Kitabı oku: «Waligóra», sayfa 23
V
Na dworze nazajutrz nie pokazał się brat Konrad von Landsberg, Mszczuj leżał chory.
Książe brat Leszków, chodził nachmurzony ale milczący…, a ilekroć spojrzała nań księżna, dreszcz przechodził po niej i małego Bolka tuliła do siebie ze strachem macierzyństwa…
Konrad przybierał wesołość nie dobrze udaną. O Krzyżaku, który nocą gdzieś wyruszył z zamku powiedział Leszkowi że do Niemiec zjechać miał dla naradzenia się w sprawach zakonu.
I tego dnia książe krakowski przyjmował brata z gościnnością wspaniałą, z weselem na twarzy, często powtarzając uściski, które płocki książe zimno przyjmował.
Biskup Iwo, Wojewoda Marek, wszystka starszyzna zwołaną była i przytomną. Sam książe Konrad wezwał brata dnia tego na poufną naradę.
Leszek otwierał mu całe serce swoje.
– Zwołajmy się wszyscy, – rzekł, – jako ojciec nasz do Łęczycy zgromadził książąt, duchowieństwo i rycerstwo – postanówmy pokój! utwierdźmy zgodę.
– Z tą myślą i ja przybywam, – odparł Konrad – bo i ja potrzebuję pokoju abym całe siły, wspólnie z Krzyżakami mógł na pogan pruskich obrócić.
Nie ociągajcie się. – Po drodze byłem we Wrocławiu, książe Henryk przybyć obiecuje, Laskonogi musi stanąć.
– A Odonicz i Światopełk? – zapytał Leszek – wszak i ci we dwu opierać się nie mogą…
– I nie będą – rzekł Konrad. – Odonicz jest znużony wojowaniem, Światopełk…
Tu przerwał.
– Z tem najtrudniej, rzekł Leszek, – więcej mu się chce niż należy…
– Przeciwko wszystkim nie pójdzie! – odparł Konrad.
– Poprzemy wasze pragnienie zgody i pokoju, – odezwał się Biskup Iwo…, – ojciec nasz Gnieźnieński, wiem to zjedzie aby przewodniczyć naradom… Pasterze wszyscy pospieszą za nim!! Rycerstwo przedniejsze wezwać potrzeba, przynajmniej z tych ziem, których los się będzie rozstrzygać.
Książe Konrad namarszczył się usłyszawszy to.
– Dosyć naszych dworów, comesów i baronów, przy osobach naszych zostających – rzekł – innego rycerstwa nie widzi mi się ani wzywać, ni pytać. Mnoży to ich niesworną butę a osłabia władzę naszą. Nauczyli się już krakowianie wasi książąt wsadzać i zsadzać wedle upodobania, niech inni się od nich nie zarażają. Dalej my z władzą naszą ulegać im będziemy musieli, głowy nie stanie.
Z Biskupami się już dzielić musiemy, którzy lepszą część wzięli, gdy rycerstwu damy siłę, czemże my będziemy?
Iwo słuchał spokojnie, Leszek oczy spuściwszy.
– Obyczaj to zły, – ciągnął dalej Konrad, – małym dawać kosztować władzy…, pogańskieby wróciły czasy gdy gmin przewodził.
– Uchowaj tego Boże – rzekł Biskup. – Co książętom należy tego tknąć nikt nie powinien, stróżami są praw i obrońcami granic, ale rycerstwo też wszędzie do rady przypuszczane bywa…
Konrad się zapomniał nieco.
– Ojcze mój, – rzekł skwapliwie, – rycerstwu dajecie głos dlatego że ono całe w ręku waszym… Mocy i tak Rzym i wy macie podostatkiem, nam też jej potrzeba…
– Bylebyście jej wedle prawa Chrystusowego zażywali – odezwał się Iwo spokojnie.
Leszek zdania swojego nie wypowiadał, patrzał na Biskupa, Konrad na niego – milczeli nieco. Z twarzy księcia Mazowieckiego widać było lekceważenie pewne i ufność w swą siłę.
– Na kiedyż zjazd i dokąd go naznaczycie? – spytał rzucając już przedmiot drażliwy Konrad.
Leszek popatrzył na Iwona, a stojący z boku Wojewoda podniósł głos.
– Zdałoby się ażeby go nie tak daleko od pomorskiej naznaczyć granicy; i powodu nie dawać Światopełkowi do odmowy… Lękać się będzie może, znając pana swego zagniewanym, głębiej w kraj zapuszczać…
Konrad głową dał znak przyzwolenia…
– Gdzieś około Nakła należałoby się ściągać – rzekł powoli Leszek.
– Tak – zawołał Konrad, – ażeby jeśli go Światopełk nie zda dobrowolnie, odebrać je od niego.
– Co sprawiedliwa – rzekł Biskup.
– Nie powinniście stać o Nakło które pomorskie było – odezwał się Konrad, byle Światopełk daninę płacić przyrzekł…
Nikt nie rzekł nic.
– Mnie też wiedzieć potrzeba – dodał Mazowiecki książę, – kiedy zjazd mieć chcecie; bo koło granic czuwać muszę.
Dopóki lato i żniwa nikomu niedogodnie ciągnąć z domu. Duchowieństwo też dziesięciny musi pobrać wprzódy, a chcecie rycerstwa, ci też doma co czynić mają do jesieni…
– Więc jesienią, a nie późną, bo leżeć pod namiotami i w szałasach, gdy mrozy ścisną nie wygodnie, – rzekł Leszek… – Choćbyśmy gród znaczny wybrali, nas, duchownych ojców i dworów żaden nie pomieści.
– Nawykliśmy do namiotów! – rozśmiał się Konrad – ciepło one trzymają, a w nich człowiekowi rycerskiemu raźniej niż w chacie co jak stos suchy od lada iskry płonie.
– Na święty Marcin poraby była – wniósł Biskup.
– Zgoda na to – potwierdził Leszek – wielki ten patron, co się płaszczem z ubogim dzielił nauczy nas dla zgody coś poświęcić.
Konrad miał uśmiech szyderski, który powstrzymał.
– A miejsce? oznaczyć trzeba je zawczasu, aby się każdy przysposobił.
– Jak myślicie? – zapytał Leszek Biskupa…
– W tamtej stronie znajdzie się pewnie jaka wieś klasztorna z kościołem, na której gruntach rozłożyć się będzie łatwo…
Książę Konrad szukać się zdawał w myśli.
– Mają tam swoją ziemię mnichy z Trzemeszna – rzekł podumawszy.
– Gąsawę, jeśli się nie mylę, – dołożył Biskup. – Dla nas to wielu daleki kraj i okolica pustynna – lecz gdy w stronie Nakła trzeba się zbierać a nad granicą – i w Gąsawie dobrze. Długo leżeć tam nie potrzebujemy, przy pomocy Bożej.
– Do Światopełkaby zaraz słać – dodał Konrad, – aby czas do namysłu miał.
– Wam to w imieniu brata najłatwiej będzie – rzekł Biskup. – Poprzecie swoją powagą jego żądanie… ślijcie, ślijcie…
Leszek zbliżył się ku niemu, rękę na jego ramieniu położył i dodał uśmiechając się, bez złej myśli.
– Wy też, sądzę ze Światopełkiem lepiej jesteście niżeli ja.
Konrad drgnął i bystro spojrzał w oczy bratu, posądził go o złośliwość może, o przymówkę lecz z wejrzenia dobrodusznego łatwo się mógł przekonać że Leszek powiedział to, nie chcąc mu czynić wymówki, i odezwał się.
– Bliżej mi, to pewna – a żebym się ze Światopełkiem kumał nie myślicie pewnie, gdy z tobą trzymam.
Ścisnął mu rękę Leszek.
– Ciebie, księcia Henryka i Laskonogiego pewny jestem zarówno – rzekł. – Sprawa to nas wszystkich, powszechnego pokoju i szczęśliwości ziem naszych. Wojować z nieprzyjacielem krzyża świętego, z błogosławieństwem ojca naszego rzymskiego papieża, chlubna jest; między sobą – niegodziwa.
Konrad potwierdzać się zdawał słowa brata, chociaż twarz jego ciągle namarszczona, usta ściskające się półuśmiechem innych myśli dowodziły, nieumiejętnie ukrywanych.
Rozmowa zbliżała się do końca. Oczyma niekiedy badał księcia Konrada wojewoda Marek, zadawał mu pytania, szukał jego wzroku, gdy książę Mazowiecki przeciwnie zdawał się go unikać i do wojewody nie zbliżał.
– Stoi tedy czy nie, na św. Marcin, do Gąsawy! – zapytał Iwo, – bo zawczasu listy pisać trzeba, a ludzi słać.
– Na św. Marcin – przerwał Konrad, – a czy w Gąsawie czy gdzie koło niej dogodniejsze się miejsce opatrzy, wszystko jedno.
– Nie oddalając się od granicy, – powtórzył Wojewoda cicho – boć przyczyna ważna…
– Ani od Nakła – dodał Leszek zamyślony.
– Toć jedno – potwierdził Biskup. – Na św. Marcin.
– Na św. Marcin! – powtórzył Konrad.
– Na Ślązko i do Laskonogiego ztąd się pośle, wy Światopełkowi dacie znać.
– Przez Odonicza też można mu to zwiastować – dodał chmurno Konrad, jakby stosunku wszelkiego ze Światopełkiem chciał uniknąć i podejrzenia oń.
Wstał Biskup Iwo wspierając się na poręczach krzesła.
– Niechże Bóg błogosławi przyszłym radom i paktom, a natchnie serca wasze duchem pokoju i zgody braterskiej. Amen…
Mówiąc to wyszedł z komory, a że książe wnosił iż do dzieci jego i żony, jak codziennie, musiał się skierować, nie towarzysząc mu, pożegnał tylko spiesznie nizkim pokłonem pozdrawiającego Marka, który za Biskupem z izby się wysunął… Bracia pozostali sami.
Iwo szedł do brata, o którego od wczoraj był niespokojnym. Gdy mu otwarto drzwi, przy których Sęczek siedział na ziemi, Mszczuj leżał jeszcze, od wczoraj nic, oprócz wody, w usta nie biorąc. – Spał lub drzemał ciągle. Miecz obnażony, na którym krew zaschła, co rynewką w nim na podłogę nie spłynęła – stał o ścianę oparty.
Oko wchodzącego Biskupa padło instynktem nań i zatrzymało się na zczerniałej plamie z posoki która u miecza została.
Stanął ręce złożywszy.
– Mszczuj! – zawołał wskazując na miecz.
Waligóra podniósł się z posłania, oczy przecierając, ciężki oddech z piersi mu się dobywał.
Drżący palec biskupa ciągle ku mieczowi był skierowany.
– Mszczuju! to krew!
Stary spojrzał na swój miecz obojętnie.
– Krew – powtórzył zimno – niemiecka.
Iwo nie mógł słowa przemówić długo.
– Zabiłeś go! – wyjęknął drżący.
Za całą odpowiedź Waligóra ręką w stronę ku wałom zamachnął.
– Precz wyrzuciłem to ścierwo, aby pańskiego domu nie kalało… Ten był od którego rany bliznę noszę.
I pokazał obnażając pierś pręgę na niej czerwoną.
Trwoga i politowanie malowały się na pogodnem zawsze obliczu Biskupa…
– Mszczuju – zawołał, – grzeszniku niepoprawiony, zakamieniały. Potrzeba ci było gościa pana twojego tknąć, tego który wczoraj u jego stołu chleb z nim łamał…
Waligóra nie odpowiadał, głowę trzymając spuszczoną jak winowajca który na wszelką karę jest gotowy, przewidział ją i przyjmuje.
Biskup jęczał przejęty.
– Cóż się z nim stało? ranny? zabity? gdzie?
– Nie wiem – rzekł Waligóra, – rzuciłem go won za parkany.
Sęczek który stał z tyłu, począł mruczeć coś, tak że Biskup ku niemu się zwrócił.
– Nocką go zaraz wzięli Niemcy i precz po cichu powieźli, tylko ks. Konradowi się opowiedziawszy.
– Umarłego czy żywego? – zapytał Iwo.
Sęczek głową pokiwał.
– Kto go wie? u nich dusza twardo siedzi, może i żywy, bo się ruszał gdy go nieśli…
Na to słowo – żywy – Mszczuj poruszył się i mimowolnie za miecz chwycił, jakby go chciał iść dobijać. Biskup strasznym głosem krzyknął nań.
– Rzuć ten obrzydły miecz, bo zginiesz i ty od niego, ty coś nim na życie bliźniego nastawał, zginiesz od niego!
Ledwie wyrzekłszy to proroctwo, które wywołało oburzenie, Biskup pożałował go i zamilkł ręce wznosząc ku niebu.
– Miserere nobis! Miserere, Deus! – szepnął po cichu i upokorzony z sercem ściśniętem z izby wyszedł.
Mszczuj patrzał za nim – i zobaczywszy Sęczka który w progu stał, żywo skinął nań.
– Żyw był? – szepnął – to nie może być! padł. Cisnąłem nim… ubił się – powinien był się rozbić. – Żyw był?
Sęczek palce kręcił nie umiejąc odpowiedzieć… Waligóra padł na posłanie…, popatrzył na swe ręce, jakby im słabość wymawiał i westchnął ciężko, potem na swój miecz, który sianem ocierać zaczął, lecz zaschła krew nie schodziła z niego – pchnął go od siebie aż padł brzęcząc na podłogę…
We drzwiach ukazał się zaglądający ostrożnie Kumkodesz.
Waligóra unikał jego wejrzenia, pytań się lękał.
– Czy cię Biskup przysyła? – zamruczał.
– Nie – samem przyszedł, ludzie mi mówili żeś W. Miłość chory…
– Zdrów jestem – odparł Mszczuj ponuro – zdrów!
Kumkodesz dostrzegł miecza leżącego na ziemi i cofnął się.
Waligóra zadumany, zapatrzony na podłogę i zaschłą krwi kałużkę mruczał coś, wtem jakby rzuciła nim myśl jakaś nagle zrodzona, porwał się z posłania.
– Ojczaszku, – rzekł do Kumkodesza – chciałbym ja trochę odetchnąć powietrzem, a samemu chodzić smutno. Przejdziemy się po mieście razem. A co?
Kleryk, który się zawahał trochę, po namyśle krótkim przystał.
Mszczuj nie zważając nań miecz, jak był w pochwy wsuwać zaczął, aby go przypasać, i mruczał.
– Chorego, rannego człeka nie powiozą daleko, gdzieś, jeśli żyw musi być na gospodzie, kiedy z zamku go sprzątnęli! a jeśli zdechł toć gdzieś będą grzebać…
Nie dosłyszał tych wyrazów kleryk, lecz podejrzliwem okiem spoglądał na Mszczuja, który kołpak nakładał.
Pomijając dworzec książęcy i główne wnijście do niego, wyszli zwolna we dwu w podwórze i do wrót wielkich. Tu, już odżywiony znów Hebda ich spotkał, wskazując palcem na zamek.
– Zdrajcy najechali! – szepnął – ja ich znam…
– Tst – toż brat rodzony pana jest na zamku – zawołał Kumkodesz.
– Jakem ja żył na świecie – począł rękami wyprawiając różne sztuki Hebda – jakiem żył na świecie, trafiło się że Sędzicha na świat bliźnięta wydała, co się przed narodzeniem pokąsały.
– Milczałbyś! – zgromił go kleryk.
– Oni nam pana wyciągną gdzieś w pola, w lasy, w pustynie, – kończył nie zważając Hebda – i zamordują! Ja nad nim miecze widzę i jego nagiego ranami okrytego… O! żeby go Bóg strzegł!!
– Szatan ci w oczach te widziadła stroi – gniewnie rzekł Kumkodesz. – Biskupa naszego niemi trwożysz. – Patrzaj żebyś go nie pogniewał na siebie.
Hebdzie twarz skrzywiła się jak do płaczu.
– Nieszczęśliwy ja! – wyjąknął – milczeć nie mogę, a za mowę mnie chłoszczą. Choćbym oczy zamknął, widzę, a com widział muszę rzec tym którzy są ślepi.
– Toć bluźnisz! – spierał się z nim kleryk – jakbyś ty miał być szczęśliwszym od naszego świętego ojca i więcej widział od niego?
Rozgniewał się żebrak.
– Albo to szczęście widzieć czego drudzy nie mogą – krzyknął – na to aby się urągali. – Toć kara Boża…
Zaszlochał twarz ocierając…, aż Mszczuj któremu trzeba było o niemcu się swym dowiedzieć, przypomniawszy że Hebda po mieście się włóczył i widział wszystko – zwrócił się do niego.
– Słuchajno, Hebda! a nie widziałeś rannego czy zabitego niemca, którego z zamku wynieśli nocą czy na zaraniu?
Żebrak głową kiwnął. – Mszczuj stanął i zbliżył się do żebraka, któremu kleryk zapóźno zaczął dawać znaki aby milczał.
– Cóż to, wy, Waligóro – chcecie Niemca ratować? – odparł Hebda, – nie wiedząc wcale jak ma sobie radzić.
Mszczuj szydersko zgrzytając zębami rozśmiał się.
– Ratować, a! ratować go chcę! zgadłeś, ty co widzisz jasno! – mruknął. – Nie wiesz o nim co?
Hebda na sobie poprawiał łachmany.
– Co ja mam o niemcach wiedzieć – rzekł – ja mojej duszy pilnować muszę, i z tą dosyć biedy mam… To też robota niemała… bo na nią djabli czyhają jak kot na ptaszka w klatce… A mnie co niemcy obchodzą!
Kumkodesz z pytania tego wnosząc poco stary wyszedł na miasto, nie bardzo mu chciał towarzyszyć, ani go też samego puszczać.
– Co mamy po mieście się błąkać – odezwał się do Mszczuja, – zajdźmy do biskupiego dworu i ogrodu w cień, tam spoczniemy.
Waligóra potrząsnął głową.
– Ja pójdę na miasto, – rzekł krótko – a wy, jak chcecie.
Gdy to mówili z sobą Hebda się przysłuchiwał.
– Darmo nie wlecz się, Mszczuj! – rzekł powoli. – Ja czuję czego ty chcesz i szukasz, ty krwi niemieckiej pragniesz, tego coś ty mu ją puścił nie ma już! Hę? hę? Wzięli się do niego niemcy, obwiązali, obłożyli i między dwa konie położywszy na płaszczach powieźli precz na spokojne miejsce. Już go nie dogonisz… nie.
Hebda wpatrzył się w siną dal, oczy mu się niepomiernie otworzyły, jakby miały z pod powiek wyskoczyć; nie poruszając źrenicami, nie zwracając wzroku, począł mówić.
– Nie bój się, spotkacie wy się jeszcze! spotkacie!
Potem oczy sobie zatulił i przetarł. Kumkodesz który mu się w czasie tego osłupienia przypatrywał, krzyż nad nim zrobił.
– Szatan go opętał! – mruknął. – Chodźmy.
Mszczuj jednak, na którym mowa żebraka zrobiła wrażenie, nie miał już ochoty iść na miasto.
– Do biskupiego ogrodu! – odezwał się cicho.
Hebda towarzyszył im jeszcze do bramy, tu doszedłszy, popatrzył z żalem na odchodzących i padł na ziemię odpoczywać.
Tegoż dnia wieczorem niecierpliwy książe Konrad napowrót się wybierać zaczął. Proszono go daremnie, aby pozostał dzień jeszcze, śpieszył się do domu, a wyrywał się przed nocą pod pozorem gorąca. Leszek, pilnujący zwyczajów starych, nie wypuścił brata bez podarków. Kazano ze skarbca naładować wóz srebrnym sprzętem, futrami i suknem, wszystkiem co pod owe czasy najdroższem było. Towary byzanckie jedwabne i bawełniane, kosztowne rzeźby ze słoniowej kości, pióra; z Wenecyi przychodzące afrykańskie hafty, zwierciadła; tkaniny z Niniwy i Bagdadu; sukna z Fryzyi i szkarłaty, wszystko tam było.
Konrad pożądliwem okiem poglądał na te dary, ściskał brata, lecz więcej widać w nim było zazdrości tych bogactw, których mu cząstkę dawano, niż uciechy z nich. Myślał co krakowski skarbiec zawierał!
Leszek nocą wyjeżdżającego brata przeprowadził tylko do bram miasta. Tu podczaszowie podali kubki srebrne pozłociste i dzbany, aby na szczęśliwą drogę wychylono ostatni.
Leszek padł w objęcia brata.
– Konradzie miły – rzekł – bratem mi bądź zawsze jakoś był dotychczas, trzymajmy się a oba silni będziemy. Ty i ja mamy dzieci, niech i one żyją w zgodzie i jedności, a sobie będą braćmi, miłości naszej Bóg pobłogosławi!
Na to przemówienie Konrad odpowiedział wesoło, pospiesznemi a nieporządnemi słowy, zaręczając bratu za wierność swą i przywiązanie do niego.
Rozstali się po uściskach powtórzonych, i Leszek zwolna wrócił na Wawel, z uczuciem smutku, któremu obronić się nie mógł. Gdy wszedł do żony, zastał i ją pogrążoną w myślach i chmurną.
– Pewniejszy jestem Konrada, choć nigdy nie wątpiłem o nim – odezwał się Leszek do żony, która go milcząc witała. – Przybył w dobrej myśli, z dobrem sercem. Ludzie go potwarzają okrutnym czyniąc i chciwym panowania. I on jak ja żąda spokoju i nie ma go, dlatego musi się troszczyć i zabiegać… Bóg da, Gąsawa wszystkim nam pozwoli odetchnąć.
Księżna nie wiedziała nic jeszcze o naznaczonym zjeździe.
– Panie mój – zapytała – cóż to jest ta Gąsawa?
– Na Św. Marcina wszyscy się tam u granicy zebrać mamy, my i biskupi, aby wielki pokój postanowić…
Księżna zbladła i zadrżała.
– Pojedziesz tam! – przerwała z trwogą. – Jako? sam? ze dworem tylko? bez wojska? pośród nich co na ciebie czyhają!
Uśmiechnął się Leszek, całując ją w czoło.
– Dobra ty moja niewiasto – odezwał się z poczuciem męzkiego rozumu i siły – wy się bo lękacie wszystkiego i cienia nawet. Cóż mi się tam stać może? Więcej niż wojsko najliczniejsze ubezpiecza mnie cały zastęp duchownych, brat mój, Henryk Wrocławski, wreszcie moja własna powaga, na którą niktby się targnąć nie śmiał.
Księżna słuchała płacząc rzewnie, nie dając się przekonać, aż Leszek prawie gniewnym być począł, chociaż względem żony nigdy surowym być nie mógł.
– Niewieście strachy, które i męzkiemu sercu odejmują siłę! – zawołał. – Czegóż się tam lękać można gdzie ze mną ojciec nasz Gnieźnieński i ojciec Iwo razem będą…
– Daruj mi – cicho rzekła księżna – grzech może posądzać, ale ci, których ty za przyjaciół liczysz, mnie trwożą. Konradowi nie ufam.
Książe się oburzył i ręce załamał.
– Jemu! bratu rodzonemu, którego ja miłuję tak, który do mnie jest przywiązany!!
Księżna zamilkła.
Upłynęła chwila w milczeniu. Grzmisława usiadła na ławie swej, podpierając się na białej dłoni.
– Gdybyś mnie posłuchał – rzekła nieśmiało – ale ty babskiej rady nie przyjmiesz.
– A cóż byś ty radziła? – spytał Leszek ciekawie.
Ociągała się nieco z odpowiedzią księżna, utkwiła wzrok w męża.
– Mnie gdybyś słuchać chciał – dodała – pobożnemu i świątobliwemu Iwonowi dał byś moc od siebie wszelką, a uczyniłbyś się chorym i nie jechał ani do Gąsawy, ani nigdzie ku granicom. Światopełka się boję! lękam się wszystkich! Odonicza, a – Konrada nawet!
Znowu zmarszczył się Leszek.
– Mówcie co chcecie na innych – przebąknął – na Konrada tylko nic. Chowaliśmy się razem, u jednej matki na rękach… A, komuż by już dać wiarę!!
– Nikomu! – szepnęła Grzmisława – mądry, wierzaj mi, nie ufa ludziom nigdy.
– Tyś rusinka – odparł Leszek weselej – a rusini nie ufni są.
– Twoja matka była nią także – odparła urażona nieco księżna – przecie ufała do zbytku. Tyś po niej wziął powolność tę… dobry panie mój.
I schyliła się przed nim błagając go.
– Nie jedź do Gąsawy. Niechaj biskupi pokój stanowią, niech książęta tu, do ciebie, starszego nad niemi poprzysiądz go przyjadą. Ty, miły mój, nie jedź do Gąsawy…
Wzruszył ramionami książe, jednak naleganie to utkwiło w nim i słysząc powtarzane – Nie jedź do Gąsawy, – nazajutrz chwiać się począł.
Lecz właśnie wśród tej niepewności, nadszedł zrana wojewoda Marek.
Ten jakby odgadnął Pana, począł od winszowania mu myśli błogosławionej zjazdu tego, który miał krwi oszczędzić.
– Miłościwy panie – rzekł, – Pan Bóg nam natchnął was, gdyście rozkazali zbór ten powszechny, bo ten musi wszystko skończyć…
– Nie prawdaż? – odparł uradowany Leszek, który potrzebował takiego potwierdzenia i zachęty.
– Znajdą się tacy co mi rzekną – dodał – abym nie jechał z obawy Światopełka i Odonicza, znajdą się, co i na innych podejrzenia rzucą… lecz ja.
– A! – odezwał się z nadzwyczajną żywością podchodząc do Leszka Marek – nie słuchajcie, miłościwy panie!! niesłuchajcie! Będziemy z tobą, będzie duchowieństwo, będzie ks. Henryk, cóż tam ci grozić może?
– Ja też wcale się nie lękam niczego – rzekł Leszek spokojnie.
Wojewoda mówił jeszcze wymownie bardzo za zjazdem, potem dłuższy czas pozostając, rzekł z ubolewaniem.
– Nie miłać to rzecz co się stało z bratankiem owego krzyżaka, aleście wy, miłościwy panie, nic temu nie winni.
Leszek, który nie wiedział nic, przypadł do wojewody.
– Co się stało z nim?
Zawahał się Marek nie chcąc być oskarżycielem brata biskupiego, lecz było mu na rękę Odrowążów z łaski pańskiej wyzuwać. Udając więc strapienie, dodał.
– Stara jakaś sprawa pono między niemi była, biskupim bratem, burzliwym Waligórą, a tym bratankiem krzyżaka. Stary siłę ma po dziś dzień straszną, i jeżeli nie zabił na razie niemca, niewiele mu życia zostawił.
Przeraził się Leszek.
– Temu więc i pospieszny wyjazd Konrada przypisać trzeba! i jego ponurą myśl przy rozstaniu.
– Mszczuj szalony jest ze swą nienawiścią przeciwko niemcom – dodał wojewoda. – Na dworze go trzymać, choć człowiek poczciwy jest, niebezpiecznie.
Otworzył książe drzwi wołając na starszego marszałka dworu, który nadbiegł pospiesznie.
– Co za sprawę i spotkanie miał Mszczuj Odrowąż z niemcem? – zapytał.
Starzec należący do przyjaciół biskupa i jego rodziny, zawahał się mówić przy Marku. Zatarł ręce zafrasowany.
– Miłość wasza wie, że mu córki niemcy pochwycili i uwieźli – rzekł. – Bodaj jednego z tych poznał w młodym Landsbergu, niema dziwu, że się nań porwał.
– Zabił go? – zapytał Leszek.
Stary pogładził się po brodzie, namyślając się nad odpowiedzią.
– Żył gdy go z zamku wyniesiono – rzekł powoli – a co potem się stało, nie wiem.
– Na zamku pańskim miecza dobyć – odezwał się wojewoda surowo – występkiem zawsze jest.
Książe stał zamyślony…
– Marku mój – rzekł po chwili łagodnie – a gdyby mi kto porwał dzieci moje, jedyne, myślisz iżbym mu nawet na progu kościoła przebaczył?
Nie śmiał się sprzeciwić wojewoda, powlókł oczyma dokoła, ramionami zlekka poruszył.
– Miłościwy Panie, nie winię ja go – dokończył – ale ludzi tak sierdzistych przy boku trzymać, niebezpieczna rzecz!!