Kitabı oku: «Anioł kopalni węgla», sayfa 4
Rozdział IV
Przez cały dzień górnicy obchodzili się z Anną ze szczególną delikatnością, jakby pragnęli wynagrodzić jej brutalne obejście się rano. Usuwali przed nią przeszkody, pilnowali, aby jej nie popychano, nie potrącano, starali się jak najmniejszym obarczać ją ciężarem, nawet wyręczali czasami w pracy, słowem, każdy starał się ulżyć jej i otaczać opieką, jakby z obowiązku.
Anna dziękowała wszystkim z największą delikatnością, i tylko przemyśliwała nad tem, jakby się wywdzięczyć towarzyszom swoim za ich dowody takiej życzliwości i dobroci.
Kiedy wieczorem po ukończeniu pracy zobaczyła się z Łucyą, opowiedziała jej wszystkie zdarzenia dnia przebytego, i prosiła zarazem, aby podała jej sposób okazania górnikom wdzięczności, jaką czuję dla nich.
– To trudno, moje dziecko! – odrzekła Łucya. – Gdybyś była bogaczką, mogłabyś wyprawić im ucztę z muzyką, ale że jesteś tylko ubogą dziewczyną, to naturalnie, takiego wydatku ponieść nie możesz. Bądź więc tylko dobrą dla nich, pokorną, nie przechwalaj się niczem, za każdą usługę dziękuj grzecznie, a z dziećmi pracującemi obchodź się tak, jak gdyby były one twemi rodzonemi siostrami i braćmi.
– Dobrze, pani. Podaruję dzieciom kilka książek, to je ucieszy.
Łucya potrząsnęła głową.
– To na nic się nie zdało, bo tak górnicy, jak i ich dzieci, wcale nie umieją czytać?
– A więc i pani syn także nie umie czytać?
– A kiedyż miał się nauczyć? Przebywając w kopalni po dwanaście godzin dziennie, po powrocie do domu tak się czuje zmęczonym, że zaraz idzie na spoczynek. Nie ma już siły do innej pracy, nawet umysłowej. Spoczywa więc, potem idzie spać i rankiem znowu biegnie do kopalni. Oj, smutna jest dola górników! Cóż jednak mamy robić? Nie każdemu na świecie przeznaczono być bogaczem. W kopalni dzieci przez kilka godzin wolne są od pracy; przez ten czas wypoczynku figlują tylko, mocują się z sobą i nieraz jaki taki wraca do domu z potężnym guzem na czole. Czas ten wprawdzie możnaby obrócić na naukę, ale gdzież można znaleźć nauczyciela, któryby chciał w kopalni uczyć dzieci górników.
– To ja spróbuję tego i postaram się nauczyć czegokolwiek te dzieci.
– Niech ci Pan Bóg pobłogosławi, moje dziecko, ale to na nic się nie zdało! Do nauki nie każdy ma ochotę, a tembardziej dzieci pracujące i rozbałamucone wspólną zabawą podczas spoczynku. Gdybyś zaczęła opowiadać jakieś zabawne historyjki, tobyś napewno nie mogła opędzić się ich ciekawości, ale nauka czytania, to praca, a tej dla nikogo nie brakuje w kopalni, każdy jest nią prawie zupełnie z sił wyczerpany.
Mimo tego rozumowania z pozorami zupełnej słuszności, Anna postanowiła zrobić próbę.
Na drugi dzień w chwili spoczynku zasiadła razem z gromadką dzieci, i wyjmując książkę, którą przyniosła z sobą, rzekła:
– Chodźcie, dzieci, do mnie, pokażę wam bardzo ładne obrazki!
Dziatwa otoczyła ją wokoło, spojrzała na ryciny i ciekawie zapytała:
– Cóż one znaczą? Powiedzże nam, Anno?
Były to krótkie opowiadania z Pisma Świętego, opisujące stworzenie świata. Przy każdym z nich dołączona była rycina, która, objaśniona, przechodziła potem z ręki do ręki, z wielkim oglądana zajęciem.
Na tej pogadance tak Annie jak i dzieciom godziny odpoczynku zbiegły, szybko, i gdy odezwał się dzwon, wszyscy ze smutkiem spojrzeli po sobie, żałując, że przyjemność, jakiej doświadczyli, tak prędko minęła.
Na drugi dzień dzieci same upomniały się o czytanie tych pięknych historyjek, a nawet przyłączyło się do nich kilku starszych. Z każdym dniem zwiększające się to grono połączyło wreszcie znaczną część robotników w jedną gromadkę pilnych słuchaczy.
Anna nie posiadała się z radości. Czasem opowiadała im, to, co sama zapamiętała z przeczytanych książek, objaśniała zadawane pytania, prostowała błędne pojęcia, dość, że wprędce uznano ją za tak rozumną, jak drugiej chyba nie było na świecie.
– Mylicie się, moi panowie – odpowiadała, gdy ją zarzucano podziękowaniami i pochwałami. – Umiem bardzo niewiele, zaledwie tyle, ile mogłam się nauczyć z czytania dobrych książek. Kto tylko umie czytać, z łatwością przewyższy mnie swemi wiadomościami, a nauczyć się czytać nie jest tak trudno, jak się to zdaje.
– Więc ucz nasze dziatki! – zawołano zewsząd.
Porzucono opowiadania, i Anna rozpoczęła naukę czytania zbiorowo.
Gromadka dzieci zwykle zasiadała koło niej, po za dziećmi stawali starsi, a Anna zwracała uwagę na kształt pojedyńczych liter, wymieniała ich nazwy, łączyła z drugiemi, i tym sposobem składała wyrazy. Litery zrobiła sama wielkie i wyraźne, ponaklejała je później na tekturkę i powycinała, a podczas lekcyi wydobywała je kolejno. Dla urozmaicenia nauki wracała często dzieweczka do dawnych opowiadań z dziedziny nauk przyrodzonych, pokazywała rysunki różnych zwierząt nieznanych, ludów dzikich, opisywała ich obyczaje. Opowiadała o odkryciu Ameryki, podróżach do bieguna północnego, o rozmaitych zdarzeniach historycznych, a potem wracała do przerwanej nauki. Górnicy nie mogli się dość nachwalić poświęcenia poczciwej dzieweczki, na każdym kroku otaczali ją życzliwością i poszanowaniem, i jednomyślnie przyznali, że Franciszek miał zupełną słuszność, nazywając ją aniołem kopalni. Powiadali bowiem, że od czasu przybycia jej do kopalni, panowała najzupełniejsza zgoda, dziatki stały się lepsze i posłuszniejsze, i tak pokochały Annę, że ją powszechnie nazywały swoją kochaną panienką, a nawet aniołem, pełnym dobroci i łagodności.
Annę, naturalnie, wszystko to niezmiernie cieszyło.
Twarz jej zawsze była rozpogodzoną, na ustach igrał wesoły uśmiech, a oczy błyszczały, jakby świętością, bo zadowoleniem sumienia, że robi wszystko, co może, aby być użyteczną.
Niedość na tem: Maryi nagle z każdym dniem przybywało roboty z praniem i naprawą bielizny, że aż musiała przybrać pomocnicę, aby zadosyć uczynić żądaniom. Dochód też w domu zwiększał się, ojcu nie zbywało na żadnych wygodach, a patrząc na dzieci swe wesołe i szczęśliwe, sam coraz większych nabierał sił, i mógł już dźwigać się z łóżka i siadać w wielkiem krześle z poręczami.
Rozdział V
Na takiej pracy i zabiegach czas schodził bardzo szybko.
Anna ciągle uczyła dzieci, do uczącej się gromadki przyłączyli się i starsi robotnicy; często nawet przychodził i Franciszek, i nieraz przyniósł jaką nową książkę, ofiarowywując ją młodziutkiej nauczycielce.
Szczególny bo to był robotnik z tego młodzieńca: mając nie więcej nad dwadzieścia lat, przybył do kopalni, polecony przez jej właściciela, i choć wyglądał bardzo po pańsku, jednak zajmował się pracą, jak i wszyscy, i niczem nie wyróżniał się z pośród towarzyszy. Równie ciężko pracował, jak i oni. Stołował się u Łucyi, tylko dni świątecznych nie przepędzał na hulatyce, jak to czynili niektórzy z jego kolegów.
Zwykle przepędzał je w swojem mieszkaniu, złożonem z jednego malutkiego pokoiku.
Widziano go wtenczas zajętego czytaniem, pisaniem, kreśleniem jakichś niezrozumiałych dla nikogo figur, i robieniem jakichś niezmiernie zawiłych rachunków.
Nieraz tak pogrążał się w tej pracy, że choć przechodzący zatrzymywali się przed jego oknem, przypatrując się z ciekawością jego zatrudnieniu, on nie zwracał na to najmniejszej uwagi, tylko czytał, zapisywał, sprawdzał i przypatrywał się bacznie figurom, nakreślonym przez siebie.
Dziwiło to wszystkich, szczególniej starszych górników, którzy, jak powiadali, zjedli zęby przy pracy w kopalniach, a nigdy nie widzieli prostego, jak on robotnika, zajmującego się podobnemi czynnościami.
Niektórzy z nich, zapytywani o objaśnienia, zwykle ze znaczeniem potrząsali głową, a nie umiejąc dać zadawalniającej odpowiedzi, machali ręką, odpowiadając krótko:
– A kto go tam wie, co on robi! Może to jaki czarownik, bo i ci zdarzają się pomiędzy górnikami.
Franciszek, dowiedziawszy się od Łucyi o tych przypuszczeniach, co do jego osoby, uśmiechnął się smutnie i odrzekł z zupełnym spokojem:
– W tem przypuszczeniu moich towarzyszy jest w rzeczy samej troszkę prawdy, ale nie w tem znaczeniu, jak oni to pojmują. Rzeczywiście, chciałbym być czarodziejem, nie szkodę, tylko dobrodziejstwo wszystkim przynoszącym. Chciałbym, aby im się lepiej działo, by mniej pracowali, a więcej mogli oszczędzać, aby kobiety i dzieci nie zabijały się wyczerpywaniem sił swoich, aby zbywający od pracy czas przepędzali pożyteczniej, niż dotychczas, i wreszcie, aby młodsze pokolenie, ucząc się, wyrastało na górników, wiedzących, że mają w sobie duszę nieśmiertelną.
Gdy odpowiedź ta rozeszła się pomiędzy robotnikami, znowu wszyscy pokiwali głowami, zowiąc Franciszka nowatorem, reformatorem, apostołem bez namaszczenia, któremu gwałtem wydaje się, że jest mądrzejszym od innych.
Z tego też powodu powstała ku młodzieńcowi pewna niechęć, która jeszcze bardziej się wzmogła, gdy go usłyszano, jak powstawał na sposób życia górników.
Zwykle górnicy, po całotygodniowej ciężkiej pracy, marnotrawili znaczną nieraz część zarobionych pieniędzy na niedzielne hulanki, odbierające im przytem zdrowie, siły i chęć do pracy.
Franciszek przeciwdziałał temu zgubnemu nawyknieniu, i to karcenie dawno wprowadzonego zwyczaju ogromnie nie podobało się górnikom. Omijano go, stroniono od niego, i każdą uwagę jego przyjmowano z szyderstwami, powiadając, iż zbyt słabą ma głowę i rozum zbyt niedojrzały, aby mógł współtowarzyszy uczyć rozumu.
W tem niechętnem przyjmowaniu jego rad było cokolwiek winy i po jego stronie.
Jako młody, nie miał odpowiedniej rozwagi, i nie domyślił się, że niedość jest radzić rozumnie, ale że przytem trzeba występować z największą skromnością aby nikogo ku sobie nie zrazić, a jednak przyciągnąć na swoją stronę i zyskać uznanie.
Tej to rozwagi mu brakowało, skutkiem czego niechęć ku niemu ustawicznie wzrastała, i nakoniec przemieniła się w nienawiść i pogardę, z którą nikt się nie taił nawet.
Jedna tylko Łucya i Anna były innem ożywione uczuciem dla młodzieńca.
Rozmawiając z nim często, znały go lepiej, aniżeli drudzy; broniły go też wszędzie, objaśniały, tłomaczyły, wszystko to jednak nie wiele znaczyło.