Kitabı oku: «Waligóra», sayfa 25
VII
Znikła Gąsawa, osada niewielka wówczas wśród obozów, szop, stajen, szałasów i namiotów, które się w koło niej rozłożyły.
Na kilka dni przed św. Marcinem już tu gwarno było jak na targowisku i ci co się zabierali korzystać z wielkiego zbiegu tylu dworów, zawczasu się pomieścili po różnych kątach.
Nad skleconemi na prędce szałasami gdzieniegdzie zielone wiechy szynków widać już było, indziej rozmaite znaki. W kilku kuźniach na pół w ziemi pracowały miechy, w innych kociołki parzyły się ze strawą, około której stare baby się uwijały. Niemcy porozkładali swe kramiki, porozwieszali płachty różnobarwne; kaftany gotowe, nawet kawałki zbroi i noże zapaśne, jakich używano.
Szewc z Saksonji wystawił buty owe z nosami, które były oznaką wytworności i zamożności… Włoch rozwiesił błyskotki i fraszki. Nieuchronna przy obozie gawiedź płci obojga, kuglarze, błazny, dziewczęta z kwiatkami na głowach, fartuchami podkasanemi i nożykami u pasa, zawodziły półgłosem piosenki, trzymając się nieco zdala.
Namioty i budynki mające książąt pomieścić, otaczały rodzaj rynku do koła. Przed każdym z nich stały drągi wysokie na których chorągwie zawieszone być miały. Z tyłu za niemi wielkiem kołem podzielonem na części, które średnim budynkom odpowiadały, szły obozy każdego z panów tak, że swych ludzi tuż za sobą mieli.
W pośrodku na placyku wyładowywano wozy, przeprowadzano konie, starsi z laskami białemi utrzymywali porządek. Z trudnością to przychodziło, bo we zbiorowisku takiem ludzie nieustannie to o miejsce, to o żywność, to po pijanemu o nic się spierali.
Około dworu Leszkowego, nieopodal wspólna dla wszystkich wystawiona była łaźnia, z której dachu noc i dzień wychodził dym i para się dobywała. Wielkie kamienie nagromadzone około olbrzymiego ogniska, musiano ciągle do czerwoności rozpalać i wodę na nie lać, aby każdego czasu można się było parzyć. Ławy w niej szły do koła ogniska aż do szczytu, ogromne stosy winników, sukien i płótna, leżały na dolnych dylach i ludzie nadzy do pół ciągle do posługi byli gotowi…
Dla pospolitego ludu łaźnie były mniejsze opodal.
Przy pańskim budynku niewytwornym, na mech skleconym, a dranicami pokrytym, długa szopa słupami wewnątrz podparta, przeznaczona była na wspólne uczty i narady. Tu się i paręset ludzi pomieścić mogło.
Pomiędzy książęcym dworem, a domem arcybiskupim obszernym, bo się tam niemal całe duchowieństwo, oprócz kapelanów miało mieścić, nieco wyższy drewniany, szczupły budynek na kaplicę był przeznaczony, gdyż kościoła we wsi nie było. Drewniany krzyżyk na dachu odróżniał go tylko od innych…
Rynek ten choć nie wytwornie, ale dosyć chędogo wyglądał, dwory były ze świeżo ściętego drzewa powznoszone czysto i zręcznie. Tu i owdzie nawet słupki pozaciosywano foremnie, a przy dachach powycinano małe ozdoby. Okienka niewielkie, miały z wewnątrz zasuwy, a dla ciepła i sukienne zasłony. Podłogi nie wszędzie wyspieszono, zastępowały je klepiska jedliną i słomą pokryte.
Listopadowy chłód zmuszał już ogrzewać się wszędzie, zawczasu więc dnia tego obłoki dymu się unosiły nad obozowiskiem, i wiatr je jak chmurę unosił powoli ku lasom, które zewsząd widnokrąg zamykały.
Stały do koła placu dwory książęce, arcybiskupi, łaźnie, izbice, komory powyznaczane zawczasu tak, aby każdy miał osobne schronienie. Więc i dla Światopełka domostwo było przy Odoniczowem – ale te dotąd pustką stało.
Około chaty Plwacza garść się już ludzi zwijała, gdy Jaszko przybył nad wieczór. Mógł się tu zbliżyć nie obudzając podejrzenia, bo Mszczuj wcześnie przyjechawszy, Leszkowe komory oglądał i dla pana przysposabiał przyjęcie.
Z tym jednak dworem Plwacza jaki tu zastał Jaszko, nie bardzo się mógł rozmówić. Kupka czeladzi, której komornik jeden zbrojny dobrze ale do pośledniejszej należący drużyny przewodził, trzymała się tchórzliwie i na uboczu. Na tego, gdy Jaksa zawołał i spojrzał, widział od razu iż mu się zwierzać nie mógł.
– Kiedyż książę Władysław tu będzie? – zapytał.
Zbrojny człek zająknął się, pomyślał, splunął, kołpaka poprawił, spojrzał na pytającego i nierychło wycedził:
– Albo ja to wiem?
– A cóż wam przykazano? – pytał Jaksa.
– Co? – odparł komornik. – Kazano jechać zająć gospody i stać. Więcej nic.
– Więc książę rychło nadciągnie?
– Nie wiem – rzekł człek.
– Gdzieżeście go zostawili? – pytał Jaksa.
Pomyślawszy, zamruczał spytany.
– A w polu?
– Daleko ztąd?
Znowu się zadumał komornik.
– W ciągnieniu? – krzyknął Jaksa.
Kiwnął głową spytany.
– Tu ciągnie?…
Czekał chwilę na odpowiedź.
– Albo tu, albo nie tu – wybąknął tem badaniem niecierpliwiący się człek do dawania odpowiedzi nie przygotowany…
To rzekłszy i uznając zapewne że obowiązku odpowiadania nie miał, a bezpieczniej było od pytań się schronić, wszedł spokojnie do budynku drzwi za sobą zamykając znacząco.
Gawiedź która była świadkiem rozmowy, gęby sobie zaczęła zatykać, aby się nie śmiać z tego jak zręcznie ich starszy natręta odprawił.
Jaksa klnąc po cichu, został jeszcze chwilę na koniu przed domem, podumał i w końcu zawracać musiał. Nie miał tu co robić. Skorzystał więc z wolnego czasu, aby się rozpatrzeć i nim panowie nadjadą cokolwiek rozgościć.
Obszedł placyk do koła, konia wodząc za sobą, tu i owdzie spytał włóczących się gdzie dla kogo naznaczona była gospoda. O Leszkową nie potrzebował się dowiadywać, bo ta znaczną była.
Gdy tak błądził a ziewał Jaksa, dosyć odarty człek w kożuszku krótkim z pomiędzy dwu budynków się wysunął i zaczął mu przypatrywać.
Jaksa byłby przysiągł, że go naówczas gdy z Płocka do Uścia jechali ze Światopełkiem, widział w jego orszaku i przy jego boku. Człek był do poznania łatwy i po tem, że w czarnej brodzie gęstej miał głęboki szram od cięcia jakiegoś na którym mu włosy nie rosły. Ręką wprawdzie zagarniał go ciągle niespokojny, lecz Jaszko już go był dostrzegł i prawie pewien był, iż jednego ze Światopełkowych, najbliższych dworaków miał przed sobą.
Przypomniał nawet sobie, iż go pomorski książę wołał po nazwisku Inwara. Wlepił w niego oczy tak ostro, iż poznany człek chciał zaraz skryć się między dwie ścianki zkąd wyszedł, lecz Jaksa mu nie dając uskoczyć, ręką pochwycił za ramię – i szepnął.
– Inwar!
Drgnął poznany ów, a wpatrzywszy się lepiej w Jaszka dopiero nabrał odwagi.
– Łaziebny, łaziebny Supeł, nie żaden Inwar… począł mruczeć.
Ludzie stojący na placu patrzali, Jaszko więc krzyknął nań, aby mu konia trzymał i o łaźnię począł pytać. Tymczasem się oczyma porozumiewali.
Zażądał zajrzeć do łaźni.
Konia przywiązano do drąga, który tam był wbity na słupach umyślnie i weszli do niej razem.
Ognisko już gorzało straszne pośród głazów, pary pod dachem pełny był budynek…
Łaziebnicy inni uwijali się opodal. Poczęli szeptać i rozmawiać prędko, Jaksa dał mu znak i weselszy z łaźni wyszedł nazad.
Co chwila już można się było przybycia książąt spodziewać. Robiło się ciemno, ale do koła były poustawiane beczki smolne, które gorzeć miały dopóki by się ludzie nie rozmieścili.
O mroku zapalono je, a w tem też i głosy zdala, rżenie i tentent koni, – pokrzyki i trąbki oznajmiły przyjeżdżających.
Próżniaczy tłum zbiegł się patrzeć, cisnąc po za budowlami i między niemi. Jaksa skrył się do dworów dla Leszka przeznaczonych…
W kapliczce zapalone światła, otwarte drzwi do niej naprzód wzywały, jakoż arcybiskup, duchowieństwo, książęta, skupili się tu naprzód wszyscy i z koni zsiadać zaczęli.
Wchodzili z kolei, gdy Leszek w progu potknąwszy się padł tak, iż ledwie go idący tuż książę Henryk podtrzymał aby nie legł na ziemi. Uderzył się twarzą o uszak drzwi i krwią splunął, lecz wprędce podniósłszy się i niedając nic poznać po sobie, choć blady i strwożony, pospieszył uśmiechając się ku ołtarzowi.
Wszystko to trwało zaledwie okamgnienie, zdawało się nawet, że nikt oprócz ks. Henryka nie dojrzał tego upadku – Konrad tylko zmierzył oczyma brata, ale nic nie rzekł.
Kapłani stojący przy ołtarzu, pieśń do Ducha Świętego, dobrej rady nucili.
Po krótkiem tem nabożeństwie i pobłogosławieniu przez arcybiskupa, który święconą wodą przytomnych pokropił, wszyscy pospiesznie rozchodzić się zaczęli i gwar rozdzielił na wsze strony…
W wielkiej izbie zastawiono jadło i przyjęcie dla gości, po budynkach kręcili się ludzie ze światłem, wyładowywano wozy, wiązano konie, kijmi zaprowadzano porządek, a na wysokie drągi pozaciągano chorągwie i Leszkowa z jeźdźcem a niedźwiedziem, zaszumiała nad dachem dworca.
Wysłany na zwiady Mszczuj, przyniósł panu wiadomość iż Plwacza jeszcze nie było i ludzie jego nie wiedzieli, kiedy się go miano spodziewać.
Nazajutrz już obóz wydawał się jakby stanął od dawna, rozpatrzyli się wszyscy i przewidując że tu dość czasu stać będą, rozgospodarowywali się wygodniej.
Bez Odonicza i Światopełka nic poczynać nie było można, czekano więc na nich. Lecz dzień ten upłynął cały, a o Plwaczu nie przyszły wieści żadne, słać po niego posła było próżno, bo czeladź nie umiała powiedzieć gdzie się znajdował.
Drugiego dopiero dnia po nabożeństwie, dano znać księciu, który u Iwona biskupa siedział, że w polu się ukazał oddział rycerski, który pewnie Odonicza prowadził. Nie uchodziło ani wychodzić przeciw niemu, ni okazywać, że go tak bardzo tęskno oczekiwano. Na dany znak tylko ludzie rycerscy około dworu stanęli zbrojni, a książę u siebie pozostał.
Orszak który postrzeżono zdala, zbliżał się zwolna bardzo, i nierychło począł wsuwać się pomiędzy budynki ku placykowi. Plwacz dbał o to, aby nie pośledniej wystąpił od innych. Na ludziach jego widać było że im pomorscy kupcy broni dostarczyli i sukni, po których łatwo poznawano naówczas zkąd kto co wziął i z kim trzymał.
Plwacz sam odziany w zbroję, w hełmie z piórkiem, na koniu okrytym łuskową oponą, strojny w pas złocisty, w łańcuchy i świecidła, w bok się trzymając, ale blady i pomięszany podjechał pod dwór Leszkowy.
Zsiadł oglądając się podejrzliwie, a gdy mu wskazano wnijście, powoli iść zaczął hełmu nie zdejmując aż w progu. Za nim też szli, kapelan Arnold i dwóch bogato odzianych, Konrad z Górek i Olech ze Swidnej pułkodowódzcy jego, piękni ludzie z wielką butą.
Dla gwałtownego człowieka jakim był Plwacz, utrzymanie się w mierze i spokoju, było trudnem, drgał więc i pluł ciągle, usiłując się do pokory zmusić.
Leszek stał, oczekując nań przy siedzącym arcybiskupie, po za niemi dwór, w głębi Konrad, który naprzód nie chciał wystąpić. Milczenie panowało przykre dla tego, co je pierwszy miał przerwać.
Dosyć pokornie skłonił się Plwacz, oczyma zaraz powiódłszy, czy w gromadzie naprzeciw siebie stryja i nieprzyjaciela Laskonogiego nie zobaczy.
Nie było go tu, bo się nie spieszył zetknąć z tym bratankiem z którym zaciętą wiódł walkę. Plwaczowi też lżej się zrobiło, gdy go nie znalazł i począł witać Leszka.
– Otom jest i stawię się na zawołanie – rzekł – wam i ojcom naszym duchownym zawsze chętnie posłuszny…
Leszek skłonny do widzenia wszystkiego dobrem, a łagodzenia każdego zajścia, ruszył się zaraz ściskać go, co z pewnem wahaniem przyjął Plwacz.
Czuł, że nie był tej uprzejmości godnym.
Jakby dla zaochocenia do swobodniejszej rozmowy, przemówił biskup Iwo, zagaił coś obojętnego Leszek, inni mięszać się poczęli, podszedł i Konrad. Dano znak Plwaczowi aby siadł na ławie, co on nie bez wahania spełnił zmuszony, bo siedzieć ani lubił, ani umiał, a potrzebował być ciągle w ruchu. Oczy jego biegały też niespokojne po twarzach i plucie nałogowe nie ustawało, choć się z niem odwracał to w tę, to w drugą stronę.
Leszka twarz jaśniała radością. Przybycie Odonicza było połową zwycięztwa.
Odwiódł go do bocznej komory, ręką objąwszy i okazując uprzejmość wielką.
– Dobrze żeś ty przybył, boć wiesz – rzekł, iż wam obu dobrze życzę i z Władysławem starszym pojednać pragnę.
Plwacz zżymnął się i potrząsł rękami, chcąc ukazać jak mało w to ma wiary.
– Pojednać się musicie – ciągnął dalej ks. krakowski – ale i moja sprawa ze szwagrem twym musi się rozstrzygnąć. Postąpił sobie nie jako podwładny mój, lecz jako wróg.
Plwacz zaprzeczył mruczeniem.
– Wszystkobym wybaczył, ale Nakło!
Ruszył ramionami Odonicz i szybko wtrącił ręce rozkładając szeroko.
– Nakło! Nakło! do Pomorza zawsze należało! należało!
– Krzywousty je zawojował dawno i odjął mu, musi mojem być. Nie da po dobrej woli, wezmę siłą.
Plwacz zaczerwienił się mocno i dwa razy splunął, zająknął się, nie chciał odpowiedzieć.
– Rychło przybędzie Światopełk? – spytał Leszek.
Plucie powtórzyło się jeszcze, i nim odpowiedź wyjąknął Odonicz otarł brodę i wąsy, a musiał z trudnością dobywać głosu.
– Nie wiem – rzekł – przybędzie… ale kiedy? dadzą znać, ja go dawno nie widziałem.
Popatrzał nań Leszek zdumiony.
– Któż będzie wiedział, jeżeli wy nie umiecie powiedzieć?
– Trzeba słać – zapytać?
Zaciął się nieco. Światopełk boi się… Doniesiono mu, że na niego wszystek gniew, żal, że dlań przebaczenia nie ma – cóż? lęka się?
I Odonicz nie mogąc w miejscu ustać spokojnie, począł przed Leszkiem chodzić, szukając kątów do plwania… Zmięszany był, nie podnosił oczu…
– Władysławie – odezwał się Leszek, wpatrując w niego. – Lepiej wy od Światopełka znać mnie powinniście, wiecie żem prędzej do przebaczenia skłonny, niż do potępienia. Światopełk nie ma się tu lękać czego, a gdy się nie stawi, więcej obawiać się może… Ślijcie wy od siebie do niego, aby nas tu próżno nie trzymał.
– Ja? ja? – opierając się zawołał Plwacz – ja? nie! – wy – poślijcie, macie prawo…
– Mówiliście, że obiecał przybyć? – zagaił po krótkiem milczeniu Leszek.
– Sądzę – sądzę! pewnie! Przybędzie choć się lęka – rzekł pospiesznie Plwacz. – Przyjedzie choć się waha – stanie.
Spuścił oczy i głowę i potwierdził raz jeszcze.
– Przyjedzie pewnie. Cóż ma czynić – jeden przeciw wszystkim…
Książę uspokojony tem, zamilkł.
Z ciasnej komory, w której było posłanie Leszkowe, wyszli znowu do izby, między zgromadzonych książąt i biskupów.
Ci na Plwacza z niedowierzaniem jakiemś spoglądali i ciekawością, on zaś czując te kolące go wzroki, wił się niespokojny pod niemi. Każde głośniejsze odezwanie się drażniło go i głowę odwracał nasłuchując. Czuł się tu obcym wśród nieprzyjaciół, tylko ku Konradowi nieśmiało ukradkiem niekiedy spozierał, ale ten wejrzenia jego unikał.
Biskup Iwo baczniej patrzący na ludzi i czujący darem bożym co się w ich duszy działo, ze znalezienia się Plwacza źle wnioskował, choć Leszek był mu rad nad miarę i ze szczególną czułością starał się go ośmielić. Nieodpowiadając na to równą uprzejmością, Plwacz chodził jak wilk, wzrok ciągle spuszczając, mrucząc i uchylając się od krakowskiego księcia.
Na drzwi spoglądał ciągle, bojąc się aby nie wszedł Laskonogi, który też nie bardzo do tego synowca nieprzejednanego chciał spieszyć.
Ponieważ rokowań żadnych dnia tego nie było, rozeszli się wszyscy po izbach swoich i po kątach…
Z Trzemeszna przybyli Cystersi do arcybiskupa i do księcia z żalami, prośbami i podarkami zajęli popołudniowy czas niemal cały.
Plwacz nie pokazał się już dnia tego, zmęczeniem wymawiając. Późno w noc od tyłu wszedł do niego Jaszko.
Odonicz leżący i drzemiący na posłaniu uląkł się gdy posłyszał nadchodzącego obcego człeka, którego mu oznajmiło pacholę – obawiał się, niewiedział czego, posądzając o zdradę, gdyż sam w sercu ją miał.
Jaszka sobie nie zaraz przypomniał, musiał mu powiedzieć gdzie i kiedy go widział, z kim w Uściu się znajdował. Dopiero Plwacz ochłonął. Wszakże jeszcze był niedowierzającym.
– Jam prawie życie ważył – odezwał się Jaszko cicho – chcąc się do was dostać. Ojciec mój Marek Jaksa wojewoda, sam nie może, posłał mnie.
– Z czemże? z czem? – plując i rzucając się zapytał Odonicz.
– Przestrzega ojciec aby Leszka nie gniewać, do czasu pokorę grać i Światopełka obiecywać… aby się go spodziewano. Inaczej pójdą na Nakło. Wszystko przepadnie!
Bystro popatrzał nań Władysław, zaciął usta.
– No, no – rzekł nadąsany – wiem ci ja co poczynać mam, nauk od nikogo nie potrzebuję. Powiedz ojcu niech będzie spokojny. Wy zaś, kiedy się o szyję boicie, nie chodźcie do mnie.
Ostro przyjęty Jaszko pogniewał się, za czapkę chwyciwszy, szparko się rzucił ku drzwiom okazując Plwaczowi że go obraził, lecz książę się pomiarkował i zawołał.
– Słyszysz! co mówią tam u Leszka?
Choć nie z wielką ochotą Jaszko się zwrócił.
– Wasza miłość jeżeli nas nie potrzebujesz…
Plwacz zniecierpliwiony podszedł i chwycił go za opończę.
– Czego potrzebuję o to pytam! – zawołał groźno. – Co tam z waszych rad wypadło? O czem tam u Leszka duchowni i świeccy radzą? To mi mów, to ja wiedzieć chcę.
– Teraz już o Światopełku tylko mówią – odparł Jaksa – bo was pewni, jakby w garści mieli.
Plwacz wykrzywił usta i śmiać się zaczął.
– Czekają na Światopełka? – zapytał.
– Dotąd jeszcze nie tracą nadziei – zamruczał Jaksa.
Odonicz przeszedł się po izbie, a że psy w niej mu na drodze leżały, jednego i drugiego uderzył tak że ze skomleniem precz poszły.
– Długo oni tak czekać mogą? – zawołał stając. – To mi wiedzieć potrzeba, to, nic więcej, można ich trzymać jeszcze dni kilka, żeby na Nakło nie szli.
– No – kilka dni! kilka dni! – odezwał się powolnie Jaksa – ale zwlekać nie można.
Leszek i sam Nakło chce odebrać koniecznie i drudzy go do tego namawiają.
– A o ciągnięciu na Nakło nie słychać jeszcze? – dodał Plwacz.
– Dotąd nie, bo w Światopełka wierzą iż przybędzie – rzekł Jaszko.
– A jakże! przybędzie! o! pewnie, będą go tu mieli! będą! nie zawiedzie! za to i przysiądz gotowym.
I śmiać się począł, zęby czarne pokazując.
– Gotuje się z wielkim dworem, jak mi żona i dzieci miłe – mówił Odonicz szydersko. – Przybędzie, ino trochę cierpliwości…
Jaszko zbliżył się ostrożnie do Plwacza i począł mu szeptać do ucha.
– A i chwilę w odwiedziny trzeba taką wybierać jak należy, albo w pierwospy, lub na zaraniu… bo straży jest dosyć, jak się to po obozie rozsypie, nim się zbierze i trwogę poczuje, będzie czas…
Mrugnął, jedno przymrużając oko.
Odonicz głową obojętnie poruszył uśmiechając się, i ręką dał znak, że słuchać dłużej nie potrzebuje, bo sam wie co czynić.
– Byle się na Nakło nie wybrali przed czasem – zamknął. – Tego pilnować. Niech czekają…
Poszeptali coś jeszcze i Jaksa się wymknął, a Odonicz wypluwszy się, znowu na łóżko padł, przykazując wprzódy swoim ludziom, aby koło dworu czuwali. Niedowierzał tak, że zbroję koło siebie tuż i miecz postawił, a sukni na noc nie zrzucił.
Laskonogi też w trwodze u siebie zamknięty siedział, naglądać przykazując i ludzi nie puszczając od siebie.
Leszek zaś zawsze ufny i dobrej wiary, pieczy około swojego bezpieczeństwa miał jak najmniej. Straże które Mszczuj stawiał do koła dworu, książę rozpuszczał, rycerstwo krakowskie porozdziewane leżało pod namiotami, zabawiając się, bo już i gęślarzy i błaznów i kuglarzy było coraz więcej z dniem każdym. Śpiewano i swawolono swobodnie, z czego książę się cieszył, nie pozwalając im psuć dobrej myśli, bo rad twarze wesołe widział w koło siebie.
Drugiego dnia rano, po nocnej burzy, gdyż wicher wielki szalał od północy aż do dnia, gdy książęta do kaplicy szli, w której arcybiskup cichą mszę miał odprawiać; Konrad obejrzawszy się po niebie, bo chciał o pogodzie wróżyć, postrzegł pierwszy, iż chorągiew Leszkowa, która przed dworem stała, niewiadomo od wiatru, czy od złośliwej ręki uszkodzoną była.
Na płachcie tej, wymalowany i wyszyty był znak książęcy, ten sam co na pieczęci, rycerz konny, na którego niedźwiedź napada… Chorągiew była na poły rozdarta, niedźwiedź na niej tylko cały pozostał, a rycerza głowy i rąk brakło zupełnie.
Leszek niewidział tego i do kaplicy wszedł, a tymczasem stary Mszczuj, przestraszony, natychmiast płachtę ściągnąć kazał i posłać ją do Trzemeszna do klasztoru dla naprawy, w nadziei że niepostrzeże książę, iż jej na chwilę nie stało. Gotową też miał odpowiedź na pytanie, gdyby Leszek o chorągiew zagadnął, że dla wichru wszystkie pozdejmowano.
Inne też z drągów kazał poznosić.
Z kaplicy wychodząc książę, przypadkiem podniósł głowę, zobaczył iż chorągwi czerwonej nie było, lecz innych też nie widząc, nie spytał nawet o nią.
Na Mszczuju starym uczyniło to wrażenie wielkie, bo jak wszyscy wówczas, zabobonny był i we wróżby wierzył. Sprośnie tak poszarpana chorągiew, gdy ją sam bliżej jął rozpatrywać, okazała się chyba nie od wichru podartą.
Waligóra nikomu o tem nie rzekł nic, zaufanego człeka posłał do księży, o pośpiech nagląc, ale sam chodzić począł jak struty.
I co mu wprzódy wcale w oczy nie wpadało teraz niepokoiło.
Nocą obchodząc plac, bo spać nie mógł, najrzał kogoś wsuwającego się do Plwacza, zakradł się więc, czyhając na powrót jego i doszedł, że to był syn wojewody, który potem wrócił do jego namiotu.
Podsłuchał tegoż samego naradzającego się potajemnie z łaziebnym, którego i tak miał w podejrzeniu. Zaraz nazajutrz owego Supła kazał pojmać i uwięzić, co uczyniono, ale nad wieczór się rozplątał i umknął.
Baczny na wszystko Mszczuj, im mniej sam Leszek dbał o swe bezpieczeństwo, tem więcej czujności przymnażał. Niepokój niewysłowiony niedawał mu chwili usnąć, trwożył się nieustannie a że różne poszlaki i poznaki potwierdzały te obawy, poszedł w końcu z niemi do brata Iwona.
Tego teraz rzadko było można samego i wolnego znaleźć, bo albo z ludźmi był, lub spieszył do zaniedbanej modlitwy.
Dla niego sprawy państwa i kościoła, nie były żadną wymówką od obowiązków duchownych i kapłańskich i jeżeli we dnie na modlitwę nie miał czasu, odkradał go nocy.
Tak też Mszczuj go zastał klęczącego przed krucyfiksem, z obnażonymi plecami, z dyscypliną w ręku i skrwawionego już… Ledwie miał czas płaszczyk na ramiona narzucić i skryć jak mu się zdawało, to co czynił, przed okiem brata, bo się ze swoją surowością i pobożnością taił przed ludźmi…
Mszczuj też uczynił tak jakby nie widział nic.
Modlitwę ukończywszy ziemi ucałowaniem wstał Biskup i z twarzą na podziw wesołą ku bratu pospieszył. Ten miał tak posępne wejrzenie iż od razu widać było że nie z pociechą przychodził…
– Mszczuju mój – coć jest? Jużto znużonyś czy strwożony czem? – zapytał.
– Rzekłeś – odpowiedział Waligóra – tak – strwożony. Naganisz ty mi to pewnie, alem nie winien że mnie ciągle niepokój ogarnia. Nie o siebie zaprawdę – o pana.
– O pana? – spytał Biskup – a cóż cię trwoży?
– W powietrzu coś niedobrego czuję, – mówił stary. – Gdybyś mi kazał powiedzieć com widział i słyszał, nie umiałbym się tłumaczyć… a boję się. Plwacz ma tu jakieś związki, spiski… coś knują!
– Po czem to poznajesz? – spytał Biskup…
– Ludzie po obozie się wałęsają obcy, podpatrują, wysłuchują, poją… – mówił Mszczuj. – Pomiędzy naszemi swawola i pijaństwo straszne, a do niego jakaś niewidzialna ręka popycha i nastręcza… W szynkach za pół ceny piwo i miód tęgi dają…
– Masz prawo – pilnuj, a co złego jest precz z obozu wyżeń! – odezwał się Biskup.
– Tom ja czynił – odparł Mszczuj, – ale plugastwo powraca, a i z naszemi ludźmi nie łatwo, bo go bronią i kryją. Dobrze im z tą swawolą.
Biskup się namyślał nieco.
– Podejrzliwość zbytnia i nieufność grzechem też jest, mój bracie miły, – odezwał się. – Ja w tem nie widzę tylko chęć niegodziwego zarobku…
– Kiedy napoje szynkują prawie za darmo! – odparł Mszczuj. – Komuś więc o to idzie aby lud nasz wciąż pijanym był…
Biskup zamilkł.
– Ha – czyń coć każe miłość twa dla pana i wierność jemu. Czyń, a nie trwoż się. Jeżeli w tem wola Jego, uchroni nas ode złego, a jeżeli inaczej naznaczono w niebie żadnem czuwaniem nie ujdziemy wyroku…
Tu Biskup przerwał, ocierając oczy.
– Mamci ja rzec co w mej duszy tkwi? – odparł. – Pocóżbym taił? Otom i ja smutny a mało się spodziewam po zjeździe, choć on wiele obiecuje. I ja się obawiam nie wiedząc nawet czego… Lecz mogą to być trwogi i pokusy złego ducha, który zawsze czyha na człowieka aby mu siły odjął. Modlę się przeto.
Spuścił oczy Iwo.
– Jeszcze trochę cierpliwości, – dodał, – maluczko a skończy się niepewność nasza. Jeżeli Światopełk nie przybędzie a nie da o sobie znać, – zamiast tu darmo obradować, pójdą na Nakło, a my wróciemy do domu…
Mszczuj ręce podniósł do góry.
– A! takby odrazu uczynić było potrzeba – zawołał z siłą – — iść na gród, zdobyć go, dopieroby Światopełk zmiękł zobaczywszy że mu to bezkarnie nie ujdzie… Leszek za dobry i za powolny jest, uzuchwala go… Mnie też – o! stokroćby lżej było wdziać zbroję i mury tłuc, potykać się, bodaj ginąć, niż tu bezsilnemu siedzieć, patrzeć, gnić i nic nie módz!
Iśćby nam! iść! tak! a potem choć przebaczyć, ale wprzódy zuchwały kark mu ugiąć.
Biskup słuchał spokojnie.
– Mówcież to panu, – odparł, – bo mnie duchownemu do wojny zachęcać nie godzi się! a są ludzie co Leszka nadziejami łudzą.
– I to może aby na czasie zyskać tylko – zawołał Waligóra, – który im na coś jest potrzebny…
Biskup niespokojnie spojrzał na dogorywającą lampkę włoską, której knot syczał i pryskał. Było to znakiem dla Mszczuja aby się oddalił, w milczeniu więc, tak smutny jak przybył, wyszedł z powrotem.
Następnego dnia we dworze od rana ruch był wielki. Leszek chciał koniecznie sprowadzić u siebie Laskonogiego z Odoniczem. Od czasu jak ten przybył nie widzieli się tylko zdala, unikali od siebie. Gdy jeden u Leszka był, drugi u siebie siedział, słali się dowiadywać i Odonicz nie poszedł gdy o stryju zasłyszał, Laskonogi gdy o bratanku mu doniesiono, iż był u Leszka.
Stronili tak od siebie przez dni kilka, aż z porady Arcybiskupa postanowiono ich sprowadzić koniecznie razem i pierwsze lody przełamać do pojednania.
Gdy o tem oznajmiono Odoniczowi rzucił się jak oparzony, wykrzykując a plwając i wołając, że się to na nic nie zdało, że już raz Henryk zgodę między niemi robił, a przecie krucha była i niedługo strzymała, że i teraźniejszej wróżba nielepsza.
Ledwie go uchodzono…
– Po toście przecie tu przybyli! – rzekł książe Henryk, który posłem był. – Ma się co robić, począć trzeba.
Pluł Odonicz i nic nie odpowiadał.
Laskonogi w inny sposób się wzbraniał, warując to sobie naprzód aby bratanek jako młodszy, jako winniejszy i napastnik, pierwszy prosił o przebaczenie. Zresztą gotów był układać się, bo w gorszem położeniu, nic mu nad to nie zostawało.
Ściągnięto Laskonogiego wreszcie, ale tego dnia położył się Odonicz i choć Leszek posyłał posły, nie stawił się.
Dzień zszedł na niczem. Nazajutrz sprowadzono najprzód Odonicza do wielkiej izby i otoczono go tak, ażeby ujść nie mógł. Potem przyprowadzono stryja, którego zobaczywszy we drzwiach bratanek, jak wściekły się szamocąc rzucił, nie chcąc z nim być pod jednym dachem.
Przytomny arcybiskup zaklął go dopiero tak groźno i uroczyście, że się pomiarkować musiał.
Tyle wymożono na nich, że spokojnie choć zdaleka od siebie do stołu jednego siedli. Z początku tylko się oczyma mierzyli, dopiero gdy Odonicz miodu się napił, począł słowy bryzgać, Laskonogi mało co odpowiadał, lecz za niego drudzy się ujmowali.
Przyszło do tego, że Plwacz wpadłszy w gniew, z ławy się zerwał z nożem w ręku i ledwie go poskromiono.
Pod koniec uczty on też sam się miarkować począł zwolna, i co był zły a szalony stał się szyderskim i naigrawającym.
Laskonogi znosił to cierpliwie. Ci co u stołu siedzieli, dziwna rzecz, choć sercem wcale nie byli za Odoniczem, więcej się czuli skłonni jemu potakiwać, niż obojętnemu Laskonogiemu – acz jego sprawa lepsza była.
Leszek począł do jednania się skłaniać, lecz z pierwszych słów trudność się okazała, Laskonogi który już był niemal wszystko utracił, niepomiernie wiele żądał od bratanka, a ten nic dać nie chciał.
– Com ja zdobył to moje! – wołał, – ojcowizna jest po starszym synu… z prawa moja. Nie dam nic!…
Leszek go chciał miarkować, lecz jakby swą siłę czuł, nie ustępował.
Prawdą było, że Laskonogi i duchowieństwo sobie naraził, i rycerstwo mu nie sprzyjało i ładu u niego nie było.
Słaby zawsze przegrywa, choćby prawo miał, tak bywało od wieku i tak będzie aż świętość praw wszelkich poszanowaną zostanie. Tam gdzie się aby jedno małe czy wielkie gwałci bezkarnie, w końcu żadne nie ma siły.
Rozeszli się więc zacięci nieprzyjaciele, gorzej może jeszcze przeciw sobie roznamiętnieni niż byli, a Leszek tyle zyskał tylko, że już się z sobą spotykać i oko w oko stanąć nie tak wzdragali…
Następnych dni, mijali się na placu nic sobie nie czyniąc, i nie siedzieli doma, aby się nie otrzeć o siebie. Tyle było zysku ze starań księcia Leszka, ale on sam cieszył się i tem, upatrując, iż krok do zgody uczyniony został…
Plwacz gdy mu o tem mówiono, śmiał się i nogami tupał.
– Zgoda będzie – mówił do swoich – gdy go do lochu zamknę, albo precz wyżenę ztąd, bo przy sobie drugiego pana nie ścierpię.