Kitabı oku: «Waligóra», sayfa 22
IV
Mszczuj ruszył do dnia z Krakowa, z tego Krakowa, którego teraz znieść nie mógł, bo był w nim więźniem mimo woli. Serce ciągnęło go do cichej Białej Góry, a tu codzienne widoki krew w nim burzyły.
W mieście zaledwie wyszedłszy za bramę spotykał jaki tabor kupiecki Niemców ciągnących z kupią od Kolonii, Akwizgranu, Lubeki…, odwracał oczy i z drugiej strony dochodziły go głosy już osiedlonych tu Szwabów Franków i Sasów, którzy jak w domu gospodarzyli pod bokiem księcia.
Nietylko cierpiano ich tu, ale im wygadzano i ustępowano, a polski obyczaj i prawo wcale ich nie obchodziło.
Na dworze połowa pewnie była Niemców, którzy w sprawach rycerskich przewodzili, nauczali i to co sami z Francyi wzięli przedawali za swoje.
Pomiędzy duchownemi nie mniej ich było. Biskup Iwo potrzebował ich jako nauczycieli, jako przewodników, za co mu lekceważeniem i obojętnością na potrzeby domowe się wywdzięczali. Z miejscowemi obchodzili się niemal z pogardą, bo tu im wszystko barbarzyńskiem się zdawało. Duchowieństwo swojskie musiało ustępować przed niemi. Wprawdzie Biskup Iwo pilno czuwał aby własnych sobie wyuczyć księży, którzyby zrozumiałym apostołować mogli językiem – lecz ludzie powoli rosną…
Mszczuj więc tu, niemal tak jak we Wrocławiu musiał się zżymać i burzyć w sobie, nie mogąc nawet ze swą niechęcią objawić.
Biskup karcił ją jako grzeszną i niechrześcijańską – dla niego wszyscy w Chrystusie byli braćmi, i jeden Kościół wielką spójnią narodów wszelkich na ziemi.
Życie staremu zdawało się nieznośnem, gorzkiem, a tęsknota za domem coraz mocniej dojmowała…
Czasem gdy dotknął ręką głowy rozciętej, piersi na której została blizna, gdy przypomniał ową noc straszną powrotu do Białej Góry, serce żegła mu chęć zemsty niezmierna. Gdyby był mógł, gdyby wiedział gdzie miał szukać tych dwu zbiegów, na których napadłszy w lesie, owe dwie rany, co go obaliły, otrzymał!!
Ci Niemcy śmieli wkraść mu się do izby dziewcząt jego, i wzrokiem swym, tchnieniem swojem – skazić te dwa czyste jego gołąbki…
Żal mu było i starego ks. Żegoty z którym rozstać się musiał, nadewszystko dawnego życia na Białej Górze w tem zapomnieniu o całym świecie i – o Niemcach!
Mszczuj nie spoczywał prawie w drodze, im bliżej był granic swych, tem zdało mu się że koń zwalniał biegu…
Stanął już późnym wieczorem u wrót i ostrokołu, przy strażniczej chacie… Głosem dobrze znanym staremu wrotnemu zakrzyczał nań, raz, drugi napróżno. W oknie chałupy się nie świeciło, pachołek poszedłszy do niej stukać, nie dobił się nikogo – była pustą…
– Chyba zmarł! – krzyknął Waligóra…
Wrota otworem stały.
Tem niecierpliwiej do zamku popędził…
Gdy w róg uderzył przybiegłszy do bramy…, postrzegł dopiero że i ta była niezamkniętą. Ludzi kilku co stali przy niej, zobaczywszy go pierzchnęli.
Działo się to czego zrozumieć nie mógł. Biała Góra jego stała jakby opustoszona, ludzie jak bez zwierzchnika i głowy…
Wjechawszy w dziedzińce nie postrzegł ognia nigdzie, postacie jakieś strwożone ukazywały mu się zdala i pierzchały kryjąc się po kątach…
Na odgłos jego rogu Telesz nie nadbiegł…
U drzwi dworca skoczywszy z konia znalazł wielką izbę pustą, otworem, ognisko zagasłe… – jak gdyby ludzie wymarli.
Dzieci! gdzie były jego dzieci! Waligóra po ciemku rzucił się drzwi do komór wyłamując i wołając głosem wielkim…
Nikt nie przychodził, nie pokazywał się nikt, nie słyszał…
Włosy przerażonemu powstały na głowie, a że mu głosu zabrakło, pochwycił róg i dąć zaczął ze sił wszystkich.
Trąbienie jak grom rozległo się po izbach, po podwórzu… Nikt nie przychodził.
Ludzie którzy ze Mszczujem przybyli rozbiegli się, wylękli jak on szukać kogoś z domowych. Na widok ich zdala uchodzili wszyscy… nikogo pochwycić nie mogli.
Jeden z czeladzi postrzegł słabe światełko przez otwarte drzwi kaplicy. U ołtarza na kolanach zgięty modlił się Dobruch. Porwali go i pociągnęli bezwładnego przed pana, który stał róg trzymając w ręku, oparty o drzwi, oszalały.
Pacholę mu przyświecało pochwyconą gdzieś drzazgą… Gdy starego Dobrucha, który krzyżyk trzymał w ręku, przywleczono przed pana, postradał mowę ze strachu.
Mszczuj napróżno wołał ręce łamiąc. – Gdzie dzieci moje? – Dobruch płakał i nie odpowiadał.
Dzieci nie było!! Stara prządka znikła także – Telesz się nie pokazywał – czeladzi reszta z trwogi kryła się po szopach, wyżkach i dołach…
Co się tu stało Mszczuj nie mógł nawet myślą zgadywać, wiedział tylko że jego dzieci, jedynych tych co go na ziemi trzymały – nie było.
Widząc pana pół trupem już z trwogi i gniewu, ludzie co z nim jechali, rozbiegli się wszyscy szukać kogoś coby o nieszczęściu opowiedział… Był może jaki ratunek…
Dobruch tymczasem ochłonąwszy, jęczeć zaczął i przysunął się do starego…
– Telesz popędził za niemi – rzekł, – dwa dni temu – i nie wrócił…
– Za kim? – Mszczuj nie mógł spytać, język mu przysechł do ust spalonych.
Wleczono starego parobka, który wyrywał się krzycząc, sądząc że go wiodą na stracenie.
Padł błagając o życie u nóg Waligóry, zaklinając się że był niewinnym… Rwało mu się opowiadanie bezładne.
– Panie, ojcze, my wszyscy niewinni. Kto ich wie, jak, którędy Niemcy się nocą wkradli na gród… Wrota stały zamknięte, straż u nich… Porwali dziewczęta i unieśli je z sobą, unieśli… Przyszli i wyszli tak cicho że dopiero nazajutrz postrzegły baby że naszego skarbu zabrakło.
Telesz ze wszystkiemi ludźmi i końmi od dwóch dni w pogoni…
Mszczuj słuchał, nie dając znaku po sobie – czy zrozumiał opowiadanie jękiem przerywane – gdy parobek dokończył, zachwiał się i padł jak długi na ziemię.
Piorunby nie raził silniej… Czeladź pobiegła po wodę, ludzie wzięli na ramiona i zanieśli do izby. Zapalono ogień, poczęły się zwlekać baby.
Stary oblany wodą, otworzył oczy wkrótce, ale usta ścięte rozewrzeć się nie mogły. Leżał tak w osłupieniu niemem, żywy a umarły, – bezwładny…
Przestraszona czeladź, nie wiedząc co począć po krótkiej naradzie, na lepszych koniach puściła się do Krakowa dać znać Biskupowi.
Dobruch, stare baby, kilkoro pacholąt siadło tymczasem na straży przy chorym…, który zdało się że z boleści wielkiej zmysły postradał…
I ten cios jeszcze nie zdołał go dobić – żył, musiał żyć.
Noc tak przeszła. – Rankiem z pogoni próżnej zaczęli powracać ludzie pieszo, lub z końmi porozbijanemi. Telesza tylko nie było.
Śladem Niemców, którzy w kilkanaście koni uchodzili z uwięzionemi dziewczętami, gonili, jak opowiadali ludzie, aż do łużyckich granic. Tam im przepadł ślad, w obcą ziemię nie śmieli iść, boby języka nie dostali, a w niewolę popaść mogli.
O Teleszu wiedzieli że przodem gnał, ale gdzie się podział, nie słyszał nikt, wpadł jak w wodę. – Mógł też istotnie z rozpaczy gdzieś skoczyć do rzeki, nie śmiejąc powracać do pana.
Niewiasty opowiadały że pojąć nie mogły jak dziewczęta porwać się dały, nie krzyknąwszy o pomoc, nie broniąc się – jakby z niemi poszły dobrowolnie. Tajemnicą to było dla wszystkich… – czarem jakimś i zadaniem…
Waligóra został na posłaniu, pojony wodą i polewką jakąś, którą mu gwałtem do ust wlewano.
Trzeciego dnia sam Biskup Iwo był na zamku. Do izby brata wszedł powoli modląc się pół głosem, stanął nad łożem jego i odmawiał długo, aż do końca modlitwę. Oczy jego wlepione we Mszczuja, miały siłę, która go jakby ze snu się budzić zdawała… Poruszył się niespokojnie i jęknął.
– Wstań i chodź! – zawołał Iwo, wyciągając rękę ku niemu. – W imię Boże, nakazuję ci, powstań, idź. Padnij na kolana i ofiaruj Bogu boleść swą, a żyj.
Stał się cud, stary Mszczuj posłuszny dźwignął się z łoża, jęknął znowu, i przypadł do ręki brata.
– Bracie, ojcze! – zawołał ze łkaniem, – na co ty mi żyć każesz? Nie mam ja żyć dla kogo i dla czego… ostatni skarb wydarły mi wrogi moje, tak jak pierwszy…
Oni mi odebrali matkę, oni córki zabrali. Nie chcę życia…
Biskup położył mu rękę na głowie i mówił krótką modlitwę, potem schwycił dłoń jego i jak dziecię poprowadził z sobą do kaplicy.
Kazał mu uklęknąć – klękli oba.
– Ofiaruj Bogu! – powtórzył…
I modlił się z oczyma w ołtarz wlepionemi z taką siłą modlitwy, iż zdała się potęgę jakąś sprowadzać na ziemię, która starca miała odrodzić.
Pot kroplisty ciekł mu ze skroni, łzy z powiek znużonych… ale nierychło usta zaczęły się poruszać powolną modlitwą, która z nich wyrywała się naprzód jakby mimowoli, potem płynęła już potokiem wielkim i błaganiem…
Biskup Iwo nie przerywał też modłów, a gdy przeżegnawszy się wstał, Mszczuj podniósł się także, i szedł zdrętwiały ale spokojny…
Dał mu spocząć mąż święty.
– Pójdziesz ze mną, – rzekł do niego. – Za słabym jesteś abyś tu mógł pozostać, boleśćby ci wróciła od tych miejsc, które ją widziały.
Bóg dał, Bóg wziął. Mógł ci je odebrać śmiercią, odjął ci je przez ręce tych, których nienawidziłeś, gdy on przebaczać kazał i miłować…
Chodź ze mną, służyć Kościołowi i Panu naszemu. – Jeśli ci życie obmierzło, znajdziesz je gdzie dać za Chrystusa i za sprawę książęcą, która jest nas wszystkich sprawą.
Ucałował go w głowę.
– Chodź zemną – dodał, – będę się modlił aby się zgoiły rany twoje – chodź zemną, abym czuwał nad tobą. Bądź moją ręką i pomocą… Idź, dziecko moje, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Waligóra podniósł się z ławy…
– Idźmy – rzekł słowem jednem.
Sam Biskup musiał przywołać pozbieraną czeladź, znaleść ludzi którymby straż gródka powierzył. Mszczuja nie obchodziło tu nic. Szedł za bratem jak obcy, jak przykuty do niego mocą niewidomą…
Oba razem ruszyli w milczeniu z grodu. Mszczuj wyjechawszy z niego, nie obejrzał się nawet, nie chciał go widzieć już, ani żegnać. Ciągnął za bratem i całą drogę przebył w milczeniu z zaciśniętemi usty; tylko gdy Biskup poczynał się modlić, on także szeptał coś i płakał.
Był ranek gdy przybyli do Krakowa, a Iwo wprost zajechał przed kościół św. Trójcy, u którego wrót zsiedli oba…
Stał on otwarty, przed ołtarzem wielkim odprawiała się msza święta – żałobna. Dla Mszczuja było to jakby znakiem że wszystkie powinien był pogrześć nadzieje, a żywot rozpocząć nowy – posłuszeństwa i pokuty…
Sam byłby pewnie z tęsknoty, gniewu i żalu zmarł zamęczywszy się powolnie, – brat kazał mu żyć, – był w jego mocy – rzekł sobie, – służyć muszę mu, to wola Boża!!
Z kościoła pojechali do Biskupa, Iwo szepnął słówko Kumkodeszowi, i oddał kleryka na posługi bratu. Rozpoczęło się życie nowe, jakby z dziecięciem które musiano wodzić na pasku. Olbrzym ten obezwładniony posłuszny był i dał z sobą czynić co chciano. Uznał jakby władzę powierzoną Kumkodeszowi i robił co mu tamten wskazywał. Razem zrana szli na nabożeństwo albo do kaplicy gdzie Biskup jak dzień odprawiał mszę świętą; potem kleryk radził przejażdżkę konno za miasto, przyprowadzał go do stołu, zabawiał rozmową, czytał mu coś czasem, próbował grać z nim w szachy i kości dla rozrywki, opowiadał świętych żywoty, brał go z sobą do rozdawania jałmużny.
W godzinach wolnych Iwo wzywał Mszczuja do siebie.
Stary spełniał wszystko, nie opierał się nigdy, ale woli własnej nie miał wcale, tylko gdy wypadkiem nastręczano go na spotkanie się z Niemcami. Naówczas opierał się gwałtownie, oczy zachodziły krwią, stawał jak mur, prosił w końcu, a nic go skłonić nie mogło, by się o nich otarł.
Książe Leszek zdawna był już o przygodach Mszczuja uwiadomiony, serce jego czuło boleść jaką biedny ten człowiek dźwigać musiał; przez przywiązanie do Biskupa i litość, chciał starego wziąć do siebie, na dwór. Lecz i tu Niemców było wielu, a Waligóra drżał cały gdy którego z nich zobaczył, gdy dźwięk mowy usłyszał.
Książe więc wybierał tak towarzyszów czasem, aby wśród nich oprócz swoich i Rusinów nie było nikogo, i wyciągał Mszczuja z sobą na łowy…
Parę razy próbował go pytać i badać, przemyślając nad tem czyby mu sprawiedliwości nie mógł uczynić, o uwiedzione dzieci w Niemczech kazać pytać i los im zapewnić.
Waligóra zbywał księcia pokornem milczeniem, w którym było tyle boleści, iż Leszek musiał ją poszanować. – Palca w ranę kłaść się nie godzi, kto jej uleczyć nie jest pewien. W tych wycieczkach do lasu, w których Mszczuj towarzyszył księciu, poznał bliżej syna Kaźmierzowego i powoli się doń przywiązał. Leszek łatwo zyskiwał serca, bo był dobrym i łagodnym, a miłości u ludzi pragnął. Na swe czasy i położenie był tylko za słabym, a wymagał od ludzi takiej prawości jaką sam miał. Miłował nadto pokój i zgodę, zbyt dobre miał wyobrażenie o ludziach. Gdy mu od nich niebezpieczeństwa wystawiano bronił swoich nieprzyjaciół, wierzyć nie chciał ich złości, starał się dobrem tłumaczyć wszystko. Teraz nawet wzięcie gwałtowne Nakła przez Światopełka, Leszek tłumaczył i znajdował mniej występnem niż w pierwszej chwili.
– Pomorzanie go obrali swoim księciem, – mówił spokojnie, – nie ma dziwu że dla pozyskania ich sobie, chciał dawniej oderwane od Pomorza Nakło, zdobyć dla nich.
Niektórzy bystrzej widzący ostrzegali go po cichu iż Konrad przeciw niemu knował i zazdrościł mu dzielnicy a panowania. Leszek mówić nawet o tem nie dawał, oburzał się – bronił Konrada, ręczył za niego.
Tak samo jak niegdyś on i matka przywiązywali się ślepo do Goworka, wierzyli Mikołajowi Wojewodzie, teraz książe ufał nieograniczenie Markowi, był pewien brata, opierał się na przymierzu z Henrykiem Brodatym.
Ta dobroduszna wiara w ludzi, daleko bystrzejszą księżnę pobudzała czasem do łez, niekiedy do gniewu. Widziała w tej dobroci niebezpieczeństwo i lękała się o dzieci.
Ale i ona na mężu który ją kochał wymódz nie umiała tego co się z jego charakterem nie zgadzało. Czcząc pamięć ojca Leszek poświęcał długie cierpliwe godziny słuchaniu rozpraw sądowych, nudził się z jurystami, – z rycerstwem zabawiał w kunszta różne, w turnieje, w strzelanie, lecz gdy zagrażała wojna – bronił się od niej całą siłą. Krwi chrześciańskiej przelewać nie chciał.
Na pogan jak na zwierza poszedłby był z ochotą – na swoich oręża podnieść nie umiał.
Biskup zmierzał do tego ażeby Mszczuja na dworze pańskim umieścić, i mieć w nim stróża przeciwko Wojewodzie, którego wpływu się obawiał.
Iwo pobożny i niechciwy także wojny, więcej jednak w panu żądał energii i siły, a Marek jakby naumyślnie utrzymywał go w usposobieniu miękkiem, potakiwał myślom, uspokajał go i rozbrajał.
Sam książe w biednym Mszczuju poczynał się coraz więcej rozmiłowywać – starzec ten tak spokojny, mimo to jeszcze na łowach dokazujący cudów zręczności i odwagi, był mu miłym, a że książe przywiązywał się łatwo, często mu Waligóry brak było.
Księżna lubiła go także… Cóż gdy na dworze prawdziwych i poprzebieranych za Niemców ludzi tylu było, iż Mszczuj tam wytrwać nie mógł.
Musiano żal jaki do nich miał poszanować a nawet lękać się go drażnić, gdyż Kumkodesz miał już dowód że wprowadzony do niecierpliwości Waligóra nie miał pomiarkowania.
W czasie jednej przejażdżki z klerykiem, spotkali przypadkiem trochę napiłego do dworu należącego płatnerza, którego zoczywszy Kumkodesz, kazał mu precz z drogi ustąpić, aby się na oczy Mszczujowi nie nawinął. Niemiec ufny w swą siłę i opiekę pańską, nie dając się spędzić z gościńca, stanął i począł krzyczeć, odgrażać się z butą wielką, to na kleryka to przeciw Mszczuja się ciskając. Nim Kumkodesz miał czas swojego towarzysza skłonić do powolności i zjechania w bok od pijanicy, Mszczuj podjechał do siedzącego na koniu płatnerza, i choć ten mieczyka dobył, ująwszy go za kołnierz od kaftana, z konia podniósł i cisnął nim tak na ziemię, że Niemiec ledwie z potłuczonemi kośćmi, miesiąc odleżawszy, żywym pozostał. Rozgłosiło się to, a że Mszczuja i na łowach z księciem widywano nieraz siłę olbrzymią, strzegli się go ludzie zaczepiać, i Niemcy go omijali.
Oprócz Kumkodesza, do dworu nieszczęśliwego starca, należał z dobrej woli Hebda.
Przed bardzo wielą laty, gdy ten jeszcze był ziemianinem możnym spotykali się oni z sobą i znali. Później Hebda nie poznawał nikogo, lub nie chciał przypomnieć, ale Mszczuja nie mówiąc o przeszłości powitał serdecznie.
Waligóra litował się nad pokutnikiem i dawał mu jałmużnę.
Gdy szli do kościoła, Kumkodesz z jednej, Hebda w małem oddaleniu towarzyszył mu z drugiej strony, zabawiając go niedorzeczną paplaniną. Przeczuciem zgadywał stan jego ducha, prawił mu rzeczy które czasem pół uśmiechu na usta jego wywoływały.
Trwało to tak do wiosny. – Hebda po długiej swawoli, wpadł w ten stan pokutniczy, który po niéj zwykł był następować, leżał krzyżem na ziemi przed kościołami dnie i nocy, nie pił i nie jadł, aż doszedł do znękania takiego, iż go prawie już bez duszy zaniesiono do św. Ducha.
Mszczuj przychodził tam do niego i pilnował chorego razem z zakonnikami.
Na pozór nie zmieniło się nic w tym stanie obezwładnienia w jakim Waligóra zostawał od pamiętnej nocy; biskup dawał mu wypoczywać na duchu patrzał z dala, czuwał, na ostatek dnia jednego przywołał brata do siebie.
– Mszczuju – rzekł – jużeś się powinien był pokrzepić, a rany twoje jeźli się nie zabliźniły to przyschły, ja ciebie potrzebuję; Leszek chce cię mieć przy sobie, musisz iść na dwór, i trwać tam…
– A niemcy? – mruknął stary.
– Mało tam ich jest, ty z niemi obcować nie potrzebujesz – odparł biskup. – Z dobrym panem będzie ci tam wygodnie i spokojnie. Znasz Leszka… Nie odstępuj go, staraj się go trochę zahartować, pilnuj aby Marek ze swemi nie czynił mi go zbyt miękkim…
Na dworze serce pana masz, księżna ci sprzyja, nasi i rusini szanują cię, na niemców możesz niepatrzeć – a tyś tam potrzebny.
Różne wieści chodzą – dodał biskup – ja wierzyć im nie chcę. Powiadają, że zasadzki na księcia czynią, że jakąś gotują zdradę, tyś na straży powinien być, bo ciebie się lękają i oko masz, a poczujesz wroga, gdy książę we wszystkich widzi przyjaciół i wierzy każdemu…
Mszczuj się chciał wymawiać jeszcze, lecz biskup Iwo tej siły jaką nad nim miał, użył całej. Rozkazał – stał się posłusznym. Tegoż dnia poszli na Wawel razem, książę powitał uśmiechając się Waligórę tem, iż go ochmistrzem czyni nad komornikami i spodziewa się, iż go już nie opuści.
Pozostał więc Waligóra na zamku, gdzie mu izby przeznaczono niedaleko książęcych, aby każdego czasu do nich wolny wstęp miał.
Z Waligórą razem, dwóch czeladzi z Białej Góry przyszło na zamek, ulubiony mu Sęczek który na zamku był jeszcze gdy niemcy na nim gościli i Kurek co szat i odzieży pilnował. Sęczek jak ogień bystry był, swawolny, ale jak pies do pana przywiązany.
Było już lato, Leszek jeszcze nie postanowił nic o zjeździe wielkim, bo biskupi się naradzali, gdzieby go zwołać przystało, a nie wszyscy się nań godzili. Arcybiskup gnieźnieński i Iwo za nim byli, za temi i reszta pójść musiała.
W tej niepewności, gdy i książęta których wyrozumiewano, wahali się, dano znać do Krakowa iż Konrad z Płocka miał w odwiedziny przybyć do brata.
Leszek się tem uradował wielce, bo widział miłość braterską zadającą kłam oszczercom.
Księżna niewieściem przeczuciem obawiająca się mężowskiego brata, nie dzieliła jego wesela i okazywała twarz smutną, lecz była Leszkowi powolną i posłuszną.
Zaczęto więc czynić przygotowania na przyjęcie księcia Konrada, a sam pan najczynniejszy był i gdy dzień nadszedł, ze dworem całym wyruszył przeciw niemu za miasto. Waligóra też z urzędu z nim być musiał…
Zdala już na widok świetnego dworu księcia Konrada, który cały niemal z niemiecka był strojny i niemców liczył niemało, Mszczujowi oczy krwią zaszły. Obok Konrada jechał jeszcze na tem większe utrapienie jego, krzyżak Konrad von Landsberg z kilku ludźmi swojego orszaku. Książę chciał się pochwalić przed bratem pomocnikami temi którym oddał ziemię Chełmińską.
W chwili gdy się spotykali, Mszczuj oczy wlepiwszy w jednego za Krzyżakiem młodzieńca, stanął osłupiały – twarz jego oblała się krwią i zbladła trupio… zaczął drżeć jak w zimnicy i zapomniał się tak, iż go przestrzedz musiano aby na bok ustąpił.
Bracia powitali się uprzejmie bardzo, była jednak wielka różnica w obejściu się obu.
Leszek rzucił się po młodzieńczemu bratu na szyję, objął go, był wzruszony, Konrad uśmiechał się i okazując przyjaźń, pozostał chłodnym. Błysk zazdrości i wprędce uśmierzonego poruszenia, przebiegł mu po twarzy. Obok siebie jechali na zamek, gdzie na nich księżna oczekiwała niespokojna.
Dwór Konrada liczny, okazały, nie ustępował Leszkowemu, krzyżak dodawał mu blasku. Obcy ludzie widzieli w przybyłym chłód i źle pokrywaną niechęć, która się w szyderskich spojrzeniach malowała, Leszek cały był w szczęściu swojem. Przyjęcie dla Konrada zarządzono świetne, począwszy od uczty wspaniałej tegoż wieczora. Mszczuj który za orszakiem książąt jechać był zmuszony, dał się wieźć koniowi, zsiadł z niego i natychmiast od przedsieni wszedł do swej izby, a tu cisnąc głowę rękami, pół oszalały, jęcząc padł na posłanie.
Nie poszedł już do księcia.
Biskup Iwo, który na zamku był, gdy przyjechali, nie widząc brata, niespokojny posłał na zwiady. Powiedzieli mu dworscy, że chory wrócił i ledz musiał. Chociaż domyślał się biskup przyczyny tej choroby, wyszedł jednak, aby brata skłonić do znajdowania się przy uczcie.
Z przerażeniem porwał się z łoża, gdy drzwi skrzypnęły Mszczuj, Iwo twarz jego zmienioną widząc, zaczął od przeżegnania.
Jeżyły mu się włosy, oczy pałały.
– Miarkuj się i panuj nad sobą! – odezwał się biskup.
– Ten zbójca tu jest, ten co mnie w piersi ranił, ten co mi porwał dziecko – krzyknął Waligóra – zbójca tu!
Iwo stał nieporuszony.
– Widzisz wszędzie obraz tego człowieka, jak żeby on się tu mógł znaleźć? – odparł spokojnie.
– Przybył w orszaku Konradowym – ciągnął dalej Mszczuj – ja pomstę nad nim mieć muszę.
– Możeż to być? – powtórzył Iwo.
– Bracie – przysięgam ci! On z drugim zdradliwie napadli mnie i krew moją wytoczyli… zasadzili się na mnie gdym gonił, gdy widzieli mnie bezbronnym. On jest! on!
Biskup zamilkł…
– Być to nie może – rzekł powolnie – aby się ważył tu przybyć, boć o tobie i o mnie wiedzieć był powinien…
– Urągać mi się przybył – zakrzyczał Mszczuj – a jabym nie miał nastać mu na gardło i zgnieść plugawego robaka!!
– Uspokój się – odezwał się Iwo – daj mi rozpytać, oczy cię mylą… Nie wychodź z izby!!
Waligóra chciał mówić coś jeszcze, gdy biskup wyszedł już i powrócił do księcia. W tejże chwili wpadł do komory Sęczek, blady i pomięszany. Zobaczywszy pana swego w tym stanie, w jakim go widywał na zamku, strwożył się więcej jeszcze.
– Tyś tych niemców widział na Białej Górze – zawołał przyskakując ku niemu Mszczuj. – Mów! widziałeś ich!
– Widziałem – mruknął chłopak.
– Ten ci tu jeden jest? – dodał Waligóra, za ramię go chwytając i ciągnąc, aby się z wejrzeniem nie ukrywał. – Mów! poznałeś go?
Strwożył się Sęczek i zabełkotał – Niewiem!
– On jest! on! on! – zawrzał stary – idź! wytrzeszcz oczy. – On.
Sęczek poznał był od razu Gerona, który w istocie przybył w orszaku swojego stryja, lecz znając gniew pana, niechciał potwierdzać, aby rozlewu krwi na dworze nie być przyczyną.
Mszczuj drżał cały, zrywał się, kładł, chodził, włosy darł z głowy. Nie wątpił, że jednego z tych dwu miał przed sobą, z któremi walczył i co mu porwali dzieci. Nic go nie mogło powstrzymać od zemsty nad nim, nawet ta myśl, że jednej z córek mógł być mężem.
Z objęcia ich byłby wyrwał i zmiażdżył tego człowieka. Gero przy pierwszem spotkaniu w polu poznał był też przeciwnika swego, nie wiedząc że był ojcem porwanych dziewcząt; widział w nim tylko cudownie zmartwychwstałego człowieka którego napadli oba z Hansem, gdy w pogoni spoczywał i za zabitego go porzucili.
Zmięszawszy się tem że i starzec wlepione miał w niego mściwe oczy, Gero myślał, co ma począć z sobą i jak uniknąć spotkania i zemsty, lecz trochę się uspokoił nie widząc już Mszczuja w izbie i u stołu.
Że on był, zdawało mu się niewątpliwem. Przygoda na Białej Górze była w części znaną stryjowi Konradowi, choć o dziewczętach porwanych krzyżak nie wiedział. Obie one skryte zostały na Burgu Lambach, u matki Hansa, a Gero musiał się stawić do stryja… Znając go, nie śmiał wspomnieć nawet o napadzie i porwaniu.
Ucieczkę z Białej Góry i obronę w lesie od pogoni, opowiadał Geron Konradowi, i Mszczuja ujrzawszy, wybrał chwilę by mu szepnąć, że na dworze księcia spostrzegł tego, którego porąbali.
– To nic – rzekł zimno krzyżak – nie śmieją się do nas uwiązać.
Nie znasz go…
– A jeźli wyzwie mnie? – spytał Gero.
– I ty się mnie pytasz co masz czynić, gdy rycerz rycerza wyzwie na rękę? – odparł stryj szydersko.
Gero zamilkł.
Krzyżak przejęty wielkiem znaczeniem zakonu swojego, lekceważył sprawę – któż mógł śmieć tknąć jednego człeka ze dworu brata niemieckiego domu szpitala Maryi Panny?
Sęczek wybiegł z komory i choć oczy jego bystre nie potrzebowały potwierdzenia tego, co raz widziały, wkradł się do jadalni, aby Geronowi przypatrzeć. On był! nie miał już wątpliwości. Nie wrócił jednak do pana – aby gniewu jego nie rozżarzać.
Uczta przeciągała się długo… Opowiadano o poganach pruskich, o wyprawie na nich, o budowaniu zamków dla zakonu nad Wisłą, o pokonaniu dziczy, którego Konrad był pewnym.
Ucztowanie coraz gwarniejsze, do którego Leszek gościnnie zachęcał – aż do nocy przetrwało. Gospody dla Konrada książęcia i towarzyszów jego naznaczono w domostwach na Wawelu. Późno już zaprowadzono gości na spoczynek.
W osobnej komorze Konrad von Landsberg miał posłanie z bratankiem. Nie zapomniano im postawić na noc „schlaftrunku” do którego niemcy byli nawykli, choć przy stole napoju im nie żałowano. Konrad przybył do komory dobrej myśli, po trosze się naigrywając z prostoty dworu, z niepoczesnego zamczyska, z obyczajów polskich, które barbarzyńskiemi nazywał.
Gero wtórował mu nieśmiało, mając na myśli owego starca i oczy jakiemi on go zmierzył przy spotkaniu.
Kładli się już, gdy zastukano do drzwi.
Jeden z knechtów wywoływał Gerona mówiąc, iż ze dworu urzędnik potrzebował widzieć go.
– Niech tu wnijdzie! – odparł Konrad.
Geronowi obawę okazać nie zdało się godném rycerza. Miecz tylko co odpasany ująwszy w rękę wyszedł natychmiast.
Mszczuj stał czekając nań za progiem. Spojrzeli tylko w oczy sobie – słów nie potrzebowali, Lansberg widział walkę nieuniknioną. Waligóra pokazał mu plac blizki pod wałami. Księżyc oświecał go słabo.
Poszli w milczeniu, Gero po przedzie, stary za nim tak blizko, że gorący oddech jego czuł nad sobą.
Konrad w izbie oczekiwał na powrót bratanka. Usłyszał w cichości odstępujące ode drzwi kroki, uspokoił się.
Rozdziewać się więc począł powoli, z roztargnieniem szepcząc modlitwę obowiązkową.
Nasłuchiwał coraz, czy bratanek nie powraca, nie było go.
Knechtów dwóch spać miało u progu, zawołał na jednego z nich krzyżak.
– Gdzie Geron?
Nie było go w pobliżu, poszedł więc szukać pachołek i wrócił z tem, że znaleźć nie mógł…
Dobry czas upłynął znowu, Konrad niespokojnym być zaczynał, rozkazał zapalić pochodnie i wyszedł w podwórze z knechtami.
Tu panowała cisza wielka… ludzie spali, na wschodzie poczynał brzask dnia świtać… Gerona nie widać było nigdzie… Stanął nagle krzyżak na suchej ziemi nogą padłszy w mokrą kałużkę. Była to krew… ale ciała z którego upłynęła nie znalazł.
Tuż na wale wznosił się ostrokół zamkowy… Jakby dróżynę krwi idącą widać było ku niemu, knechty z pochodniami podbiegli i jeden z nich krzyknął…
Za ostrokołem na wale leżał Gero okrwawiony, bez duszy… Stryj rzucił się ku niemu z okrzykiem rozpaczliwym. Pachołkowie natychmiast przebrali się przez częstokół i zbliżyli do leżącego – który dyszał jeszcze. Nadzieja ocalenia życia straconą niebyła.
Mszczuj w swej izbie na posłanie padłszy, przy którym miecz okrwawiony postawił, leżał ujęty snem głębokim.