Kitabı oku: «Pogrobek», sayfa 19
Rozdział XI
Ze spuszczoną głową nad stołem stojąc, ksiądz Teodoryk przypatrywał się, jak na gorącym wosku pisarz Tylon ogromną pieczęć wyciskał. Świeżo ona była wyrzezana z porady Świnki arcybiskupa na większą zgryzotę innym polskim książętom, a stały na niej dokoła słowa:
Reddidit Ipse Solus Victricia Signa Polonis.
(On sam przywrócił Polakom zwycięskie znamiona).
On i Tylon, gładząc bródkę swą krótko postrzyżoną, przyglądali się z uczuciami różnymi tej pieczęci majestatycznej, którą po raz pierwszy zawiesić miano u pargaminu197 na jedwabnym sznurze.
– A co – odezwał się Tylon do zadumanego Teodoryka – a co? Nie jest-że wspaniała? Nie majestatyczna? Nie pańska? Nie królewska? Mają śląscy czarnego orła, my białego… Już na naszej pieczęci nie lada jeździec na szkapie, co przystał książętom, ale orzeł, jakby cesarski! I napis piękny; nie chwaląc się, jam go układał: Sigillum Praemislai Polonorum Regis et Ducis Pomeraniae198.
Polonorum położyłem nie bez myśli – zjedzą się ze złości!
Uśmiechnął się Tylon i dodał:
– Takiej pieczęci u nas nie bywało ni u żadnego z panów naszych!
– A wy się tym cieszycie – spytał Teodoryk.
– Jakże nie!
– Ja zaś… nie cieszę się – rzekł lektor, potrząsając głową. – Wiecie dlaczego? Bo ja wolę moc i władzę niż trąbę i chwalbę, wolę czyn niż słowo. Ale wyście, panie pisarzu, mężem słowa i w moc jego wierzycie.
– Pewnie! – zawołał Tylon. – Bóg nas nauczył, że słowo się staje ciałem i że co ma być czynem, wprzódy myślą być musi!
Zamilkł i wracając do pierwszego wesołego nastroju począł znowu:
– Niech się książątka wściekają! Niech się złoszczą! Niech gryzą nieprzypaciele! Który z nich na tę pieczęć spojrzy, ciarki pójdą po nim! Polonorum na niej stoi… Sapienti sat199! Arcybiskup mnie za to w głowę pocałował!
Ręką zamachnął dokoła.
– Zagarniemy wszystko!
Teodoryk smutnie się jakoś uśmiechał.
– Daj to Boże – odezwał się – ale mnie by się widziało nie trąbić z wieży, dopóki się nie pokona, nie ostrzegać, że się bić będzie, aby się miano na pieczy, nie drażnić złego zwierza.
– Niech drżą! – krzyknął Tylon. – Victricia Signa200 nasze, a jak to ślicznie brzmi! Reddidit ipse solus201…
– Mój ojcze – odparł Teodoryk. – Niekoniecznie oni na placu boju walkę nam wypowiedzą. Albo żeście nie słyszeli o truciźnie, co we Wrocławiu sprzątnęła tych, którzy zawadzali, albo nie wiecie, co Białego spotkało202?
Tylon oburzył się.
– Mamy dobrą pieczę nad panem! Oho, oho! Nie bójcie się! Ludzie go jak oka we łbie strzegą!
Lektor zaciął usta i pomilczał.
– Tak, miejcież pieczę! – i urwawszy, dodał: – Co to ja słyszę! Król pono na zapusty203 do Rogoźna się wybiera!
– Na zapusty? Tak jest – rzekł Tylon. – Słusznie mu należy, aby się rozerwał i odetchnął i on, i dwór.
– A w Poznaniu nie może? – wtrącił Teodoryk.
Tylon usta ściągnął pociesznie w ryjek, chudą ręką przebierał po powietrzu, palcami poruszał, niby im coś mówić nakazując, czego Teodoryk zrozumieć nie mógł.
Chrząknął potem, a widząc, że ksiądz jaśniejszego oczekuje tłumaczenia, szybko mruczeć zaczął:
– Czyż wam, bracie Teodoryku, wam, co słyszeliście, jak trawa rośnie i co z sobą ptacy na gałęziach rozmawiają, wam, co widzicie w ciemnościach, słyszycie w milczeniu, wam ja potrzebuję wykładać i rozjaśniać, dlaczego królowi lepiej będą smakować w Rogoźnie?
Ks. Teodoryk milczeniem i wejrzeniem dał do zrozumienia, że bądź co bądź potrzebował tego tłumacza. Stary notariusz oczki zmrużył.
– Ojcze kochany – rzekł cicho – nie ma większego wielbiciela królowa, pani nasza, nade mnie. Niewiasta jest cnót wielkich i majestatu potężnego, ale niewesoła! Koło niej też smutno, cicho. Za nią wszędzie chodzi ten majestat jej, powaga – decorum204! Rozśmiać się przy niej nie godzi, bo się namarszczy, zaśpiewać wara, bo to jej godności ubliża. Widzieliście wy ją kiedy inaczej jak królową? Idzie do łoża nią i wstaje w koronie. Niewiasty w niej mało. Spojrzawszy na nią, strach święty ogarnia. Otóż, widzicie, bracie Teodoryku, w końcu panu niestaremu, boć młodym się jeszcze zwać może, zapragnie się trochę swobody i człowieczeństwa!
Spuścił głowę i ręce rozstawił szeroko.
– Humanum est205!
– Smutna to rzecz – westchnął ksiądz Teodoryk. – Królowie nie mają czasu dla siebie żyć a wesela szukać, królowanie kapłaństwem jest. Kto namaszczon był, ze człowieczeństwa się wyzuć powinien.
– Miejcież wy litość nad nim! – szepnął Tylon.
– Ja, ja, mój ojcze – odparł lektor – nie tylko litość dlań, ale miłość mam. Na wiele rzeczy oczy przymrużam, lecz smutno mi i biedno, gdy myślę, że on musi szukać roztargnienia w Rogoźnie! Ściągnie się tam do niego pewnie na zapust dużo ziemian wesołych, pałki sobie pozalewają, poczną się swawole… Panu nie tylko w nich być, ale patrzeć na nie nie przystało.
– Za surowi bo jesteście – mruknął Tylon. – Niechby to mówił arcybiskup albo ksiądz Wincenty, ale wy, co świat znacie!…
– Mój ojcze – żywo wtrącił Teodoryk – mnie na ostatek nie o zabawę idzie, ale się… boję!
Notariusz rozśmiał się tak serdecznie, szeroko, iż lektor zawstydzony się zmieszał.
– Boicie się o niego? Gdzie? Pod nosem? Na naszej ziemi? w Rogoźnie? Tam, gdzie go najlepsi otoczą przyjaciele?
– I gdzie najgorsi, bo skryci, wrogowie wcisnąć się mogą!
– No, no! – przerwał Tylon znowu z miłością wielką przypatrujący się swej pieczęci. – Słyszemy od lat wielu o tych Zarębach i Nałęczach, ale to gwar pusty. Porozłaziło się to po świecie, nie ma ich i znaku. Ci, co w domu zostali, do łask się wpraszają. Strachów sobie z tego próżnych czynić nie trzeba!
– Niech i tak będzie – rzekł Teodoryk. – Zawsze wolałbym zapusty w Poznaniu niż w Rogoźnie.
– Na wielki post powróci z nami śpiewać żale do Poznania.
Tylon, zamknąwszy tym niemiłą mu rozmowę, dodał pieczęć podnosząc:
– Patrzcie no, ojcze mój, jak rozumnym był śp. Bolesław kaliski, dobrodziej nasz, gdy Judeom przywilej nadał206, aby mieli u nas opiekę i bezpieczeństwo! A kto by nam tu teraz taką pieczęć wyrzezał, gdyby nie było Samuela, syna Judy! Kto nam pieniądze bije? Też Judeus! Kto klejnoty oprawia? Kto grzywien pożycza? Kto drogie bisiory przywozi? Ludzie rozumni są i do wszystkiego!
Na te pochwały skrzywił się lektor.
– Jednak – rzekł – ksiądz pasterz nasz gnieźnieński rozumnie także uczynił, gdy na synodzie, jak po innych krajach się wodzi, nakazał spiczaste głowy nakrycia i kółka czerwone nosić na piersiach.
Stary Tylon spuścił głowę, nie śmiejąc przeczyć, że ustawa synodu dobrą być musiała.
Działo się to w pierwszych dniach lutego. Jak Teodoryk mówił, w istocie król wybierał się na łowy w lasy pod Rogoźno, kilka dni zamierzając w miasteczku tym spędzić na spoczynku i zabawie.
Im ostrzejsze były posty ówczesne, tym mięsopust207 szumniej obchodzono jadłem i napojem, nieraz pieśniami i skokami, które nagle Popielec przerywał smutnym pieniem pobożnym o męce Zbawiciela. Na zamku w Poznaniu, jak mówił Tylon, królowa nie bardzo dawała szaleć, nawet w zapusty. Pani była surowa i o godność swą frasobliwa wielce, szumnej rozpasanej wesołości nie lubiła nigdy. Dość było, by na króla spojrzała, wnet Przemysław, gdyby najbardziej rozochocony, poważniał i chmurzył się. Nic też dla dworu królewskiego dziwnego w tym nie było, iż chciał z zamku zjechać nieco i w gronie wesołych towarzyszów odpocząć, pośmiać się, dobrej użyć myśli.
Królowa, choć niezbyt lubiła te mężowskie wycieczki, wzbraniać ich panu swemu nie śmiała. Obiecywała się z rychłym powrotem. Zostawała naówczas na zamku sama z surowo trzymanym dworem i córeczką podrastającą. Szyła na krosnach, kazała sobie czytać kapelanowi lub patrzała na dziecięce zabawy młodej Ryksy.
Właśnie orszak królewski z zamku miał wyciągać, a królowa przypatrywała mu się nie widziana. Na twarzach towarzyszyć mających panu łowców, dworzan, czeladzi widać było radość, jakby się z niewoli wyrywali. Tłumili ją tylko obawiając się, by jej surowa pani nie postrzegła. Bystre jej oko dobrze rozeznawało wszystko i czytało w twarzach ludzi.
Smutną się stała, gdy ujrzała w końcu wychodzącego króla, który na koń miał siadać równie rozweselony i śmiejący się, jak ci, co go otaczali. Domyśliła się, przeczuła, co się w duszach tych ludzi i małżonka jej działo. Było im tu za ciasno, ani wykrzyknąć, ni huknąć, ni poszaleć, ni napić się zbytnio nie było wolno. Tam mogli sobie cugle puścić swobodnie.
Król uśmiechał się, rozprawiał żywo, o dostojeństwie swym zapominał. Widziany tak z dala całkiem innym był człowiekiem niż ten, którego ona z bliska znała. Wydał się jej niemal politowania godnym. Miała mu za złe, że na chwilę zapomniał się, był… człowiekiem tylko. Na myśl jej przyszły Mina, Lukierda i stare młodości dzieje – wszystko, co jej o nim opowiadano. Westchnęła i zapuściła na okno zasłonę.
Z wesołymi, choć tłumionymi, uśmiechy wyciągali myśliwi, odzywały się trąbki, psy poszczekiwały radośnie, konie raźno biły kopytami o zamarzłą ziemię i prychały. Z psiarni tylko, w której reszta sobak była zamknięta, w tejże chwili odezwał się głos złowrogi. Pies jeden zawył żałośnie, za nim reszta uwięzionych poczęła przeraźliwie zawodzić i właśnie, gdy król bramy pomijał, wycie ich rozległo się w podwórcach. A choć czeladź, psiarze i psiarki pobiegli chłostać, ogary wyły długo, a ich żałosne jęki echem boleści i trwogi odbiły się w sercu królowej.
Cicho i pusto było dni następnych na grodzie. Tydzień przeszło minął tak w jakimś milczeniu złowrogim, a król nie powracał jeszcze. Ci, co od niego do Poznania przybyli, opowiadali, iż się zatrzymał w Rogoźnie na gródku, chwaląc się, że im tam wesoło było, że co wieczora w bród miodów dawano, ziemianie z niewiastami swymi przybywali i pląsano a śpiewano i radowano się. Król też miał być wesół, jak rzadko, żartował, rozmawiał i łaskami obsypywał. Kto mógł, znikał z Poznania i uchodził na mięsopust do Rogoźna, aby się tam zabawić z drugimi. Pod różnymi pozorami wymykali się tam ludzie.
– Jeszcześmy, jak nastała nowa pani, nigdy takich zapust nie mieli! – chwalili się dworzanie.
Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząc o tych zabawach w Rogoźnie.
Na drugi dzień po świętej Dorocie z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni poprzednich. Tylon w swej izdebce na wosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ksiądz Teodoryk, który pozostał w Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz Wincenty, mając wiele na swej głowie, dopominał się powrotu króla. Dzień tak upłynął cały, cicho, głucho, bez wieści o nim.
Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, na zziajanej szkapie i, rzuciwszy ją pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do biskupa. Tego nie znalazłszy w domu, bo do Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do kanclerza. Ksiądz Wincenty właśnie wieczorne odmawiał pacierze, w kominie się trochę przygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego. Stękanie jakieś usłyszawszy, dopiero zbliżył się do stojącego przy progu. Człowiek blady, przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochranym stał przed nim, żywy obraz przerażenia i boleści.
Kanclerz, ujrzawszy go, wykrzyknął:
– Człecze, co ci jest?!
Nie mogąc mówić, ryknął zapytany płaczem wielkim, oczy sobie zakrył i padł na kolana.
Strach ogarnął kanclerza.
– Człecze, na Boga! Co ci jest? – powtórzył.
Ale jeszcze usta jego prócz jęku nic wydać nie mogły.
Wtem drzwi się rozwarły szeroko i ksiądz Teodoryk, który konia porzuconego u wrót poznał, iż należał do jednego z tych, co z panem byli w Rogoźnie, wbiegł, a klęczącego i zachodzącego się od płaczu postrzegłszy, wykrzyknął:
– Boże wielki! Mów, co się stało? Tyś z Rogoźna!
Z ust nareście wyrwało się posłańcowi:
– Król zabit!
Jednym jękiem oba duchowni odpowiedzieli. Długo potrzeba było rzeźwić i uspokajać człowieka, nim mógł zacząć opowiadać:
„O, nieszczęśliwa godzina! nieszczęśliwa godzina! Brandeburczyków dwu, Zarębowie i Nałęcze, gdy pan i wszyscy po długich godach spali snem twardym, nad rankiem na bezbronnych nas napadli. Zrobiła się wrzawa okrutna. Jam posłyszawszy ją, zerwał się i biegł ku panu na pół nagi, kord tylko pochwyciwszy. Ale za zgrają Sasów i tych łotrów już docisnąć się nie było można. Króla wywlekli, ciągnęli, naigrawając się i bijąc. On z tymi, co przy nim byli, jak lew się bronił. Padło łotrów dosyć trupem. Patrzałem, jak Nałęcza Pawłka ciął w głowę, aż runął i wyzionął ducha.
Gdym, mieczem torując sobie drogę, przeciskał się do niego, zobaczyłem, jak krwią opłynąwszy cały, zachwiał się i upadł na ziemię. Sasy go zaraz, wrzeszcząc, pochwycili. Nie wiem już, co się ze mną działo ani jakom ja, choć poraniony, mógł z duszą ujść od nich.
Wyciągnęli go już omdlałego, wołając i ciesząc się, w podwórko – w koszuli całej zbroczonej i pociętej. Nuż go na koń sadzać a wiązać, ale się biedny pan na nim już utrzymać nie mógł i padał z niego. Co go wciągną, to jak trup się śliźnie i – leci. Życie w nim było jeszcze przecie, jęki słyszałem. Podnieśli go na wóz lada jaki, chcąc na nim uwieźć Brandeburczyki, ale i z wozu się obalił. Dopiero, nakłuwszy jeszcze, porzucili.
Jam się przedzierał chcąc tam paść, gdzie i on, gdy patrzę, Michno Zaręba stoi nad nim, nogę mu na piersi postawił i chyli się doń.
– Jeszcze byś żył! – zaryczał mu nad uchem.
– Weźcie mnie! Ratujcie! – odezwał się król, głosu dobywając słabego. Nie wiedział snadź208, do kogo mówił. – Weźcie, a na łoże zanieście… życie powróci!
Posłyszawszy to, Michno nagle podniósł miecz w górę i oburącz go wraził w piersi, przybijając do ziemi, a nad uchem mu krzyknął: „Lukierda!”
Kanclerz i ksiądz Teodoryk ręce załamali. Stało się milczenie straszne, posłaniec na ziemi legł i wił się, a płakał.
Tak skończył król ów siedmiomiesięczny, po którym płakali wszyscy. Lud widział w tym zgonie jego pomstę bożą za zgon niewinnej Lukierdy209.