Kitabı oku: «Strzemieńczyk», sayfa 14
Świadek mimowolny tego zaprzątnienia, wśród którego nikomu niewolno było obojętnym się okazać, Grzegorz z Sanoka pozostał widzem raczej niż czynnym współpracownikiem w robotach, do których nie czuł powołania.
Zapał z jakim Władysław wybierał się już na Węgry w nadziei wojny, troskliwą o niego matkę, zaczynał trwożyć w końcu. Chłód Grzegorza, jego rozwaga we wszystkiem, zdawały się jej właśnie najstosowniejszemi u boku młodego zapaleńca. Z góry więc już postanowionem było, że mistrz jako kapelan i spowiednik z Władysławem na Węgry pojedzie.
Jeszcze wiadomość o elekcyi nie doszła do Krakowa, gdy ze smutnem w duszy przeczuciem poszedł Grzegorz odwiedzić Balcerów.
Sprawa monety szczęśliwie została zatartą ustępstwami, Hocz wyrobiwszy sobie wziętość u mieszczan, spodziewał się zająć miejsce na Ratuszu… Balcerowie byli spokojni… Tu życie płynęło jednostajnie, niekiedy tylko odwiedzinami Grzegorza uprzyjemniane dla pani Frączkowej. Gniewała się ona na przyjaciela młodości, iż niedosyć często do nich zachodził, ale królewski towarzysz nie był panem swojego czasu.
Nie podobało się jej i to, że dawniej wesoły śpiewak smutniejszym był coraz i w sobie pogrążonym. Nie mógł się on na los swój uskarżać, obsypywano go łaskami, nie zbywało mu na niczem, a jednak smutek coraz czarniejszy na zwiędłej malował się twarzy.
Na zapytanie Frączkowej, która zwykle od tego poczynała, iż go badała o ten smutek, mistrz odpowiedział teraz jak zawsze…
– Widzicie jejmość moja, gdy kto z drogi zboczy, do której był urodzony i przeznaczony, koniec jest zawsze taki. On z ludzi a ludzie niekontenci z niego.
– O jakiejże to drodze mówicie? – zagadnęła Frączkowa.
– Do dworu i jego plątanin nie byłem stworzony, ale do ksiąg, papieru i spokojnej celi – mówił Grzegorz. – Tymczasem wszystko zwiastuje, iż się z tego ukropu nie zdołam wyrwać, a jeżeli Władysław zostanie królem na Węgrzech obrany, i ja będę musiał z nim do obcego kraju, do obozu, na wojnę…
Frączkowa westchnęła.
– Może go też nie obiorą!
– Zaprawdę wybranym będzie – przerwał Grzegorz – już dlatego, że królowa tam ma i wielkiemi obietnicami jedna przyjaciół, już że to dla nich pożyteczna, a w końcu, że mnie niemiła…
Rzucić więc przyjdzie kochany Kraków, do którego czy powrócimy, Bóg jeden wie; a co nas tam czeka!!
Frączkowa łzy też miała w oczach…
– Uwolnijcie się od tego dworu – szepnęła.
– Sumienie nie pozwala – rzekł Grzegorz – królowej winienem wiele, a ona mnie tam widzieć chce… Czuję sam, iż niedoświadczonemu panu będę pomocą… iść więc muszę!!
– Króla jeszcze nie obrano?
– Toczą się w Budzie narady, lecz lada chwila przybiegnie goniec niosący koronę…
Nie mylił się mistrz. Powracając do zamku, spotkał w ulicach dworzanina królowej, który Węgrów wyprzedzając na zziajanym koniu, wszedł we wrota z wieścią pożądaną…
– Władysława w Budzie okrzyknięto królem Węgier! Miał zaślubić wdowę po Albrechcie.
III
Wesoło, huczno obchodzono święta Bożego Narodzenia w Krakowie… Królowa Sonka odmłodniała, wszystko zdawało się skończonem szczęśliwie.
Oczekiwano tylko uroczystego z Budy poselstwa. Wdowa po Albrechcie zgadzała się, przynajmniej pozornie, na poślubienie Władysława…
Wiedziano o niej, że była trzydziestoletnią niewiastą, lecz królowa utrzymywała, co potwierdzali ci, którzy ją dawniej widzieli, że córka cesarzowej Barbary była jeszcze wdzięczną i urodziwą, a nadewszystko urokiem mowy i oczu, obejściem się z ludźmi umiejącą ich jednać sobie.
Wzięła po matce nie zalotność, którą tamta słynęła, ale przebiegłość, zręczność i dumę po ojcu. Królowa Sonka cieszyła się tą przyszłą synową, wdzięczną jej będąc za to, że się na małżeństwo zgodziła…
Nie mogło ono jednak wprzódy przyjść do skutku, aż po spodziewanej słabości, od której zależało wiele… Pogrobowy potomek Albrechta mógł być synem. Ale o tem królowa matka mówić nawet i przypuszczać nie dozwalała, boby oderwał Czechy i zachwiał może wyborem…
Ci co z Węgier przybywali, nim poselstwo pospieszyło, co innego opowiadali przed królową, inaczej szeptali po cichu.
Głośno zaręczano, że Elżka szła z ochotą za młodego króla, potajemnie powtarzano co Węgrzy mówili, iż łzami oblewała zapowiedź małżeństwa, od którego chciała się jakimbądź sposobem uchronić.
Dla dzieci tylko zmuszoną była poświęcić siebie.
Władysławowi matka starała się wmówić, iż małżeństwo to będzie szczęśliwem, a młody król wcale o niem nie myślał. Zajęty był wojną, rycerstwem, większą swobodą, na którą się miał wyrwać, dotąd krępowany nawyknieniem posłuszeństwa matce i biskupowi…
Uśmiechało mu się w towarzystwie młodych swych przyjaciół wyrwać w świat i pełną piersią oddychać… Zawczasu biskup Zbigniew zapowiadał, że króla na Węgry odprowadzi, ale tam miał już on sam pozostać…
Około zapust na ostatek ściągnęło wspaniałe poselstwo węgierskie, na którego czele jechał Jan biskup Segedynu, Talosz ban sławoński, Emeryk Marceli marszałek dworu, i wielu innych magnatów.
Na spotkanie świetnego orszaku, wyjechał w imieniu brata Kaźmirz, z duchowieństwem i panami, a choć pora była resztkami zimy nachmurzona, z obu stron wesołość i ochocze bratanie się, kazały o tem zapomnieć. Stroje i uzbrojenia Węgrów, kilkunastu młodzieży, której przewodził Michał Orszag, pięknej i bogato przybranej, ściągały oczy ciekawych tłumów.
Grzegorz z Sanoka, który wśród dworu królewskiego wybitnego nie zajmował stanowiska, bo go nie pożądał, unikał ściągania na siebie uwagi, mógł się tem lepiej i swobodniej przypatrywać wszystkiemu, szczególniej zaś wrażeniom młodego króla, który poczynał być dla niego zagadką.
W życiu Władysława przychodziła chwila przełomu, ochota wyzwolenia. Nie czuł się na siłach może do zupełnie samoistnego występowania, ale pragnął nareście mieć wolę swoją.
Zaledwie piętnastoletni, dojrzalszym był daleko niż zwykle młodzieńcy bywają w tym wieku. Samo wychowanie pieczołowite rozwinęło go szybciej, a w tym roku osiągnięta pełnoletniość, złożona przysięga, czyniły go z prawa niezależnym.
Nic dziwnego, że korzystaćby był chciał z tego. Lecz wszelkie pokuszenia się, to matka, to biskup starym zwyczajem odtrącali i unieważniali.
W młodym panu rodziło to chętkę oporu, i pewną niecierpliwość. Przybycie posłów pochlebiało dumie z początku, po kilku dniach pobytu ich, gdy się rozsłuchał i rozpatrzył król, choć nie dawał tego znać po sobie, zdawało się Grzegorzowi z Sanoka, że dojrzał w jego twarzy jakiegoś zafrasowania i zniechęcenia.
Młodzi Tarnowscy, młody Tęczyński, którzy z Węgrami mogli otwarciej się rozmówić, biesiadować i dowiedzieć czegoś więcej nad urzędowe ich sprawozdanie, donosili królowi co słyszeli. Mniej świetne strony tego panowania na Węgrzech powoli występowały…
W kilka dni po posłuchaniu, Grzegorz z Sanoka znajdował się przy królu na pokojach, a po rozejściu się znaczniejszej części gości zamkowych, pozostał z nim i Ryterskim marszałkiem dworu, a nieodstępnemi prawie towarzyszami królewskiemi Mikołajem Strzegomią Chrząstowskim i Nekandą z Sieciechowa.
Rozmowa toczyła się teraz prawie ciągle o przyszłej podróży na Węgry, do której czyniono przygotowania… Król więcej słuchał niż mówił. Czasami, gdy mowa była o Turkach i wojowaniu przeciw poganom, rozgrzewał się nieco i okazywał ochotę ciągnienia, lecz po namyśle posępniał i milczał.
Z tych co z królem byli, pozostał naostatek tylko marszałek dworu Ryterski, ten sam którego niegdyś młodemu synowi Jagiełły kraj wyznaczył jako dozorcę i nauczyciela.
Król z nim był poufale i serdecznie, lecz Ryterski, oprócz dobroci serca i miłości dla pana nie odznaczał się niczem, a najmniej umysłem przenikliwym. Z kolei słuchał królowej matki i biskupa, i spełniał ich wolę. Własnego nie miał zdania.
Pod pozorem jakimś Władysław odesłał marszałka, chciał i Grzegorz z Sanoka odchodzić, bo godzina była spóźniona, król dał mu znak aby pozostał.
Byli sami, Władysław, jakby się zbierał coś powiedzieć mistrzowi, przeszedł się pary razy po izbie.
Widać było, że walczył z własną nieśmiałością, którą chciał pokonać.
– Wy mi sprzyjacie? wy mi dobrze życzycie? – zawołał stając naprzeciw Grzegorza i rękę ku niemu wyciągając – nieprawdaż?
– Miłościwy panie!! – odezwał się jakby z wyrzutem mistrz.
– Ja wierzę w to – rzekł pospiesznie Władysław – i ufam wielkiemu rozumowi waszemu. Jestem w niepewności wielkiej i rozterce sam z sobą. Na wojnę radbym z duszy, ale na to królestwo węgierskie?!
Popatrzył na Grzegorza.
– Każą mi się żenić z Elżką, któraby matką moją być mogła – dodał król – z kobietą, która, wiem to, wcale mnie nie chce… Dwoje dzieci! trzeciego się spodziewa!!
Ale ja nie chcę i nie myślę się żenić, ja chcę wprzódy zdobyć sobie imię i sławę, ja mam moje królestwo, i innego nie pożądam!!
Część Węgrów jest za mną, to prawda, ale wpływowy i przewagę tam mający Dyonizy kardynał biskup Ostryhomski, ban kroacki Gara, Jan Secz i Ulryk Cilly, są przeciwko mnie… Tej korony ja się będę musiał dobijać, przeciwko kobiecie i sierotom!!
Zamilkł patrząc na Grzegorza, który znalazł się w przykrem położeniu. To co mówił król, on też myślał, ale królowa i biskup Zbyszek nawet, sądzili inaczej.
Królowa pragnęła gorąco korony tej dla syna, biskup widział we Władysławie obrońcę chrześciaństwa, a może i nie gniewał się za to, że podczas niebytności króla, on sam królestwem rządzić będzie. Nawyknienie do rozporządzania wszystkiem, do dzierżenia i używania władzy, czyniło go jej żądnym.
Grzegorzowi nie wypadało, na tę niespodzianie objawioną niechęć króla, odpowiedzieć potakiwaniem. Lękał się… Z tem wszystkiem była to rzecz sumienia, a on nie należał do ludzi, coby z niem wchodzili w układy.
Rzekł więc po krótkim namyśle.
– Miłościwy panie… ja wcale temu co mówicie nie przeciwię się – ale, jeżeli takie wątpliwości wam przychodzą, czemu ich nie objawicie otwarcie królowej i biskupowi?
– Znajdujesz więc, że mogę mieć słuszność! – zagadnął król zwracając się ku niemu, pilno a natarczywie patrząc mu w oczy.
– Tak, są to słuszne przyczyny – odparł Grzegorz. – Ja, który na sprawach państw nie znam się i sądzę je po ludzku, powiedziałbym toż samo; ale ci co patrzą z góry, co interes krajów więcej ważą niż uczucia ludzkie, sądzą inaczej.
Z niecierpiwością jakąś król dodał poufałej.
– Powiadam ci, chce mi się dusznie na wojnę, ale serdecznie mi się nie chce być tym królem z łaski kobiety i ze szkodą jej dzieci… A jeźli królowa następcę męzkiego na świat wyda??
Grzegorz milcząco skłonił głowę.
– Pamiętać jednak potrzeba o tem – rzekł – że ani wdowa, ani niemowlę, ani Cilly z kardynałem nie obronią Węgier od napaści tureckiej, że tam potrzeba dzielnego rycerza a z nim rycerstwa, bo inaczej nie Węgry same, ale świat chrześciański będzie zagrożony… Obok tej wielkiej sprawy ocalenia wiary… cóż znaczą inne? – co znaczy małżeństwo! osobiste względy i… ofiara?…
Władysław westchnął.
– Oni mi też to mówią ciągle – dodał król. – Lecz cóż przeszkadza, abym ja z rycerstwem polskiem poszedł w obronie krzyża, nie wiążąc się z tą kobietą??…
– Miłościwy panie – przerwał Grzegorz, któremu ta rozmowa ciężyła. – Mówicie po rycersku, czujecie szlachetnie, miejcie odwagę otwarcie to powiedzieć…
Zmięszał się nieco młody pan.
– Mój Grzegorzu – rzekł – ja jestem młody. Ty wiesz najlepiej, oni – matka, biskup i wszyscy mają mnie za młodszego jeszcze niż jestem… za dziecko. Królowa mi mówić nie da, a biskup zważać nie będzie na to co powiem.
– Tak – odezwał się Grzegorz – raz pierwszy gdy to posłyszą, mogą lekceważyć, lecz obstając przy swojem, zmusicie, aby zdanie wasze poszanowano…
Tymczasem korona już tak jak przyjętą jest, posłowie się tem cieszą, trudno będzie się cofnąć.
– Nie! nie! – rzekł namarszczony Władysław – ja się żenić z nią nie chcę… Pójdę, będę z Turkami wojować, będę im służyć rycersko, ale, tobie to powiadam tylko, jeżeli ożenienie będzie do korony warunkiem, żenić się nie chcę! nie mogę!! nie ożenię!!
Coraz gwałtowniej mówił pod koniec król, i jakby się sam uląkł swojej śmiałości i otwartości, zbliżył się do Grzegorza, na ramionach mu ręce położył, i dodał.
– Chciałem mówić z tobą, nie zdradzajcie mnie!! Widzę i czuję, że ty to tak czujesz i rozumiesz jak ja?
Wydartej dziecku i kobiecie korony nie chcę…
Na Węgry pojedziemy! ale tam znajdę sposób uniknięcia małżeństwa i przywłaszczenia!
Szlachetne te uczucia młodego pana, taką radością napełniły mistrza, iż ukryć jej nie umiał. Spojrzeniem jednem Władysław mógł się przekonać, że Grzegorz podzielał jego myśli, że je pochwalał. To mu dodało odwagi i czoło się wyjaśniło.
– Tak – powtórzył król. – Nieuniknioną już zdaje się podróż na Węgry… Posłowie pojechali do królowej… czekamy tylko ich powrotu. Biskup się oparł zawieraniu traktatu z Turkami… Ojciec św., cesarz Paleolog… Włosi nalegają, pójdziemy bronić chrześcianstwa…
I wy ze mną? – dołożył pospiesznie w końcu.
– Na cóż się ja tam przydam? – wtrącił mistrz.
– Abyście mnie dodali odwagi, a gdybym uwieść się dozwolił żądzą panowania i dumą, przypomnieli mi te słowa moje…
Zaledwie dokończywszy tego poważnego wynurzenia się, Władysław jak gdyby mu ciężar wielki spadł z piersi, zwrócił się do swoich ulubionych marzeń…
– Ze wspaniałym i dzielnym wyruszymy orszakiem – począł. – Tak pięknego, tak uzbrojonego wojska jak nasze, jeszcze Węgry nie widziały… Staramy się o to, abyśmy tam wstydu sobie nie uczynili…
Widzieliście moich przybocznych… moich druhów i towarzyszów! Co to za zastęp żelazny!! Co za konie! rynsztunki, zbroje, rzędy i oręże… A! gorączka mnie porywa, gdy myślą o tem… W pole! w pole!
Uśmiechnął się Grzegorz.
– Widzicie miłościwy panie, że wyprawa na Węgry uśmiecha się wam i pociąga!
– A! tak – zawołał król nagle smutniejąc – ale gdy pomyślę o ożenieniu, o sierotach, o przekleństwach i złorzeczeniu, które spadną na mnie, wiesz! wyrzekłbym się nawet wyprawy, aby być wolnym od jarzma tego!
Wzdrygnął się młodzieniec…
To pierwsze wylanie się przed Grzegorzem, niespodziane dla niego, otworzyły mu oczy… Inaczej poglądał teraz na swojego wychowańca…
Nie znał go dotąd dobrze, i miał też za dziecko, objawił mu się w nim człowiek…
Pilno potem przypatrywał się mistrz postępowaniu jego z matką i biskupem, lecz dostrzedz w nim nie mógł żadnej zmiany. Zdawało się, że Władysław, śmiały z nim, przed matką i opiekunem tracił odwagę i otwarcie się im nie przyznawał co myślał.
Na dworze tymczasem zabawiano się wesoło i przyjmowano węgierskich panów. Biskupa Segedynu ugaszczał Zbigniew, a prałat węgierski miał czas zjednać sobie Oleśnickiego, wystawując mu całego chrześciańskiego świata potrzeby i pokładane na Polsce nadzieje.
Z każdym dniem Zbigniew więcej się skłaniał do tego, aby koronę przyjąć i dać dzielną pomoc Węgrom.
Gdy się to działo, a Grzegorz nasz zawsze stojąc na uboczu, nie mięszał się czynniej do dwóch obozów, które się na dworze zarysowywały, królowa matka zagadnęła go wieczora jednego, zobaczywszy milczącego w ciemnym kątku…
– Wybadajcie Władysława, chmurzy mi się, co mu jest? Radabym go widzieć szczęśliwym. Idzie wszystko po myśli? Nie wiecie przyczyny dlaczego mi dziecko posmutniało?
– Miłościwa pani – odparł ośmielony mistrz – może dlatego, że się już nie czuje dzieckiem…
– Co to znaczy? – przerwała rumieniąc się Sonka…
– Wy jako matka możecie go wybadać, jam obcy – dodał mistrz.
– Nie wiecie o niczem? – spytała królowa.
– Domyślam się tylko, że młodemu panu, szlachetnego serca, nie chce się może, starszej od siebie wdowie, mającej dzieci, narzucać za pana i męża? Między Węgrami krążą wieści, że wdowa zmuszona tylko przystała na podzielenie się koroną, mogło coś dojść do króla… Pytajcie go! – rzekł Grzegorz z Sanoka.
Królowa łatwo się niecierpliwiąca, pokraśniała słuchając i uderzyła nogą w posadzkę…
– Plotą niechętni baje! nie może to być, aby Elża go nie chciała! Jest-że na świecie kobieta, któraby Władysława mogła odepchnąć!
Piękniejszego, szlachetniejszego króla nie ma na ziemi. To perła!!
– Tak, miłościwa pani, lecz dzieci matce od pereł są droższe, a wy to wiecie najlepiej.
Zadumała się królowa Sonka.
– Wy go wybadajcie – rzekła.
– Nie mam prawa ani umiejętności po temu – odezwał się Grzegorz. – Za złeby mi wziął mięszanie się do spraw…
Z niechęcią ruszywszy ramionami królowa odstąpiła krok i wróciła nazad.
– Więc i wy zapewne słyszeliście – rzekła – co ta gawiedź węgierska plecie… Ale to gawiedź i ciury! Ani biskup Jan, ani Orszag, ani poważni posłowie nigdy o tem nie wspomnieli.
– Nie mogli mówić przeciw sobie – dodał Grzegorz.
– Wy w to wierzycie? – przerwała królowa.
– Mnie się zdaje prawdopodobnem, że matka broni interesu dzieci! A jeźli syna wyda na świat?
Nie doczekawszy końca, Sonka zawołała gwałtownie.
– Nie może to być! Nie może! Miała dwie córki! Syna mieć nie będzie…
Mimowolnie uśmiechnął się Grzegorz…
Królowa Sonka jak zrażona, odstąpiła dumnie, rozmowy już nie przedłużając. Grzegorz się usunął do swojego kąta.
Z żywą niecierpliwością oczekiwano gońca z Węgier, który miał dać znać o spodziewanem wkrótce rozwiązaniu. Z każdą chwilą wyglądano stanowczej wiadomości, na którą i posłowie węgierscy i królowa z trwogą oglądać się musieli.
Biskup Jan Segedyński jeden utrzymywał zawczasu, że gdyby nawet syn na świat przyszedł, nie mogło to zachwiać wyborem króla Władysława… Przewidzianem to było i przeznaczonem dla niego dział austryacki i Czechy… Polski król miał pozostać razem węgierskim…
Jednej nocy wreszcie zastukano do wrót zamkowych. Straż wołając o hasło dowiedziała się, że goniec ów od tak dawna już upragniony przybywał. Na Wawelu spali wszyscy, zbudzono tylko marszałka dwora Ryterskiego, a ten z listy i słownem doniesieniem, wszedł do Grzegorza z Sanoka, u którego jeszcze lampka się paliła, bo uczony ślęczył nad księgą.
Ryterski przychodził w niepewności co czynić miał, spytać mistrza, czy wypadało budzić królową dla posłańca z Węgier.
– Miły panie – rzekł wstając z za pulpitu mistrz – jeżeli jej macie co dobrego zwiastować, budźcie, jeżeli złe, nie spieszcie. Dowie się zawsze za wcześnie.
Cóż goniec przynosi?
Ryterski zżymnął ramionami.
– Narodził się pogrobowy syn Albrechtowi!
– Syn! – wykrzyknął Grzegorz. – Nie macież po co budzić królowę.
– Tak – odparł marszałek – wiadomość nie będzie pożądaną, ale trudno radzić na to…
Jednym z pierwszych więc Grzegorz dowiedział się, że los, który zawsze ludziom na przekorę sprowadza to, czego sobie nie życzą, dał Elżbiecie syna po śmierci ojca…
Dla biednej wdowy było to pociechą, dla królowej Sonki troską wielką.
Jak dzień komornik króla, który o brzasku, wstawał i szedł swoje sokoły oglądać a konie, przybiegł do Grzegorza. Władysław go wzywał do siebie.
Zastał go w rannem ubraniu, z twarzą wesołą.
– Wiesz – zawołał – Elża ma syna!! a ja doskonały sposób wycofania się. Dziecku jej nie mogę odbierać korony…
– Tak, miłościwy panie – rzekł mistrz – ale w układach, które przywiózł biskup z Segedynu, stoi ten wypadek przewidziany, a wyście przyjęli warunki!
– Nie chcę ich! – przerwał król – nie chcę!! Nie mogę!
Zaledwie zamienili słów tych kilka, gdy królowa Sonka w sukni zaledwie narzuconej i chuście na głowie, ukazała się we drzwiach.
Oczyma zmierzyła ich obu. Grzegorz cofnąć się chciał, król skinął aby został.
– Elża ma syna! – poczęła królowa głosem drżącym. – Któż wie? Może go jej podłożono umyślnie… Ale to nic nie znaczy… nic…
– Owszem, dla mnie to znaczy bardzo wiele – śmiało odezwał się król, patrząc na mistrza jakby go na pomoc wzywał. – Ja nie chcę dziecku odbierać korony, nie chcę.
Oczy królowej zapaliły się gniewem.
– Monarchowie i prości ludzie, a nadewszystko ci, co rycerzami się chcą nazywać – rzekła ostro – powinni dotrzymywać słowa!!
My i ty, przyjęliśmy warunki przywiezione przez posłów… Ten dzieciak wezmie sobie księstwo Austryi, no i Czechy! – dodała z niechęcią – a ty koronę węgierską!!
Młody król zamilkł, lecz twarz jego się zmieniła. Miał wielkie poszanowanie dla matki, nawykł był do posłuszeństwa, lecz widziała, iż opór stawić będzie. Nie spotkała go dotąd u dzieci i rumieniec na twarz jej wystąpił.
Przeszła się milcząca po izbie i z kolei ona też zwróciła, jakby w pomoc powołując Grzegorza z Sanoka.
– Powiedzcież wy królowi – odezwała się – że co raz się przyrzekło, tego cofać nie można.
– Miłościwa pani – odparł mistrz – właśnie to mówiłem królowi przed chwilą, ale też powiedzieć muszę, że szlachetnego jego miłości uczucia dla sieroty i wdowy, żaden człowiek nie potępi…
– Co za wdowa, jaka sierota? – wybuchnęła Sonka. – Powinna się czuć szczęśliwą, iż takiego męża dostanie, a jej dzieciak takiego ojczyma! Nie ma się co użalać nad jej losem, ale go chyba zazdrościć!!
Na to namiętne wystąpienie królowej, trudno odpowiadać było, nie czekała też odpowiedzi i wyszła zagniewana…
Od rana dnia tego na zamku rozpoczęły się bieganie, powoływanie rady, wyprawianie posłów… Panowie zjeżdżali się na zamek. Królowa wezwała swoich, Sędziwoja Ostroroga i Jana z Koniecpola.
Biskup Zbyszek z gościem swym biskupem Janem, znaleźli się po mszy na pokojach. Nadbiegli i inni posłowie.
Król zagadnięty przez Oleśnickiego, odważnie mu oświadczył, iż korony nie chce, że ona mu wstręt czyni wydarta sierocie…
Zmarszczył się Zbyszek, lecz nic nad to odpowiedzieć nie umiał, że na pierwszym względzie była obrona przeciwko niewiernym, a spadek pogrobowca na szalę z nią iść nie mógł.
Zwołano radę dnia tegoż, ale nim się zjechali panowie, królowa starała się wprzódy widzieć i mówić z nimi, aby ich sobie pozyskać.
Pomimo to, w pierwszej chwili podzieliły się zdania.
Niektórzy już wiedzieli, a raczej domyślali się królewskiego wstrętu, i szli za nim, inni z królową i biskupem…
Na prawie równe dwa obozy rozłamała się rada…
Na Węgrach widać było niewymowny strach i niepokój. Groziły im nietylko utrata posiłków, jakich się w rycerstwie polskiem spodziewali, ale zemsta stronnictwa królowej Elży i tych wszystkich co z nią i Cillym Ulrykiem trzymali.
Powstały lamenta i najgwałtowniejsze odwoływania się do zawartych umów…
Przez cały dzień ten nie ustawała niepewność. Król się opierał, ani matka ani biskup niechęci jego do tego małżeństwa przełamać nie mogli. Unikał nawet mówienia o tem.
Oleśnicki powołał do siebie Grzegorza z Sanoka, o którym wiedział, iż blizkim był młodego króla.
– Wpłyńcie na niego – rzekł. – Nie godzi się dla jakichś względów podrzędnych spuszczać z oczów sprawy najwyższej wagi. Turcy opanowali już Adryanopol, cisną się zalać i ujarzmić Europę, grożą cesarzowi w Konstantynopolu, grożą nam i całemu chrześciaństwu, murem powinniśmy stanąć przeciw nim…
– Król gorąco tego pragnie – rzekł Grzegorz – ale małżeństwem się brzydzi, a ja do niego namawiać go nie mogę.
Oleśnicki się zmarszczył.
– To są płoche względy – rzekł – krzywda się nikomu nie stanie… Warunki przyjęte zostały.
– Ja na króla wpłynąć nie potrafię – przerwał Grzegorz – to rzecz królowej matki i wasza, miłościwy pasterzu. Słowo moje nie zaważy…
Z tem odszedł mistrz. Wieczorem król trwał jeszcze nieporuszony w swem postanowieniu…
Królowa widząc, że inaczej go nie pokona, rzuciła się w inną stronę.
Zwołano rówieśników i towarzyszów króla, Tarnowskich, Tęczyńskich, Zawiszów. Wszystkim im żal było tej rycerskiej wyprawy, na którą się gotowali wielkiem sercem… Im poleciła Sonka, aby króla nawracali…
Przez cały też dzień następny, otoczony zasmuconemi twarzami i utyskiwaniami swych rówieśników, król począł żałować tego, że na wojnę przeciwko niewiernym nie wyjdzie…
Widać było wahanie. Szukał jakiegoś środka, któryby dozwolił i na Węgry iść, i małżeństwa nie zawierać…
Ta wojna z niewiernemi, która krucyatą być miała, sławną na świat cały, przez Rzym pobłogosławioną, zwycięzką, miała tyle dla młodych uroku…
Grzegorza z Sanoka nie powołał już król do siebie.
Węgrowie tymczasem nie tracąc chwili jednej, zabiegali na wsze strony. Doniesiono im o panach, którzy odradzali przyjęcie korony, udali się do nich, jednych błaganiem, drugich ujmując obietnicami.
Sam biskup czynnym był wielce i gorliwym. Niektórzy w Radzie dali się jego powadze ująć, inni zamilkli…
Zbierano się razy kilka, rozchodzono z niczem. Król milczał. Stronnictwo jego zmniejszało się, królowej rosło… Nie starając się syna przekonać, Sonka znajdowała stosowniejszem zyskać Radę i jej zdaniem zmusić króla do przyjęcia korony.
Wszystkie więc zabiegi skierowane były ku tym, co jak Jan z Tęczyna i kilku poważniejszych, króla dla siebie mieć chcieli, a Węgier się wyrzekali. Ci wkrótce pozostali w zmniejszającej się coraz garstce… i odzywali coraz słabiej, mniej głośno. Stronnictwo królowej przemagało…
Unikając nalegania, którego się obawiał, król Władysław wyjechał na łowy, gdyż roku tego zima się przedłużała i trzymała ziemię pod śnieżną skorupą, chociaż zbliżała się już druga postu niedziela…
Pod niebytność króla, w końcu na Radzie przewagę wziął biskup Zbyszek i posłów węgierskich uspokojono, że król przyrzeczenia dotrzyma.
Powracający Władysław, pomimo spóźnionej pory, zastał matkę oczekującą na siebie.
Oznajmiła mu bez przygotowania, stanowczo, iż wolą było wszystkich, zdaniem Rady, aby umowa utrzymaną została.
Zmarszczony, milczący, Władysław wysłuchał tego wyroku. Nie mógł się razem matce i wszystkim sprzeciwić, lecz okazał, jak był nierad postanowieniu temu.
– Moje więc szczęście i przyszłość nic tu nie ważą! – odezwał się.
Z pieszczotliwym wyrazem, głaszcząc go pod brodą, zbliżyła się matka…
– Będziesz szczęśliwym, będziesz wielkim i sławnym!! – zawołała. – Szczęście królów jest w ich potędze… i w błogosławieństwie ludów, a ciebie niejeden naród, ale cały świat chrześciański wielbić i wynosić będzie, bo mu poświęcisz siebie… Co dla ciebie znaczy ta kobieta!! – Ruszyła ramionami…
Nazajutrz powtórzyło się zrana to samo z biskupem i przedniejszymi panami Rady, którzy przyszli przekonywać, prosić, błagać, aby koronę przyjął…
Władysław był piętnastoletniem dzieckiem rycerskiem.
Daleko silniejszej woli i charakteru człowiek uległby był może takiemu naciskowi, natarczywości, domaganiu się, prośbom i pochlebstwom… Smutny, zawstydzony własną słabością król milczał, nie sprzeciwiał się już.
Głoszono, że przystał na wszystko. Wieść ta rozpuszczona po mieście, złamała tych, którzy popierać chcieli Władysława.
Jeden Jan z Tęczyna sam przyszedł do króla ze współczuciem i żalem… a wychodząc od niego, spotkawszy biskupa Oleśnickiego, rzekł mu:
– Stanie się jakoście chcieli pasterzu, lecz pomnijcie słowa moje, bogdajbyście kiedyś nie żałowali tego, żeście gałązkę jagiellońskiego szczepu najdroższą, z ziemi, na której rosnąć i krzewić się była powinna, wyrwali!!
Nazajutrz była to druga postu niedziela, jakby chciano postanowienie uczynić nieodwołalnem, biskup w katedrze na Wawelu zarządził uroczyste dziękczynne nabożeństwo. Biskup Jan z Segedynu, wszyscy posłowie węgierscy, mnogi tłum ciekawością ściągniętych ludzi, napełnił świątynię. Król młody, królewicz Kaźmirz, królowa matka, dwór świetny i liczny, znajdowali się, przytomnością swą uświęcając ogłoszone korony przyjęcie…
Z kościoła wprost wszyscy szli do sali białej na zamek, gdzie król na tronie miał przyjmować węgierskich posłów… Wcisnęli się do niej i ciekawi Turcy, oczekujący jeszcze na odpowiedź dla pana swego. Wymowniejszej nad to, co ujrzeć mieli, dać im nie można było…
Skończywszy przemówienie do Władysława, sędziwy biskup Jan dał znak swym towarzyszom i wszyscy padli na kolana przed młodym królem, błagając, aby ich nie opuszczał. To niespodziane ukorzenie się, wzruszyło króla. Powstał z tronu, bledniejąc i rumieniąc się naprzemiany…
– Bóg mi świadkiem – zawołał podnosząc oczy – iż nie dla żądzy panowania, nie dla ziemskich widoków, przyjmuję ofiarowaną mi przez was dostojność, ale dla dobra chrześciaństwa, dla obrony wiary…
Głos mu drżał i piękna twarz młodzieńca wyrażała taki jakiś zapał rzewny a smutny, brzmiało to taką ofiarą wielką a szlachetną, że nawet królowej Sonce, stojącej zdala na podwyższeniu, łzy się w oczach zakręciły…
Była to chwila uroczysta, w której niepojętym sposobem serca się wszystkim poruszyły jakiemś przeczuciem bolesnem… W głosie króla brzmiało jakby jasnowidzenie męczeństwa i poświęcenia…
W takiem uroczystem ducha podniesieniu, po cichu opuścili wszyscy salę i po chwili dopiero Węgrów zapał, radość i wdzięczność wybuchnęły.
Biskup Szegedynu nazajutrz powtórnie po wszystkich kościołach nabożeństwa dziękczynne odprawiać polecił.
Stało się, lecz Polacy, wyjąwszy młodzieży, rwącej się do boju i chciwej przygód, teraz dopiero gdy młodego króla postradać mieli nie wiedzieć na jak długo, poczęli przewidywać, że ciężkiem będzie dla nich osierocenie.
Własne sprawy domowe wymagały oka gospodarza, a młody król w chwili, gdy się miał z niemi oswoić i uczyć panowania, opuszczał kraj, oddając się innemu narodowi.
Zostawała królowa, biskup i po staremu panowie małopolscy do rządzenia, żadnej nadziei, aby się co zmienić mogło. Nie zbywało na tych, którym wielkorządy wojewodów nie były do smaku, a odwołanie się do pana pożądanem…
Trwać więc miało bezkrólewie owo długie… bez końca.
Młodzież tylko widziała w tem wszystkiem zręczność popisu z rycerską dzielnością, zobaczenia świata, zdobycia imienia. Pomiędzy nią panował zapał nadzwyczajny, radość, gorączka, którą Węgrowie opowiadaniami o kraju swym, jego bogactwie i piękności, podsycali.
Król nawet z początku smutny, dał się ożywić i temu usposobieniu, które go otaczało, pociągnąć.
Przy pierwszej jednak zręczności, spotkawszy Grzegorza z Sanoka, uczuł potrzebę wytłumaczenia się przed nim ze zmiany.
– Kochany mistrzu – rzekł łagodnie – nie potępiaj ty mnie. Uległem, prawda, idziemy do Węgier, ale wszystko się może obrócić inaczej. Ja żenić się nie będę potrzebował i do korony jeszcze daleko!!
Grzegorz nie powiedział nic, porozumieli się wejrzeniem tylko.
Wybór w podróż, której towarzyszyć mieli najprzedniejsi z panów i szlachty polskiej, pomimo przynaglania i pośpiechu, nie mógł się tak obyć skoro, jak żądano. Każdy z panów, z Tęczyna, z Koniecpola, ze Szczekocin, brał z sobą poczet znaczny, wozy i czeladzie, obfity rynsztunek wojenny, a wreszcie i bez grosza ruszyć nie mógł. Rozbiegli się wszyscy po dworach zbierać, ściągać, układać, co z sobą mieć musieli.
Królowa nastawała, ażeby orszak syna jej był jak najświetniejszy i wielkie dał pojęcie Węgrom o bogactwach i potędze Polski. Sama ona z biskupem i królem dobierała osoby, które jechać miały do Węgier. W pierwszej chwili dla powagi, dla układów, dla zabezpieczenia się na przyszłość, biskup Zbigniew był koniecznym.