Kitabı oku: «Strzemieńczyk», sayfa 13
Czech słuchał z wielkiem zajęciem.
– Zresztą, – dokończył Grzegorz – wyrokować dziś o ich przyszłości się nie godzi… Czas ludzi zmienia.
– My wam zazdrościm – przerwał Biedrzyk – bo w Polsce panujący bez rady nie stanowi nic, a to my też u siebie mieć chcemy, Albrecht nam nie na rękę, bo ani mieszkać w Pradze nie może, ani sam rządzić, a biada krajowi, który zaocznie, wielkorządzcy sprawiają!!
Jeżeli do tego przyjdziemy, abyśmy sobie pana po myśli naszej wybrali, zastrzeżemy się, aby królował sam, i swobody nasze poręczył…
Do tego dążymy… Gdybyśmy z Polską się połączyć mogli, oparlibyśmy się Niemcom i Węgrom, i bylibyśmy panami w domu, a dla Polski też urosłaby z nas siła niemała.
– Ale wprzódy potrzeba – odezwał się Grzegorz – abyście wy sami z różnych obozów, na które podzieleni jesteście, do jednego się zeszli, aby ten, kogo na tron weźmiecie, nie potrzebował bić się z Albrechtem naprzód, a potem z własnemi poddanemi.
Westchnął Biedrzyk…
– Byleśmy obcych się pozbyli, w domu między bracią ład się zrobi. Jednej matki dziatki, nie będą z sobą walczyli, ręce sobie podadzą…
Zygmunt nam narzucił zięcia i córkę, choć do tego prawa nie miał…
– Przecieżeście przyjęli go i ukoronowali – zakończył Grzegorz.
Życzemy wam najlepiej, ale wierzcie mi, nie narody sobą i losami swemi, ale Bóg włada niemi…
Przyszłość on wie jeden.
II
Gdy się to działo w kółku otaczającym królowę, po za niem nikt jeszcze nie przeczuwał tego, co się w Czechach przygotowywało.
Zbigniew biskup, zajęty uśmierzeniem niepokojów, jakie mu hussyci polscy wznawiali ciągle, głównie na niego czyhając, zasadzając się i usiłując go pozbyć, jako wroga swojego, nie miał czasu wnikać zblizka w czynności królowej Sonki.
Obóz hussycki niewielki, ale ruchawy, dążył do tego, aby się wyzwolić w Polsce, jak w Czechach przykład dano, z pod zwierzchnictwa Rzymu i duchowieństwa przewagi. Oleśnicki widział dobrze następstwa, które to za sobą ciągnęło. Najpierwszem była anarchja, która w kraju otoczonym nieprzyjaciółmi, zgubę niosła.
Wszyscy nieprzyjaciele Polski, a naprzód Krzyżacy, cieszyliby się byli mocno, gdyby silny rząd, który nawet czasu małoletności czuć się dawał, walką wewnętrzną się rozchwiał.
Całą więc usilność swą skierować musiał na utrzymanie wewnętrznego pokoju, i zniszczenie w samych zawiązkach hussytyzmu, który mógł Polskę podkopać, ów biskup Zbyszek, będący dotąd jedynym Polski władzcą, choć na pozór dzielił tę władzę z innemi.
Z jednej z wycieczek swych powracając do Krakowa, zaledwie we dworcu swym wysiadłszy wprzódy nim się z kimkolwiek mógł widzieć i rozmówić, znalazł oczekującego nań Grzegorza z Sanoka.
Królowa wiedząc już o przybyciu biskupa, wysłała go, aby mu się od niej pokłonił i na zamek go wezwał. Być może też, że poleciła przygotować go do wcale niespodzianej nowiny.
Wiadomość urzędowa nadeszła z Pragi, że Czechy, wedle przyrzeczenia, wybrały Kaźmirza królem swoim.
Zobaczywszy mistrza, Oleśnicki, który zawsze go raczej jako uczonego, niż do innych spraw powołanego człowieka, uważał, powitał po łacinie.
– O! szczęśliwy człowiecze! Ty sobie tu Bukoliki, Enejdą i Plauta czytasz, a w nich się lubujesz, gdy my pod ciężarem i w jarzmie chodzić musimy. Cóż królowa?
– Pozdrowić was kazała, i powitać, z tem przychodzę – odezwał Grzegorz – patrząc biskupowi w oczy… Radaby miłość waszą oglądać, bo ma też i nowinę pono, którąby się rada podzielić!
– Nowinę! – przerwał niespokojnie biskup… – Zaprawdę, lękam się nowin, bośmy ich syci…
– Ta złą się być nie zdaje, chociaż ja o tem sądzić nie umiem – odparł Grzegorz.
– Mówcież mi ją, jeśliście jej świadom – zawołał biskup zaniepokojony.
– Z Pragi wieść przyniesiono pewną, że Czesi tam zebrani, którzy Albrechta nad sobą nie chcą, królewicza naszego Kaźmirza obrali królem sobie, i poselstwo o tem oznajmujące, wyprawić wprędce mają.
Pierwsze wrażenie nowiny tej, którą Grzegorz nazwał dobrą, na biskupie uczyniło wrażenie wielkiego niepokoju, niemal trwogi…
Zwolna załamał ręce i usta mu się dziwnie wypaczyły.
– O! – zawołał – ta niewieścia a macierzyńska niecierpliwość, co dobrze życząc dzieciom, może im gotować męczeństwo! To sprawa królowej! Nie wątpię!!
I jakby nie zważał na to, że z poufnym królowej sługą mówił – dodał z goryczą.
– Nie może spocząć, nie chce czekać nasza pani… a gotuje nam i dzieciom troski i brzemiona nad siły… tak samo szalone owo małżeństwo z Barbarą dla niedorosłego chłopięcia układała, któremu Bóg łaskaw przeszkodził, teraz nam wojnę sprowadzi dla korony, której Kaźmirz nie posiądzie…
Co tu począć z tą jej macierzyńską troskliwością!!
Grzegorz milczał.
– Czechy! Czechy! – mówił dalej biskup – zaraza! hussytyzm! herezya! Już mamy zadatki tej choroby w kraju, nad którąbym morowe wolał powietrze!! Czechy!!
Zmarszczył się biskup…
– Mówią – odezwał się Grzegorz – iż znaczna większość narodu jest za królewiczem naszym…
– Ale my w domu mamy do zdobycia przedewszystkiem pokój i siłę, cóż dopiero za granice iść po zdobycze?… Za plecami się nam namnoży Spytków, Dersławów i Zbąskich…
Spojrzał bystro na Grzegorza.
– I wy, co pokój cenić umiecie, wy co wiecie, ile on wart dla podźwignienia narodu, oświecenia go, zbogacenia, wy mówicie, że to nie jest zła wiadomość??
– Mówiłem, że o tem sądu wydawać nie chcę – przerwał Grzegorz – królowa się cieszy…
– Niewiastą jest – westchnął biskup… – Widzi tylko blask koron, a ich ciężaru nie czuje… Dziecku na skronie ten rozpalony obręcz!… Załamał ręce…
Weszli razem do dworu biskupiego, i po chwili Zbyszek się uspokoił.
– Idę z wami na zamek – rzekł do Grzegorza – pozwólcie mi tylko na krótką uklęknąć modlitwę i wezwać Ducha świętego…
Znikł biskup, a Grzegorz pozostał z kapelanem jego i młodym pisarzem amanuensem Długoszem, w którego oczach bystra pojętność połyskiwała, choć przy biskupie pokorny i milczący stawał zdala…
Mówiono o podróży, o zasadzce na życie pasterza, o śmierci Spytka, która cudownie od niebezpiecznego uwalniała nieprzyjaciela, gdy biskup powrócił i natychmiast oświadczył gotowość udania się do królowej.
Sonka oczekiwała na biskupa, którego szanowała, ale obawiała się więcej jeszcze, zawczasu układając twarz wesołą, choć niespokojną była i przeczuwała, że jej zabiegi źle być mogą przyjęte i osądzone…
Dlatego może wszystko się w takiej tajemnicy gotowało, i biskup dowiadywał się o wyborze Kaźmirza, gdy już posłowie z Pragi do Krakowa się wybierali.
Z twarzy wchodzącego poważnie zachmurzonej, wyczytała królowa myśl Zbigniewa…
Przy niej obok stał trzynastoletni Kaźmirz, zamyślony nad wiek swój i nie wesół, któremu Sonka rozkazała rękę biskupa ucałować…
– Oto przyszły król czeski! – odezwała się wprost, unikając długich tłumaczeń i wiedząc, że Oleśnicki był uprzedzonym…
– Bogdajby nim był!! – westchnął biskup – lecz niczem wybór jeszcze… niczem nawet koronacya, potrzeba się orężem dobijać panowania, a my…
– Mamy – przerwała królowa – cały gotowy zastęp kilkunastotysięczny, który pójdzie z nim – wskazała na syna – do Pragi, na pole boju… i wywalczy mu koronę…
Mamy – powtórzyła – dowódzców, ludzi… i pieniądze… wszystko!!
Biskup stał, wcale nie zdając się tem przekonany…
– Wojna z Albrechtem nie będzie łatwą – rzekł – ani krótką. Nie da on nam spokoju…
– W Węgrzech będzie zajęty – szybko dodała królowa – Turcy mu tam grożą, bronić się musi…
– A my z jego wojny z nieprzyjacielem chrześcijaństwa korzystać będziemy? – spytał biskup. – Cóż na to powie cesarz i Paleolog, i państwa chrześcijańskie?
– Wszakże nam tę koronę przynoszą, nie szliśmy po nią – poczęła królowa coraz żywiej.
Biskup spojrzał i wejrzenie to rumieniec wstydu wywołało na twarz królowej, bo wiedziała, że Zbigniew starań jej i zabiegów się domyślał, był ich pewny…
Zwolna Sonka ręce złożyła przed nim.
– Opiekunie moich dzieci, dobroczyńco – szepnęła – nie odpychaj dla tego chłopca, co mu Bóg daje… Samo się to narzuca… Czechy go pragną… żądają… proszą…
Biskup nie sprzeciwiając się już, przybrał postawą człowieka, który małym się czyni, aby wielkie z siebie zrzucił brzemię.
– Nie do mnie należy rozstrzygać o tem – rzekł – jam jednym z rady, ale nie całą radą króla, niech drudzy panowie wyrokują, czy wojny chcą, bo wybór ten nic innego nie znaczy nad długą i upartą wojnę…
Dla królowej było to uspokajającem, bo choć władzę i wielką przewagę biskupa w radzie znała dobrze, lecz zawczasu już innych panów zjednać się sobie starała.
Z niewieścią umiejętnością dokazywała cudów królowa Sonka, gdy jej szło o interesa dzieci. Umiała ona jednych pozyskać obietnicami i datkami, drugich łaskawością i uśmiechem, innych zaufaniem im okazywanem…
Znaczniejsza część wojewodów i kasztelanów w Radzie zasiadających, mających u biskupa uważanie i względy, ujętą była zawczasu…
Ten sam urok pomnożenia potęgi Polski i rozszerzenia jej granic, sojuszem ścisłym z Czechami, który skłonił do zbliżenia się ku Litwie, ciągnął ku Czechom…
Zapominano w jakim stanie zawichrzenia kraj ten był oddawna…
Królowa poręczała, że sami Czesi dopomogą do uspokojenia i zjednania wszystkich Kaźmirzowi…
Miała już pozyskanych sobie i za nią gotowych przemawiać w radzie królowa, Sędziwoja Ostroroga wojewodę poznańskiego i Jana z Tęczyna sandomirskiego. Ci obiecywali jej innych nawracać…
Oporu można się było spodziewać, bo Zbigniew go swojem zdaniem wywołać musiał. Oglądano się na nie, a wielu przy nim z własnem zdaniem oświadczyć się nie śmiało.
Następne dni królowa spędziła w niepokoju, posyłając swoich na zwiady, usiłując odgadnąć usposobienia.
Jak przewidzieć było łatwo, zdania zostały podzielone… Podawano nawet w wątpliwość, czy posłowie czescy przyjadą.
Goniec po gońcu już ich oznajmywał, a jeszcze niespełna wierzono w tak śmiałe wystąpienie Czechów.
Naostatek jednego dnia w pięknym poczcie zjawili się zapowiedziani. Na czele ich Hertwig z Rusinowa, Jan z Persztynu, Bieniasz Mokrowąs…
Królowa z radości się nie posiadała… Wielu z panów dopiero przybycie Czechów i wyrażone przez nich mocne postanowienie utrzymania na tronie Kaźmirza, nawróciło. Biskup trwał w umiarkowanym oporze.
Znano jego niechęć dla zarażonych hussytyzmem Czechów, obawę, aby się herezye nie zagnieździły w Polsce…
Panowie Rady rozdzieleni w zdaniach, nie chcieli nic stanowić. Biskup nalegał, aby zwołać zjazd w nowem mieście Korczynie, i to co cały kraj w wojnę wciągnąć miało, poddać wyrokowi większości…
Zjazd został na św. Floryan naznaczony.
Dobrze wprzód, nim dzień ten nadszedł, królowa Grzegorza z Sanoka zamówiła, aby się na nim znajdował.
Znała go już zbyt dobrze, aby się po nim śmiałego wystąpienia spodziewać mogła… Spełniał jej rozkazy, nie tając tego przed nią, iż duszą nie był za temi łowami na królestwa… Ale w nim, mimo to, miała wiernego i rozumnego sługę. Patrzał, słuchał, radził i choć zimnym się wydawał, pewnym był za to.
– Wy mojej sprawy nie bierzecie do serca, ani mojej ani dzieci – mówiła przed odprawieniem go do Korczyna.
– Miłościwa pani! Na to potrzebaby, abym jasno widział, iż to, czego dziś się pragnie, jest istotnie z dobrem waszem i syna – spokojnie rzekł Grzegorz. – Jam ślepy, czy też nieudolny, ale nie widzę…
– Korona nie zdaje się wam pożądaną? – przerwała królowa.
Nie rozprawiając już z nim, bo go przekonać nie mogła, królowa zwróciła rozmowę i dała mu tylko instrukcye, co miał czynić.
– Jestem prawie pewną wygranej – rzekła – choć biskup przeciwko mnie będzie. Jeżelibym się jednak zawiodła, baczcie!! i natychmiast przybądźcie dać mi znać. Znajdę środki…
Przed Grzegorzem, choć tak ostygłym, nie taiła się z niczem Sonka. Lice jej pałało.
– Jeśli koronę odrzucą! tak jest, znajdę środki, aby jej Kaźmirz nie postradał?? Wojsko, ludzi, ochotników… Nie mogą mi zabronić popierania sprawy syna!!
Sprzeciwiać się królowej nie śmiał Grzegorz… Nazajutrz, z pewnym niesmakiem, wyruszył do Korczyna…
Zabiegi królowej, pomimo oporu Oleśnickiego i książąt mazowieckich, wezwanych na zjazd, a oprócz tego wielu umiarkowańszych i niedających się złudzić blaskiem korony, zwyciężyły ostatecznie…
Większość była za przyjęciem ofiary Czechów, a Oleśnicki oświadczywszy się ze zdaniem przeciwnem, w końcu uległ i przystał na to, co większość postanowiła…
Z tą radosną nowiną wyprzedzając wszystkich, wrócił do Krakowa Grzegorz z Sanoka i przyniósł ją rozpromienionej pani…
Zwyciężyła!! Kaźmirz więc miał włożyć koronę na skronie!!
Posłowie do Czech byli jakby wyznaczeni. Musieli nimi być ci, co z królową razem trzymali i pożądali czeskiej korony…
Sędziwój Ostroróg i Jan z Tęczyna wyruszali do Pragi…
Niespoczywająca na chwilę królowa, teraz już dniem i nocą zajmowała się zebraniem ludzi, wojska dla syna. Bez niego nie mógł ani się utrzymać, ani nawet wnijść do swojego nowego królestwa.
Co może miłość macierzyńska i pragnienie zdobycia potęgi, okazała królowa, zmuszona sama starać się o wszystko, ludzi wybierać i jednać, a naostatek wszystko co miała oddawać, sypać, płacąc zaciągi, uzbrojenia i pułki…
Nigdy w Polsce nadzieja wojny i walki nie była odpychaną, owszem jak zawsze tak i teraz, miała dla wielu ponętę, urok, ciągnęła ich…
Wybrani przez królowę dowódzcy, mieli trudność tylko w wyborze. Gromadami przybywała szlachta z różnych ziem prosząc się pod chorągwie, ale pomiędzy nią trzeba było surowy wybór czynić… A choć połowa tych stręczących się rycerzy bez hełmów i broni, lub bez koni nawet i oręża, musiała powracać do domów nieprzyjęta, pomimo to znalazły się tysiące na wyprawę do Czech…
Rodziła się wątpliwość, czy trzynastoletni królewicz miał wprost sam osobą swą iść i zyskiwać sobie serca młodością i miłością, jaką ona obudza…
Tu, królowa nawet zachwiała się… Kaźmirz był gotów, Władysław rwał się, ale go nie puszczono stanowczo, panowie Rady nie chcieli nawet dozwolić jechać królewiczowi. Tylko dowódzcy tego oddziału, który był do Czech przeznaczony, pragnęli mieć z sobą obranego króla jako chorągiew…
Nie było najmniejszej wątpliwości, że do walki przyjść musiało. Możnaż było na jej niepewne losy narażać wyrostka?
Były dnie, że królowa stawała się matką, cisnęła do piersi Kaźmirza i dać go nie chciała. Przychodziły potem inne, gdy blask korony ją onieczulał i zaślepiał, gotową była puścić syna.
Zwyciężyła w końcu matka nad królową i Kaźmirz do Czech nie poszedł…
W jego miejscu, wrzący chęcią boju Władysław, który już doścignął pełnoletności, chciał sam iść wojować… Jednomyślnie się temu sprzeciwiono…
Niepokój był i wyczekiwanie na zamku krakowskim, gdy po upływie kilku miesięcy Grzegorz z Sanoka ujrzał jednego dnia wchodzącego do swej komory, w której pracował nad ulubionym poetą, człowieka zupełnie mu nieznanego.
Był to mężczyzna lat już czterdziestu kilku, z postawy wnosząc dworak i człowiek dostojny. Ubiór skromny, był ze smakiem i pewną wytwornością dobrany do twarzy i postaci. Twarz całkiem nieznana, głos, gdy się odezwał, również nic mu nieprzypominający, przywitanie pierwsze uczyniły chłodnem. Nieznajomy nie mówił nazwiska swego i uśmiechał się dziwnie.
– Mistrzu Grzegorzu – odezwał się do niego – czy pamiętacie jeszcze młodsze lata wasze i wędrówki po Niemczech?
Wszakże się nie mylę, podróżowaliście wiele?
– Tak – odparł Grzegorz, któremu to przypomnienie lat młodszych było przyjemnem – podróżowałem jako jeden z vagantów, per pedes apostolorum.
– Przypomnicie więc sobie może wasz pobyt w Heidelbergu? – dodał nieznajomy.
Mistrz popatrzył z uwagą wielką na mówiącego.
– Lauen? – zawołał podając rękę. – Nieprawdaż?
Nieznajomy obie ręce ku niemu wyciągnął.
– Tak! Lauen – rzekł z pewnem wzruszeniem. – Nie poznaliście ranie zrazu, a i ja, gdybym nie wiedział kogo mam przed sobą, nie domyśliłbym się w poważnym duchownym, wesołego młodzieńca, który tak cudnym głosem pieśni Beanów śpiewał.
– Przeszły te czasy! – westchnął mistrz – pieśni się zapomniały, smutek duszę ogarnął.
Siedli przy sobie.
– Lecz zkądże wy tutaj! – począł gospodarz. – Widzę żeście w świeckim stanie zostali, co was tu do Polski przygnało?
Zapytanie to zdawało się nieco kłopotać przybyłego, chociaż powinien był do niego być przygotowanym.
– Jestem… w podróży na Szląsko, dokąd mnie moje familijne powołują sprawy. Rodzina mojej matki ma tam posiadłości. Dowiedziałem się o was w Krakowie i umyślnie się zatrzymałem, aby z wami dawne dobre czasy przypomnieć…
– Jakiż stan obrałeś sobie? – wtrącił Grzegorz.
– Służyłem dworsko przy cesarzu Zygmuncie – mówił Lauen – a teraz liczę się już tylko do orszaku króla Albrechta, chociaż żadnych nie pełnię obowiązków.
Mówiąc to nieco oczy spuszczał i rumienił się, wąsy pokręcał, bąkał jakoś nieśmiało.
– Mówiono mi – dodał – że wy stanowisko zaszczytne zajmujecie przy młodym królu. Do tej pory jużbyście zaprawdę powinni byli dobić się bardzo wysokiego dostojeństwa.
– Nie pragnę go!! – żywo przerwał Grzegorz – wierz mi, że pokój i pracę nad księgami nad wszystko przenoszę.
Zmuszono mnie przy młodym królu być na usługach, lecz jest to służba nieoznaczona, nieciężka i ledwie na to nazwanie zasługująca. Tem lepiej.
– Król wasz młodziuchny, wytrawniejszych mężów rada mu potrzebna – odezwał się Lauen.
Postrzeżenie to Grzegorz milczeniem zbył, zająwszy się gościnnem przyjęciem dawnego znajomego.
Lauen, ubogi szlacheckiego pochodzenia współuczeń, naówczas się do stanu duchownego sposobił. Pewna sympatya i podobieństwo charakterów ich łączyło. Oba lubili poezyą i śpiewy…
Grzegorz treściwie zaczął opowiadać o swoim powrocie do kraju i tem, co go tu spotkało. Starzy przyjaciele patrzyli na się, mówili i pewno znajdowali w sobie wielką zmianę. Czasem który z nich uderzył o dawną nutę wesołą, uśmiechnęli się i wnet poważnieli oba.
– Prawdaż to, – po długim przestanku zagaił Lauen, – że młodszy wasz królewicz do Czech się wybiera przeciw Albrechtowi?
– Wybrano go – rzekł Grzegorz – a korony się nie odrzuca.
– Tak, ale tę wam krwawo zdobywać przyjdzie.
– Zdaje się, że się do tego przygotowują – odpowiedział mistrz – lecz mnie się o te sprawy nie pytajcie, bo mam wstręt do nich i nie rad się mięszam.
– Jednakże codzień się one o wasze uszy obijać muszą? – pytał Lauen.
– Tak, jednem uchem wlatując, a drugiem daję im wyjść, aby mi głowy nie zaprzątały – mówił Grzegorz.
Lauen się zdawał namyślać, i rzekł po chwili.
– Mnie one żywiej obchodzą, bom z nauką i książkami zerwał, i stałem się próżniakiem, a bądź co bądź, zięć Zygmunta jest moim panem. Albrecht jest mężem szlachetnym, mielibyście w nim dobrego sprzymierzeńca, a robicie go sobie wrogiem. Jest to człowiek silnej woli, wytrwały i czynny, niełatwo go spożyjecie, a Czech się on nie wyrzecze…
– Wszystko to może być – rzekł Grzegorz – ale u nas ochota do wojny przemogła, wojsko się zbiera i albo już wyciągnęło, jak sądzę, lub wkrótce wyjdzie do Czech.
– Spotka się tam z Albrechtowem – dodał Lauen.
O ile Grzegorz nie okazywał skłonności do rozmowy na ten ton nastrojonej, o tyle przybysz zdawał się ją chcieć w nim utrzymać. Uderzyło to w końcu mistrza.
Godzina i więcej przeszła na takich obojętnych pytaniach i odpowiedziach… Wstał w końcu Lauen i choć nie z wielką chęcią, zabrał się do odwrotu. Pomyślał trochę i siadł znowu.
– Wojna – rzekł – jest zawsze klęską, wy jesteście przy królowej i królu, ja mam przystęp do Albrechta, cobyście rzekli, gdybyśmy spróbowali jej zapobiedz?
Poruszył ramionami Grzegorz ździwiony.
– Nie czuję się do tego powołanym – odpowiedział.
– Mówmy otwarciej – szepnął Lauen. – Zaufać wam mogę. Gdybym ja, przypuśćmy był wysłany dla wyrozumienia, czy się jaki środek pojednania i zbliżenia nie znajdzie?
– Musiałbym się z tem odnieść albo do królowej lub do biskupa – rzekł Grzegorz – bo ja tu nie mam ani znaczenia, ni głosu…
– Temu mi się wierzyć nie chce…
– Nie żądam ich – dodał Grzegorz – lecz mieliżbyście w istocie poselstwo tego rodzaju…
– Poselstwo! nie – rzekł Lauen – lecz gdybym coś uczynił w tej sprawie, ufam, żeby mi król był wdzięczen…
– Nie widzę środka porozumienia się, – odparł mistrz – bez jakiegoś wynagrodzenia, za tę koronę, którą nam naród ofiaruje… Będę z wami również otwartym… Królowa matka jest spragnioną dla synów zdobyczy i podbojów… Nie będę jej sądził, ale o ile ją znam, wiem, że się bez okupu nie wyrzecze nadziei…
– Lecz i ten okup możeby się znalazł – rzekł powoli i mierząc słowa Lauen…
– Jeżeli o pieniądzach mówicie, i wynagrodzeniu niemi – przerwał Grzegorz – wiem, że one nie skuszą.
Lauen milczał w stół patrząc długo… Oba jeszcze wahali się z wywnętrzeniem zupełnem, Niemiec dodał.
– Gdyby wola była do układów, środkiby się znalazły. Popróbowaćby należało.
– Lecz z naszej strony pierwszy krok jest niemożliwy – wtrącił mistrz.
Zachwiały się dalsze w tym przedmiocie rozprawy. Spytany Lauen nie chciał się przyznać, że był wysłanym od Albrechta.
– Ale to bije w oczy – rzekł mu Grzegorz. – Jakkolwiek ja w rzeczy rządowe nie wdaję się i nie rozumiem na nich… odgaduję żeście tu, do mnie, nie dla odświeżenia wspomnień Heidelbergskich przybyli.
Lauen śmiać się zaczął sucho.
– Sądź sobie jak chcesz! – zawołał – przyznać musisz, że niema w tem nic zdrożnego iść z gałęzią oliwną i być zwiastunem możliwego pokoju…
– Lecz jestże on możliwy?…
Naciśnięty raz jeszcze Lauen się rozpiął nareszcie.
– Cóżbyście powiedzieli na to, gdyby zamiast jednej korony dzisiaj, dwie się wam zapewniło w przyszłości. Jest to myśl moja. Król Albrecht syna nie ma, tylko dwie córki, spodziewa się wprawdzie jeszcze… ale najpodobniej córka to będzie znowu. Dla dwu starszych Władysław i Kaźmirz byliby mężami pożądanemi… a po nich Czechy i Węgry wzięliby bez krwi przelewu.
Grzegorz słuchał z uwagą. Myśl ta uderzyła go silnie, znajdował ją szczęśliwą, wielką.
– Albrecht by się zgodził na to? – zapytał.
– Tak sądzę – mówił Lauen – pod pewnemi warunkami. Żądałby zapewne od przyszłych zięciów sojuszu i pomocy…
Mistrzowi im więcej rozważał to, więcej się podobał pomysł Lauena, a raczej plan, z którym był wysłany, gdyż nie można było wątpić, iż tego z siebie wysnuć nie mógł.
Podał rękę Niemcowi z wyrazem radości i przejęcia, których nie taił.
– Myśl jest wielka, piękna, szlachetna – rzekł – nie wiem i wątpię, czy ją zdołamy przyprowadzić do skutku, ale dla niej ważyć coś warto… Zatrzymaj się tu, spróbuję.
Nie będą jednak taił przed tobą – dołożył – że przywiezienie jej tutaj, w chwili gdy wojska nasze do Czech wychodzą, zdradza, że się nas obawiacie… Jeżeli to uderzy innych jak mnie!
Lauen się zmięszał…
– Cóż poczniemy? – zapytał.
– Myśl ta od was by wychodzić nie powinna – dodał Grzegorz…
– Poddajcie ją sami…
– Nie mam ani powodu, ni podstawy… Z tem wszystkiem – odezwał się mistrz po namyśle – pozostańcie tu, dajcie mi czas, uśmiecha mi się… będę ważył i próbował…
Podali sobie ręce…
– Tak – rzekł Lauen wzdychając – nie mylisz się, potrzebujemy nietylko pokoju ale posiłków. Turcy nam zagrażają, Czechy się burzą. Nóż mamy na gardle.
– Idź do gospody – odparł Grzegorz – i milcz…
Rozstali się tak, a mistrz cały przejęty przywiezioną sojuszu nadzieją, natychmiast się udał do królowej.
Zanadto jednak pochlebiał sobie, sądząc się zdolnym do przebiegłego poprowadzenia tego, co mu serce poruszało.
Przy wieczerzy, do której królowa matka, król, Kaźmirz młody, kanclerz i kilku starszych urzędników dworu zasiadło, nielicząc młodzieży rówiesnej, bez której Władysław obejść się nie mógł, zaczęto mówić o wyprawie do Czech.
Grzegorz przybrał wesołą twarz i począł mówić, jakby dworując, żartobliwie.
– Miłościwa pani! po co by to nam ta wojna i zapasy. Ot, król Albrecht ma dwie córki, a u nas jest dwu młodzieńców, posłaćby w swaty, razem z oblubienicami dwie korony by przyszły!!
Królowa Sonka zadumała się trochę.
– Tak, niebyłoby to złem, ale córki młode, i oni młodzi, nimby do małżeństwa przyszło, długo czekać potrzeba… a wszelkie kontrakty i poręki niewiele ważą.
Zresztą niewiadomo czy Albrecht by zgodził się na to…
Grzegorzowi wyrwało się nieopatrznie.
– Tak pewnym tego jestem, że gardłobym stawił.
Zdradził się temi słowy, postrzegł to sam, chciał poprawić, zawikłał.
Wszyscy nań patrzeli zdziwieni, królowa matka, która o królestwach dla synów roiła tylko, natychmiast po wieczerzy pozwała danym znakiem Grzegorza do siebie. Nastała na niego, iż mówić nie mógł napróżno przy wieczerzy z taką pewnością o córkach Albrechta, gdyby myśli mu tej ktoś nie poddał.
Mimo całego swego rozumu, nieumiejący kłamać mistrz, brzydzący się drogami pokątnemi, przyznał się w końcu królowej, że pomysł ten w istocie nie wyszedł z niego, ale dawny towarzysz i znajomy z Niemiec, w rozmowie mu go na wiatr rzucił.
Królowa nacisnęła gwałtownie, dowiadując się o owego Niemca, i dobyła z Grzegorza, iż się jeszcze w Krakowie znajdował.
Z żywością, która się w niej objawiała, gdy o synów chodziło i o zabiegi dla nich, mogące zdumieć biskupa, a dowieść mu jak Sonka umiała chodzić około ich przyszłości, nakazała Grzegorzowi, aby Lauena nazajutrz do niej przyprowadził.
Poleciła mu tajemnicę jak największą. Odgadywała łatwo, iż to był wysłaniec Albrechta, a obawiała się, aby on z kim innym o tem jak z nią nie mówił, była zazdrośną. Nie chciała się dać wyprzedzić.
Im większą stawała się potęga Zbigniewa biskupa, tem ją goręcej chciała przeciwważyć wielką zabiegliwością swoją i niezmordowanemi staraniami.
Lauen zapewniwszy się, że sam będzie u królowej, poprowadzony bocznemi przejściami, znalazł się wobec natarczywej, badającej niemiłosiernie, wyzywającej na słowa królowej. Nie zdradził się jednak więcej niż chciał. Nie miał zdolności Grzegorza z Sanoka, ale przebiegłości daleko więcej od niego.
Mistrzowi potem poleciła królowa rozmówienie się bliższe z Lauenem… Myśl nie została odrzuconą. Dwie korony w miejscu jednej zachwiały macierzyńskiem sercem. Spełniłyby się w ten sposób jej marzenia i przepowiednie.
Stanęło na tem, aby posłowie do układów wyprawieni byli z Lauenem do króla Albrechta. Nikt o tem wiedzieć nie miał.
Wyprawić wszakże poselstwa nie można było bez wiedzy biskupa… Poza plecami jego, królowa wszystko mogła przygotowywać, ale bez niego dokonać nic nie godziło się jej, aby nie narazić męża tak wielkiego znaczenia i przewagi.
Biskup daleko radośniej przyjął wiadomość o projekcie, niż wybór Kaźmirza, któremu dotąd był przeciwny. Chętnie się godził na układy, na sojusz, na danie posiłków, byle Polska sama od wojny była wolną.
– Błogosławiona myśl – rzekł – jeżeli nie jest na to rzuconą, aby dać czas Albrechtowi, gdy my układać się będziemy, dopełnić koronacyi w Pradze i zniszczyć znaczenie wyboru…
Odgadł biskup przenikliwy, gdyż układy się przeciągnęły, spełzły na niczem, i Kaźmirz pozostał w domu, a wysłane wojska daremną odbyły nie bez strat wyprawę…
Wśród tych starań, których niepowodzenie królowej nie zrażało, gdyż zaledwie jedno spełzło na niczem, natychmiast rozpoczynała nowe jakieś zabiegi, czas upływał rączo…
Nadszedł rok 1439…
Wiedziano w Krakowie, iż król Albrecht z Turkami staczał boje, które mu się nie szczęściły, gdy do królowej nadbiegł z Węgier poseł, oznajmujący jej, że w odwrocie z pod Smiderowa w Rascyi (Serbii), Albrecht nagle zachorzawszy umarł…
Pozostawała po nim młoda jeszcze żona Elża, dwie córki, nadzieja trzeciego potomka, i na głowie słabej niewiasty, osieroconej, przerażonej, losy dwóch królestw, z których jedno zagrożone było potęgą pogan.
Prawie jednocześnie Turcy, którzy zamierzali rzucić się na Węgry, słali posłów do Polski, ofiarując jej przymierze.
Wszystko to spadło nagle, niespodzianie jak grom; ale dla królowej było błyskiem, w którym ona wielką przyszłość dla synów ujrzała.
Utrzymywała zawsze Sonka stosunki na Węgrzech, jak gdyby przeczuwała, że one jej posłużą do wyniesienia na tron jednego z synów…
Zaledwie poseł z nad Dunaju nadbiegł do Krakowa, gdy ztąd już wierni królowej słudzy lecieli na Węgry…
Spełzły wybór Kaźmirza w Czechach, potrzeba było powetować w Budzie. Węgrzy musieli mieć króla i wodza, mogliż znaleźć dzielniejszego nad tego młodego rycerza, chciwego walk, który im z sobą mógł przyprowadzić zastępy polskie, potomków owego Zawiszy, którego imię brzmiało jako bohatera…
Królowa nie taiła przed biskupem, iż pragnęła i starała się o to gorąco, ażeby Władysław w Budzie królem Węgrów był obrany.
Zdania się dzieliły, lękano ściągnąć wojnę, wziąć nowe brzemię, ale tu nęciło tak wszystko, a Władysław król młody sam z taką niepohamowaną żądzą boju wyrywał się na obronę chrześciaństwa, iż panowie nie śmieli go powstrzymywać.
A matka przyciskała go do piersi i powtarzała: Idź i walcz!!
Młodzież otaczająca, starzy rycerze, tysiące ludzi, którym wyprawy dalekie się śmiały, upojeni byli tą nadzieją, że pójdą wojować z pogany…
Wielka większość przejęta była tym duchem, a starsi panowie Rady z chłodnym rozumem, rachubą i rozwagą, prawie się odzywać nie śmieli.
Nikt też królowej nie mógł przeszkodzić do starania się o wybór Władysława, a gdyby nawet jawnie się sprzeciwiano, miała tysiące środków skrytego działania.
Ludzie, pieniądze, listy, obietnice, wszystko teraz płynęło na Węgry…
Królowa matka, po niewieściemu widząc jedyną przeszkodę we wdowie po Albrechcie, gotową była zamiast z jej córką, ożenić z nią samą Władysława…
Elża miała lat trzydzieści, król zaledwie połowę jej wieku, lecz jeśli małżeństwo z Barbarą uznała możliwem, dlaczegóż po wnuczce jej córka nie mogła z kolei być zaswataną??
Wszystko to roztrząsało się gorączkowo, pospiesznie, a dla Sonki nie było ofiary, na którąby się dla korony tej nie ważyła…
Nikt nie śmiał się jej sprzeciwiać, milczano. Znaczna też część panów pochwycona tym prądem, zaślepiała się na następstwa…
Młody król byleby mógł iść wojować, gotów był wszystko poświęcić…
On, dwór jego, mnodzy pochlebcy, całemi dniami zbroili się w myśli, próbowali oręża, rozprawiali o Turkach i ich sposobie wojowania…
Właśnie też poselstwo ich do Krakowa zdążało…
Dla biskupa była to chwila trudna, bo jako duchowny wszelkiemu sojuszowi z niewiernemi przeciwnym być musiał, a jako kierownik spraw narodu, w duszy znajdował go może pożyteczniejszem, niż wplątanie się w wielką i groźną wojnę…
Ale tu obowiązki względem zagrożonego chrześciaństwa musiały brać górę nad interesem Polski. Papież, Paleolog, Włochy, słowiańskie ludy najechane i ujarzmione wołały o ratunek…
Biskup Zbigniew zamilknąć musiał. Gotowała się wojna święta, krucyata nowa.
Czekano z Budy wieści z niecierpliwością wielką, nie odprawiając posłów tureckich i trzymając ich z odpowiedzią w zawieszeniu…