielu was też jest! – rzekł pogardliwie. – Co to za siła?! To garść ledwie!
– Bo tu tylko są dowódcy – odparł Michno – a nie wszystkie nasze zawołania. Liczcie po dziesięć, dwadzieścia i więcej głów na jedną… Ale co z tego, gdy się nie szczęści! Siadaliśmy nań w zasadzkach razy wiele, zawsze nam uszedł.
Niemiec popatrzał urągająco.
– Dajcie no tylko wiedzieć mnie, gdzie go z małym pocztem przydybać można – rzekł – a ja się bez was obejdę.
Szeptali znowu po cichu. Zaręba tych, na których najwięcej liczył, pokazywał księciu i przyprowadzał. Umawiano się i spierano. Niemcowi oczy coraz goręcej pałały; z niektórymi, co się z nim lepiej rozmówić mogli, szwargotał dłużej i poufniej. W końcu wszyscy stali zgodni. Książę głośno zaczął sypać przyrzeczeniami łask i napędzał, ażeby nie tracono czasu.
Wtem z dala odezwał się krótkim, urywającym głosem róg w lesie. Był to znak jakiś umówiony, jeździec drgnął, konia żywo zawrócił, głową dokoła skinął na pożegnanie i w gąszcz popędził. Ziemianie też żwawo pobiegli do swych koni, i wkrótce oprócz Zebra i Niechluja nikt na łące nie został, tak spiesznie każdy w swą stronę się wynosił.
– Teraz – zaśmiał się Michno, powracając do swej lepianki – gdy dwu Ottonów mamy z sobą, nie ujdzie nam królik! Niech się po godach wysapią, a sprawiemy196 im lepsze od tych.