Kitabı oku: «Pogrobek», sayfa 9
Rozdział IX
Gdy Lukierdzie dano znać, że książę pan powrócił, zdawała się nie rozumieć tego i nie wyszła przeciw niemu. Słyszała czy nie – trudno po niej poznać było. Bertocha, która o tym z przekąsem przyszła oznajmić, nie mogła pojąć, dlaczego ani rumieniec, ni bladość na twarzy się nie ukazały. Nie drgnęła, nie podniosła głowy, siedziała milcząca i skamieniała. W podwórzu Mina witała hałaśliwie pana, który ją zbył obojętnym półuśmiechem.
Po przywitaniu wojewody i biskupa, Przemko poszedł do żony. Siedziała u kądzieli nie przędząc. Zobaczywszy go, powstała z wolna, stanęła przed nim nie jak żona, jak służebnica. Książę, spojrzawszy na nią niemy, uląkł się tego widma tak zmienionego, że w niej prawie Lukierdy poznać było trudno. Resztki młodości znikły, była to istota przeobrażona w posąg nieczuły. Gdy powoli zaczerwienione oczy podniosła nań, przeszyły go do dna duszy. Nie było w nich wymówek ani skargi, ale śmierć nimi patrzała. Uląkł się tego żywego trupa.
Z dala czatowała ciekawa pierwszego spotkania Bertocha. Nie rozumiała, co się działo. Widziała ją zastygłą, jego ze wstrętem jakimś prędko wychodzącego z izby. Skinął na Niemkę, która czekała.
– Coście z nią zrobiły? – zapytał.
– My? My?! – żywo rękami poruszając, krzyknęła Bertocha. – My? Ona sama, nie my, temu winna! Wypłakuje oczy za tą starą czarownicą, pijaczką, która się nie wiedzieć gdzie podziała.
Przemko spojrzał surowo, Bertocha zarumieniła się i nie pytana przysięgać się zaczęła.
– My, my nie wiemy nic! Stara poszła gdzieś, przepadła!
Książę już nie słuchał. Wieczorem poszedł do Miny, ale z drogi dwa razy się zawracał. Szedł, ciągnął go nałóg, a wstręt miał i obawę. Wreszcie nie oparł się pokusie, pospiesznym krokiem wpadł do niej, lecz nie jak dawniej ją witając. Chłodny był i obojętny.
Mina przystąpiła doń z zuchwałością, do której nawykła, ale odpychał ją jakąś dumą, której nabrał w niewoli. Człowiek był inny, zestarzał. Nie mogąc go poruszyć, Niemka płakać poczęła, lecz i łzy nie poskutkowały. Myślał o czym innym, na ostatek, napastowany łzami, pogniewał się i precz iść chciał, gdy go uściskiem strzymała. Czułość ta nie uczyniła wrażenia, patrzał surowo i choć pozostał, nie rozmarszczył się. Nie był to już dawny Przemko namiętny; zalotność, płacz, gniewy znosił z lekceważeniem. Gdy po krótkim pobycie wyszedł, Mina rękami oczy sobie zasłoniła; była w rozpaczy.
– Ona, księżna ta przeklęta, winna wszystkiemu! – zawołała. – Ma litość nad nią! Póki ona żywa, nie będzie końca.
Padła z rękami pościskanymi na łóżko.
Przemysław, jak krótko litość uczuł nad żoną, której widoczna choroba wstręt w nim budziła, tak mniej jeszcze dał się ująć napaściom dawnej kochanki. Inne myśli napełniały mu głowę i burzyły w piersiach. Sięgał nimi wyżej i dalej nad ten grodek, na którym siedział, i w którym ciasno mu było. Potrzebował ludzi do rady, co by go zrozumieli i poparli. Wojewoda Beniamin, Tomisław kasztelan mówili mu o tym małym kawałku Polski, którą on trzymał; niewola u Henryka, może chciwość panowania na większym obszarze księcia wrocławskiego nauczyły go więcej pragnąć, patrzeć dalej. Nie miał się powierzyć komu.
Niepokój ten ducha, któremu ciasno było i duszno wszędzie, potrzebującego się wylać, znaleźć sprzymierzeńca, pomoc, radę nazajutrz zaraz wygnały go z domu. Jechał bez celu prawie, nie wiedząc dokąd, z kilką ludźmi tylko, tym, co go pytali o kierunek podróży, odpowiedzieć nie umiejąc. Łowów nie chciał, towarzystwo zwykłe ciążyło mu. Tęsknił za zmarłym stryjem, który byłby go jeden zrozumiał i pocieszyć umiał.
Ksiądz Teodoryk, jako ojciec duchowny czuwający nad księciem, zaniepokojony był tym stanem jego, nie mogąc dobadać przyczyny. Lękał się i o siebie, aby nie popadł w niełaskę. Nieśmiało ofiarował się towarzyszyć. Przemko odmówił półgłosem.
Za murami zamku spotkał kanclerza Wincentego, proboszcza poznańskiego. Był to kapłan cichy, nie dworak natrętny jak Teodoryk, milczący, rozważny, więcej z księgami niż z ludźmi żyjący. Szedł pieszo na zamek z agendą109 w ręku.
Przemko, który tylko co Teodoryka odprawił, jego zatrzymał.
– Książe Wincenty – odezwał się – jesteście mężem dobrej rady. – Jeżeliście nie znużeni, siądźcie na spokojnego stępaka110 i jedźcie ze mną. W polu człowiek się swobodniej rozmówić może, a jam długo w murach siedział i te mi się sprzykrzyły. Ciężko mi na duszy. Mój ojciec duchowny zbyt powolny111 jest, nadto potakujący – wy mi prawdę rzeczecie, ja jej potrzebuję.
Ksiądz Wincenty, który choć miał zaufanie pana swego, szczególnych łask jego nie posiadał nigdy, zdziwił się niemało. Wracał do domu i w żadną podróż puszczać się nie myślał, lecz usłyszawszy rozkaz pana, ze skwapliwością wielką oświadczył się gotowym do podróży. Na skinienie księcia konia mu podano. Dwór pozostał opodal nieco. Przemko zbliżyć się kazał kanclerzowi. Twarz miał posępną i zmęczoną. Wyjechali w pole na ów gościniec pamiętny, który niegdyś wytrzebiono za Chrobrego, gdy cesarz Otto pielgrzymował do Gniezna.
Książę zwrócił się do towarzyszącego mu w milczeniu kapłana.
– Ojcze mój – rzekł – słuchajcie, bo się wam wynurzę jak na spowiedzi. Dusza moja potrzebuje tego. Więzienie, największa męczarnia dla człowieka, ma też swe błogosławieństwa; zasiewa ono w nas myśli, które wśród burzliwego życia nie przyszły. Doświadczyłem ja tego. Z niewoli wróciłem innym.
Westchnął ciężko.
– Dopóki żył stryj mój, Pobożny, jemu zwierzać się mogłem – teraz nie mam nikogo, a potrzebuję rady i pociechy. Tak jak u nas dziś jest, nie może być dłużej. Spojrzyjcie, co się stało od podziału Krzywousta, od czasu jakeśmy koronę Ottonowską stracili112. Na szczęty rozpada się ta ziemia, a Brandeburczyki, Czechy, cesarstwo, dzicz wszelka bezkarnie w nią chciwymi pazury sięgają. Giniemy, ojcze mój, giniemy!
– A jestże w mocy ludzkiej radzić na to? – odparł kanclerz.
– Choć pokusić się o to potrzeba – mówił książę. – Korona polska od Rzymu była zawisłą113 i jemu, nie cesarstwu, hołdowała. Rzym zbawić nas może, wracając utraconą koronę i władzę jedną. Rzym silny jest.
Ksiądz Wincenty popatrzał nań zdumiony.
– Gdybyśmy mieli arcybiskupa w Gnieźnie, jechałbym pewnie do niego, z nim radzić o tym, jemu się zwierzyć. Zjednoczę w ręku całą Polskę Wielką, po Mszczuju wezmę Pomorze, po Leszku spodziewam się dostać Krakowa i Sandomierza. Dlaczegóż bym królem się nie miał nazwać i wszystkich książąt pomniejszych stać się głową? Korona Chrobrego u was leży we skarbcu ze Szczerbcem. W Gnieźnie koronować się mogę. Ona mi da siłę, da potęgę, co ten nieład ukróci.
Mówił Przemysław, z uniesieniem podnosząc głos i ręce, zapał ten odbił się powoli na sercu kanclerza. Myśl wielka, śmiała, zuchwała uderzyła go, ale zdała mu się czymś niepowścignionym, marzeniem snów więziennych. Sprzeciwiać się jednak nie śmiał. Patrzał na księcia, nie znajdując słowa ani na potwierdzenie, ani na naganę. Przemko z oczów mu to czytał.
– Prawda – rzekł – księże Wincenty, zdaje ci się to szaleństwem, że ja świeżo z niewoli puszczony, oddawszy Wieluń, straciwszy z tego, co miałem, śmiem sobie taką przyszłość wróżyć? Ale ja czuję, że gdybym miał na stolicy biskupiej w Gnieźnie męża, co by mnie podpierał, a szedł ze mną, dosięgnąłbym tego, czego pragnę, odżywiłbym martwą Chrobrego koronę!
Ksiądz Wincenty zdobył się na odpowiedź w końcu:
– Wasza Miłość wiesz, że kapituła gnieźnieńska osierocona jest od dawna. Wybrano Włościbora kanonika, którego w Rzymie potwierdzić nie chciano.
– Włościbora ja nie znam z czego innego – rzekł Przemko – tylko, że mąż jest pobożny. Tu zaś, ojcze mój, pobożności trzeba, ale jej nie dość. Sama ona do tego wysokiego dostojeństwa nie starczy. Arcybiskup gnieźnieński jest dziś u nas jedynym panem i władcą nad ziemiami naszymi, a widzicie, że i ten, przy całej mocy, jaką ma z Rzymu, nie może nic. Biskupów mu więżą, księży uciskają, klątwy nie starczą. Dwu nas tu powinno być, jak tam za Zachodzie papież i cesarz, u nas arcybiskup i król.
– Miłościwy Panie – odezwał się z małym uśmieszkiem ksiądz Wincenty – byleby ci nasi panowie w lepszej zgodzie żyli niż tamci, bo tam cesarze papieżów więżą, a papieże ich zrzucają.
Książę, nie odpowiadając, jechał w myślach pogrążony. Widać było, że też same snuł dalej.
– Włościbor – powtórzył – mąż pobożny, ale nam potrzeba dzielnego.
– Gdy Bóg najłaskawszy ujrzy, że taki nam potrzebnym jest – dodał Wincenty – wierzcie mi, da go nam cudem, jak nieraz dawał stolicy swej ludzi, co wczoraj zdawali się wątli i mali, a na niej rośli i olbrzymieli.
Książę, ledwie dając dokończyć, mówił dalej:
– Mój ojcze, mój ojcze, lękam się, abyście mnie fałszywie nie zrozumieli! Zda się wam może z tego, com rzekł, że ja dla siebie korony pożądam, dla dogodzenia dumie mojej?
Obejrzał się ku niemu.
– Sądząc tak, omyliłbyś się. Chcę korony tej dla ziemi mojej więcej niż dla siebie. Gdybym ją dostał, widzicie, że nie mam jej zostawić komu, ani bym mógł ją tak silną i wielką uczynić, jak bym pragnął. Ale pod tą koroną zestrzeliłyby się wszystkie promienie starego królestwa, dziś rozpierzchłe. Królestwa, które jest teraz trupem zjedzonym przez robaki, a mogłoby być światłością wielką!
Kanclerz słuchał pilnie i nasłuchać się nie mógł, tak nowym to było z ust Przemysława, który rzadko dawniej o poważniejszych mówił sprawach, a pańskiego tyle tylko w nim widział, iż naśladując Ottokara czeskiego, świetnie i wspaniale występować lubił, co mu za złe poczytywano, bo małe księstwo nie starczyło na przepych, jakim się otaczał. Inny, nowy Przemysław stał przed nim, któremu nie dowierzał jeszcze, czy mu się w oczach nie odmieni.
Jechali tak coraz dalej, a książę pytał Wincentego, czy by znużonym nie był.
– Nie czuję się wcale zmęczonym, boś mnie Wasza Miłość pięknymi orzeźwił słowami.
– Jak myślicie – odezwał się książę – rychło-li będzie obsadzona katedra w Gnieźnie?
– Jeden Bóg wie – rzekł kanclerz. – Zabiegi są tam wielorakie. Być bardzo może, iż żaden z naszych nie osiędzie na katedrze świętego Wojciecha, a naślą nam z Rzymu Włocha lub Francuza. Teraźniejszy Ojciec Święty cały być ma Francji oddany.
– Niech Bóg nas uchowa od tego! – przerwał Przemko. – W takim razie Włościbor już lepszy! Kapituła może słuszne swe żale wynurzyć przed papieżem.
– Do Rzymu daleko! – westchnął ksiądz Wincenty.
Jechali milczący.
– Ojcze Wincenty – rzekł książę, badając go oczyma. – Nie zdałożby ci się dla Kościoła, dla kraju, dla mnie odprawić podróży do apostolskich progów, aby tam zanieść prośby i skargi nasze?
Kanclerz spojrzał zdziwiony.
– Maluczki jestem – rzekł. – Głos mój tam ważyć nie będzie. Pojadę ja, rozniesie się wieść, pobiegną drudzy, a trzeci wśród nas wciśnie się i infułę pochwyci.
– Dlaczegóż wszyscy o tym wiedzieć mają, dokąd jedziecie i po co? – odezwał się książę. – Ja bym wam dał listy moje i prośby do Ojca naszego. Mówilibyście nie od siebie, ale za mnie. Bóg wesprze cię swą opieką. Sprawa wielka i ważna. Przedstawcie papieżowi, jako to królestwo, które hołduje jemu, rozerwane jest i że wydarte będzie Rzymowi, a dostanie się cesarstwu, jeśli mąż silnej dłoni i rozumu bystrego nie siądzie na stolicy.
– Ale skądże tego męża weźmiemy? – spytał ksiądz Wincenty. – Czy Wasza Miłość masz kogo w myśli?
Przemko oczy zwrócił w niebo, jakby w nim rady szukał.
– Opatrzność Boża musi nam przyjść na ratunek i męża tego zesłać, ja… nie mam nikogo, ale w nią ufam. Powieziecie żądania, człowiek się znajdzie. Nie wiem, kto on będzie, ale jeśli Bóg nas ocalić ma, ześle nam męża powołanego.
Zamilkł chwilę.
– Wy, coście biegli w Piśmie – dodał – wiecie najlepiej, iż w godzinach wielkich i stanowczych, Bóg zsyła proroki swe, władcę i kapłany. A bierze ich z pola i od trzód, z tłumu, z ciżby i namaszcza je i rosną ubłogosławieni, promieniem łaski, bo człowiek tyle ma sił, ile Bóg w niego wieje.
Zdumiał się znowu mowie tej w ustach księcia niezwyczajnej ksiądz Wincenty, sam Przemysław teraz zdał mu się powołanym przez Boga.
– Widzisz – mówił książę – jam także słaby jest i ułomny, a jednak we mnie wykluwa się myśl wielka. Urosła ona w więzieniu, trapiła mnie i gniotła, jak na urągowisko, bom zamarzył o koronie wtenczas, gdy straże stały u drzwi moich i urągały się upokorzeniu memu. Gdym się powinien był czuć znękanym i przybitym, rosłem właśnie i potężniałem na duchu. Nie mogęż ja rzec, że mnie Pan Bóg ukarał niewolą, abym z niej wyniósł ziarno, z którego urośnie korona? To, co mnie zabić miało, odżywiło mnie! Daj mi powiernika arcykapłana a… zobaczysz… dźwignę Chrobrego koronę! Wynijdzie ona z grobu i z martwych powstanie!
Oczy mu się lśniły, patrzał, jak gdyby już ją miał na skroni.
– Jedziesz do Rzymu? – spytał milczącego kanclerza.
– Spełnię rozkazy Wasze – odpowiedział chłodno kanclerz – chociaż tej wiary, jaką Was Bóg obdarzył, nie mam w sobie! Czyńcie ze mną, co się wam podoba! Pozwólcie jednak przypomnieć, że ojciec wasz duchowny ksiądz Teodoryk do tego poselstwa zdolniejszym byłby nade mnie. Zna lepiej obce kraje, bystrzejszym i przebieglejszym jest.
– Tak – rzekł Przemysław – ale mnie prawego i nieugiętego potrzeba posła, a on miękki jest i powolny do zbytku. Widzisz, że przed nim duszę moją odkrywając w sprawach innych, w tej mu się otworzyć nie chciałem. Prawości waszej potrzeba mi. Pojedziecie wy albo nikt. Nie darmo Bóg was dziś na mej drodze postawił.
Ksiądz Wincenty, na którego to nagle spadło niespodzianie a dziwnie, zafrasowany114 był wyborem, jaki go spotkał. Uśmiechało mu się, jak każdemu duchownemu, zobaczyć apostolską stolicę, spełnić tak wielkie posłannictwo; obawiał się, czy mu podoła.
– Jeśli możliwym to – odezwał się cicho – odwróć, Panie mój, ode mnie ten kielich razem nęcący a straszny. Godniejszego wybierzcie.
– Nie znam od was godniejszego!
Spojrzał nań wyzywająco.
– Jedźcie, księże Wincenty!
– Pojadę! – odparł, skłaniając głowę, kanclerz.
– Oprócz Tylona, który listy wam wyda – odezwał się prędko i wesoło Przemko – nikt wiedzieć nie ma, dokąd i z czym jedziecie. Niechaj sądzą, że do Trewiru ślę was po relikwie albo do Kolonii po leki dla żony słabej. Ksiądz Teodoryk mąż zacny, ale i on wiedzieć nie potrzebuje, co zaszło między nami.
Na tym dokończył książę. Byli już daleko od miasta.
– Wy, księże Wincenty – rzekł Przemysław zatrzymując się – wracajcie sami do Poznania. Tylonowi pod pieczęcią spowiedzi zwierzycie, com wam rzekł; niech, zamknąwszy się, listy do papieża gotuje, ja pojadę do Gniezna, do grobu świętego Wojciecha pomodlić się, aby Bóg, za przyczyną jego, koronie zardzewiałej dawny blask przywrócił.
Rzekł i zostawiając kanclerza samego z jednym pachołkiem, któremu towarzyszyć kazał, sam szybko popędził w stronę Gniezna. Kanclerz, zostawszy sam, długo nie mógł zebrać myśli powikłanych.
Tenli115 to był pan płochy116, a w przepychu próżnym zamiłowany, którego znał dotąd? Lekki ów kochanek Miny, zaniedbujący żonę, szukający pobocznych miłośnic, łatwowiernie dający się brać w sidła lada Ślązakowi… Czy nowy człowiek, który nagle ożywił to ciało?
Ksiądz Wincenty zbierał w pamięci, co słyszał, dziwił się, nie dowierzał. Jutro miała w nim mieszkać taż sama myśl, czy było to tylko wieczorne marzenie, o którym przez noc zapomni?
Dziwił go i sąd wyrzeczony o ojcu duchownym księdzu Teodoryku. Znał go spokojny i poważny ks. Wincenty jako człowieka przebiegłości pełnego i przebiegłością zbytnią a powolnością jednającego wszystkich, nie budzącego ufności w nikim, lecz sąd o nim pana zdumiewał go. Był pewien, że go potrafił ująć uniżonością swoją. W tych myślach na wpół posłannictwu swojemu rad, wpół nim przelękły, powrócił późno do Poznania i natychmiast udał się do księdza Tylona.
Tylon, stylista, którego całą mądrość stanowiło pisanie gładkie listów na pergaminie i ciągnięcie z nich korzyści, człowiek niezbyt bystrego rozumu, ale wielkiego rozumienia o sobie, interesów pana swojego zdradzić nie mógł z samej obawy stracenia urzędu. Powierzyć mu więc tajemnicę można było.
Gdy sam na sam we dwu znaleźli się w jego mieszkaniu przy małej lampce oliwnej, Tylon uderzony przybyciem kanclerza, przełożonego swojego o tej godzinie, uląkł się nieco. Na twarzy księdza Wincentego stało wypisane, iż z niemałej wagi sprawą przybywał. Tylon pospieszył do progu przeciw niemu.
– Wasza Miłość mogliście mnie powołać do siebie – rzekł ściskając go – byłbym pospieszył! Jestli co pilnego? Mam wygotować pismo jakie na jutro? Choć w nocy niedobrze już oczy służą, gotówem!
Ksiądz Wincenty rękami piersi ucisnął, tak był wzruszony i zmęczony.
– Naprzód – rzekł – drzwi obejrzyjcie, abyśmy podsłuchani nie byli. Przychodzę do was z rozkazem księcia.
Po obejrzeniu drzwi i sieni, zaryglowaniu się wewnątrz, począł ksiądz Wincenty opowiadać o swej z Przemysławem rozmowie i podróży do Rzymu.
Chociaż ksiądz pisarz bacznie się po domu rozpatrywał i ręczył, że nikt podsłuchać ich nie może, stało się przeciwnie. Podejrzliwy Zaręba, który się lękał, aby księżnie się coś nie stało i aby przeciw niej nie spiskowano, podpatrzył i wycieczkę kanclerza z księciem i pospiesznie jego przyjście do księdza Tylona po powrocie. Nie wzdragał się podkraść do drzwi dla podsłuchów i do drzwi się przytuliwszy, tyle podchwycił, iż mowa była o podróży do Rzymu. Zrodziło to w nim podejrzenie, iż nie po co innego księdza Wincentego wyprawiono, jak by z księżną potomstwa nie mającą rozwód wyrobić. Zwiększyło to jego miłość i litość dla nieszczęśliwej, a odrazę i niechęć do księcia. Ale przeciwko temu jakaż była rada? Co on mógł?
Przerażony i smutny wrócił do izby, którą z Nałęczem zajmowali. Nie zwierzając się z podejrzeń swych przed druhem, począł jak zwykle rozwodzić żale nad losem nieszczęśliwej.
– Widzieliście ją – mówił – taż to dusza się wzdryga na to, co z niej te baby niepoczciwe uczyniły! Jak trup biedna chodzi, bez czucia i życia!
Nałęcz, dzieląc uczucia przyjaciela, dodał, że we dworze rozpowiadano głośno o odgróżkach Miny, która gotową była na wszystko, aby pozbyć się Lukierdy, a narzekała, iż ona ani żyć, ani umrzeć nie może. Najgorszych więc spodziewać się było można prześladowań i udręczeń.
Z wielkim zapałem Zaręba począł dowodzić, iż oni we dwu powinni byli biedną prześladowaną bronić i czuwać nad nią.
– Księciu ona obojętna, nie patrzy nawet na nią, a Mina ją gotowa zabić!
– A cóż my możemy przeciwko babom? – odezwał się Nałęcz. – Gorzej będzie, gdy kto w obronie jej zechce stawać, bo i ją, i jego posądzić i skarżyć gotowi.
Zaręba wprawdzie nie wiedział, co począć i jak bronić, ale się zaklinał, iż gotów choćby szyję dać dla księżnej.
– Szyję dać to najłatwiej – szepnął Nałęcz. – Baby się o to postarają, byleś na zawadzie stanął.
– Niech się dzieje, co chce! – krzyknął Zaręba.
– A żeśmy pobratymy – dołożył spokojnie Nałęcz – rozumie się, co tobie, to i mnie.
Posprzeczali się, pogodzili i uścisnęli.
– Ha, ginąć to ginąć! – rzekł Nałęcz. – Nie także to słodka rzecz życie. Bóg z nim!
Siedzieli, gwarząc o tym do późnej nocy, a nazajutrz rano Zaręba już się kręcił podpatrując, co się działo około niewieściego dworu. Widział, że Mina latała wielce rozgorączkowana, naradzając się z Bertochą, lecz podsłuchać nic nie mógł.
Z rana, ledwie już iść mogąc, Lukierda powlokła się do bliskiego kościoła, a po drodze zatrzymywać się kilkakroć musiała, bo jej tchu brakło. Spod zasłony jakby żałobnej, białej (bo taką noszono na głowie), widać było lice zbladłe, wychudzone i zwiędłe.
Zaręba, który za nią szedł i miał czas się przypatrzeć, wrócił oszalały z gniewu, klnąc Niemki i złorzecząc księciu. W ciągu dnia biegał ciągle wyglądając, czy nie wraca, ale go nie było i trzeciego dopiero przyjechał z Gniezna, ale natychmiast zamknął się z księdzem Wincentym i Tylonem.
Późno już miał Przemko kłaść się na spoczynek, odmówiwszy z księdzem Teodorykiem wieczorne modlitwy, gdy Zaręba stanął u progu i począł się domagać o posłuchanie sam na sam. Dość niechętnie, zawsze w nim widząc nieprzyjaciela, książę się zwrócił ku niemu. Zaręba skłonił się.
– Niech mi wolno będzie – odezwał się – przypomnieć Waszej Miłości służby moje wierne od dzieciństwa.
– Nie wspominajże ich! – odparł książę opryskliwie. – Mało ci? Czego chcesz?
– Nie przyszedłem o nic prosić – rzekł Zaręba dumnie – o jedno tylko, abym pana w Was miał, którego bym mógł miłować i szanować.
Przemko zwrócił się oburzony tą zuchwałą mową.
– Szalony jesteś! Ty!
Zaręba się nie cofnął.
– Com rzekł, gotówem powtórzyć – zawołał. – Wasza Miłość i Bożą pomstę, i ludzką niechęć ściągniesz na siebie, dając w oczach swych za wiedzą swą niewinną niewiastę, córę książęcą, zamęczać na śmierć!
– A tobie co do tego, niepoczciwy jakiś! – krzyknął Przemysław. – Coś to ty jej brat, opiekun czy kochanek?
Zaręba z największą namiętnością wybuchnął.
– Anim brat, ani swat – zawołał – alem człowiek, co litość ma! Na to patrzeć nie można, co grzechem jest o pomstę do Boga wołającym!
– Milcz, ty! – zawołał, napadając nań, Przemysław.
– Milczeć nie mogę i nie będę; mówić muszę! – ciągnął z pasją największą Zaręba. – Książę nie chcesz widzieć tego, że ją Niemki niepoczciwe zabijają; a zdałeś ją na ich łaskę i niełaskę. Tak! One ją zabijają! Odgrażają się z tym i zrobią. Wśród jej sług nie ma jednej uczciwej. Piastunkę, co ją strzegła, zabili. Na jej gardło godzą!
Książę słuchał, coraz się bardziej gniewem unosząc przeciw słudze, który śmiał mu dawać nauki. Widać było jednak, że go ogarniał niepokój, który utaić się starał.
– Coś ty za jeden? – zamruczał. – Co? Jak ty śmiesz stawić się prokuratorem117 księżnej? Prosiła cię o to?! Ty! Wiesz, że ja mam tu władzę najwyższą?! Mnie nikt sądzić nie ma prawa!
I rzuciwszy się na sługę, Przemko pochwycił go za gardło. Zaręba całej mocy, jaką nad sobą miał, zażyć musiał, aby nawzajem nie porwać się na księcia. Lecz gdyby rękę podniósł tylko, wiedział, że to życiem przypłaci.
Ścierpiał więc, twarz mu krwią nabiegła. Przemko ochłonął, puścił go i silnie pchnął od siebie.
– Dziękuj Bogu – krzyknął, trzęsąc się od gniewu – dziękuj Bogu, że wyjdziesz stąd cały! Od tej chwili, żebyś mi się nie pokazywał na oczy! Precz z dworu! Jeżeli jutro zobaczę cię na zamku, każę rzucić do jamy, z której nie wyjdziesz żywy!
– Precz! Precz! – powtarzał coraz głośniej, miotając się od gniewu.
– Idę – ponuro odparł Zaręba – a to słowo między nami ostatnie. Pamiętaj, książę, jeżeli dasz tę nieszczęśliwą o śmierć przyprawić, takąż śmiercią sam zginiesz!
Dokończywszy słów tych, które Przemysław na chwilę skamieniały, bo stanął niemy, rażony jak posąg, Zaręba otworzył drzwi i wybiegł.
Nie myślał nawet o tym, że ścigać go mogli, że mu niebezpieczeństwo groziło; nieprzytomny był. Wprost wpadł do izby swej i chłopcu konia osiodłanego podawać kazał.
Nałęcz drzemiący już zerwał się z ławy, łoskot posłyszawszy, a gdy zobaczył druha z twarzą wywróconą118, z oczyma pałającymi, pochwycił go oburącz, wołając:
– Co się stało?
– Nie strzymałem się – począł głosem przerywanym Zaręba – bluznąłem księciu w oczy! Zagroził mi wygnaniem, jamą, śmiercią, precz iść muszę. Gdy się opamięta, albo mnie da ściąć, lub…
Nałęcz nie dosłuchawszy do końca pochwycił ze ściany hełm swój i miecz, przypasując go spiesznie.
Nie odezwał się ani słowa, lecz widać było, że chciał bez namysłu losy przyjaciela podzielać.
Zaręba ani go pytał, ni strzymywał. Nie mówiąc do siebie, poczęli chwytać, co mieli najdroższego ze ścian i skrzyń, nie mając czasu wszystkiego zabierać. Co śpieszniej trzeba było z zamku uchodzić.
Zarębie już konia wiedziono i pod oknami tętent kopyt słychać było, gdy Nałęcz do stajni pobiegł po swojego. Zarzucił nań pierwsze lepsze siedzenie po ciemku, dosiadł go i z szopy wyjechał. Zaręba czekał nań, nie ruszając się z miejsca. Kłusem podążyli ku wrotom już zamkniętym, ale Zaręba otwierać je kazał, i zaledwie wymknąwszy się za nie, oba w czwał119 puścili się jedną drogą.
Książę stał jeszcze rozmyślając, co pocznie, gdy tętent w podwórcu posłyszał. Gniew, który na czas krótki przytomność mu odjął, wybuchnął. Wypadł sam, wołając komorników, podkomorzego, aby zuchwalca Zarębę, który śmiał go słowy niepoczciwymi tknąć, chwytano natychmiast i do ciemnicy rzucono. Nim rozkazy te niespodzianie wydane zrozumieli ludzie, ruszyli się, szukać poczęli winowajcy, oni już oba z Nałęczem byli za miastem daleko. W izbie, do której wpadła czeladź, znalazła wszystko porozrzucane, ślad tylko, że jej mieszkańcy nagle stąd uchodzili. W szopie koni nie było. Natychmiast czeladź na koń posiadała, aby gonić za nimi. Podkomorzy dał księciu znać, że Zaręba wraz z druhem pośpieszyli z zamku się wykraść i pogoń za nimi wysłano.
Nie było tajemnicą dla części dworu książęcego, co zaszło między panem a sługą. W czasie krzykliwej z Zarębą rozprawy kilku u drzwi słuchało. Pomiędzy nimi byli przyjaciele Miny i Bertochy. Gdy wrzawa na zamku powstała, pobiegli zaraz z doniesieniem, że Zaręba ważył się panu za księżnę czynić wymówki, że mu groził nawet.
Mina, posłyszawszy, w ręce plasnęła z radości.
– Ten mi pomógł, jak należy! – zawołała. – Juści, kiedy tak za nią gardłował, kochankiem jej był, to jawna rzecz! Sam się zdradził. A książę ma cierpieć wiarołomną przy sobie, która na śmierć zasłużyła?
Obie z Bertochą żwawo naradzać się zaczęły. Przez całą noc niemal na zamku snu nie było, biegano, słano, a pogonie, zmęczone na próżno, powracały. Zbiegów pochwycić nie mogły.
Gdy księciu o tym dano znać, obojętnie skinął ręką, jak by już do tego wielkiej nie przywiązywał wagi. Rad był może, iż mu winowajca uszedł. Lecz gniew w nim nie ustał jeszcze.
Następnego dnia, gotując się z tego korzystać, czekała nań Mina, ale nie przyszedł. Nie był też u Lukierdy. Księdzu Teodorykowi żywoty jakieś czytać sobie kazał i sam pozostał w izbach zamknięty. Parę razy Bertocha próbowała dostać się do niego; nie pozwolił jej puszczać do siebie. Do późnej nocy Mina czatowała w podwórcu, czy się nie pokaże, aby mu zajść drogę, ale nie przestąpił progu.
Z szeptów namiętnych około siebie Lukierda domyślała się, że coś zaszło, lecz obojętna pytać nie chciała. Żadna groźba dotknąć już jej nie mogła. Umysł jej, na poły obłąkany tym zerwaniem z rzeczywistością, w przeszłości i wspomnieniach szukał pociechy. Mieszkała w nich i z nimi, wyobrażała sobie, iż to, co się z nią działo, marzeniem było, a sny jej prawdą.
Mina i Bertocha stawały zdumione, gdy czasem przy nich, oczy zamknąwszy nucić zaczęła, płakać i jakby z niewidzialnymi rozmawiać duchami.
– Czarownica jest jak Orcha! – mówiła Bertocha.
– Nie, tylko rozum straciła – odpowiedziała Mina. – Schnie to stworzenie, szaleje, a zdechnąć nie może.
I poza nią stojąc, pięści podnosiła do góry, jakby dobić ją chciała.
Śmiechy i groźby niewiast już na niej żadnego nie czyniły wrażenia. Nie widziała i nie słyszała ich, patrząc w te światy swoje, w których cała była.
Po upływie dni kilku, Przemko, który teraz zarówno obu, żony i kochanki, unikał, ciekawością wiedziony wszedł do Lukierdy właśnie w jednej z tych chwil widzeń i marzeń, co ją odrywały od ziemi.
Wejście męża przebudziło ją; wstała.
Spojrzała nań, milcząc, oczyma przeszywającymi, obłąkanymi i zachwiawszy się na nogach, musiała upaść na siedzenie.
W Przemysławie widok jej zamiast litości, gniew wywoływał.
– Tęsknisz pewnie za straconym kochankiem! – zamruczał szydersko.
Lukierda nie zdawała się rozumieć.
– Kochankiem? – odezwała się po namyśle. – A któż takiego trupa jak ja kochać może?
Wyciągnąwszy ręce wychudłe, odsłoniła twarz bladą i spojrzała z pogardą na męża.
– Czyż mnie jeszcze zwalać trzeba – odezwała się – aby mieć za co dobić? Wszak i tak mnie zamęczą! Dajcie mi czystą umierać! Albo… albo… (podniosła się składając ręce) a, dajcie mi pieszo, boso iść stąd precz! Nic nie wezmę, nawet sukni, którą z sobą przyniosłam… nic, pójdę o żebraczym chlebie! Przyjmą mnie swoi albo dobrzy ludzie! Są dobrzy na świecie. Nie męczcie mnie, puśćcie…
Płacz miała w głosie, Przemko, słuchając, uśmiechnął się gniewny.
– Któż cię tu męczy? – mruknął.
– A! Wszyscy! Ściany, ludzie, powietrze, woda… wszystko! – zawołała, nie patrząc na niego, jakby sama do siebie. – A! I piastunkę starą, co mnie broniła… zabili!
Książę się burzyć zaczynał. Zatrząsł się, słuchać już nie chciał, wybiegł uderzywszy drzwiami.
Bertocha z Miną drogę mu zabiegły.
– Ona szalona jest! – poczęła Mina, widząc zagniewanego pana. – Zawodzi ciągle żale, aby ludzie słuchali i litowali się jej, a księcia nienawidzili!
– Życie nam z nią obrzydło – dodała Bertocha. – Dnia ni nocy spokojnej nie ma. Głowy tracimy, bo jej nie dogodzić niczym!
Krzyków niewieścich nie mogąc znieść, Przemysław dał znak ręką, aby zamilkły, i odszedł zagniewany.
Ksiądz Teodoryk, który z dala wszystko śledził, chcąc zbadać usposobienie księcia, bo się dorozumiewał z podróży kanclerza, iż o rozwód iść mogło, naprowadził wieczorną rozmowę na Lukierdę.
– Zdrowie miłościwej pani naszej – rzekł – w opłakanym stanie. – Mówią wiele o sławnym lekarzu, który księżnie Gryfinie miał potomstwo obiecać, czy by go nie wezwać z Krakowa, aby radził księżnie naszej?
– Księżnie? – odparł roztargniony Przemko. – Księżnie?
– W oczach nam niknie i dogorywa – dodał ksiądz Teodoryk. – Wasza Miłość potrzebujesz matki rodu, potomstwa, a tu żadnej nie ma nadziei. Na takie nieszczęśliwe związki monarchów w Rzymie względy mają.
Rzucił to słówko ksiądz Teodoryk sądząc, że nim może dobędzie coś z księcia, którego, zdało mu się, że odgadnął. Przemysław, jakby nie posłyszawszy nawet, czy nie chcąc rozumieć, odparł:
– We wszystkim godzić się potrzeba z wolą bożą.
Zbył go tym, co nie mówiło nic, a nawet nie dozwalało odgadnąć, co myślał. Badanie nie powiodło się księdzu Teodorykowi, ale nie wybiło mu z myśli tego, że ksiądz Wincenty musiał dla rozwodu posłany być do Rzymu. Książę rad był może, iż go tak fałszywie posądzono.
Sprobował jeszcze ojciec duchowny litościwym słowem odezwać się o księżnej, sławiąc jej dobroć i pobożność, ale na to żadnej nie otrzymał odpowiedzi.
Mina krzątała się niespokojna, przypisując zawsze obojętność księcia politowaniu nad żoną. Uczucie to rosło tym więcej, im dłużej Przemysław unikał jej. Nigdy jeszcze nie trafiło się, aby na długo tak ją zaniedbał, tak widocznie ostygł dla niej. Oburzyła się na niego, odgrażała zowiąc niewdzięcznym. Stawała na czatach w miejscach, przez które zwykł był przechodzić, chcąc go gwałtem zaciągnąć do siebie, ale długo pochwycić nigdzie nie mogła.