Kitabı oku: «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce», sayfa 11
Pułkownik pomimo szemrania krajowców zajmował się tymi rozmaitymi pracami z taką pedanterią, jak gdyby znajdował się w obserwatorium w Cambridge. Cały dzień 21 stycznia zeszedł na nich i dopiero o godzinie wpół do szóstej, a więc przy schyłku dnia, kiedy już odczytywanie na podziałkach nie było możliwe, zakończył robotę.
– Jestem na twe rozkazy, Mokumie – rzekł do Buszmena.
– Już za późno, pułkowniku. Wielka szkoda, że pan tak długo przeciągnąłeś roboty. Gdyby nie to, obozowalibyśmy już nad brzegami jeziora.
– A cóż nam przeszkadza puścić się w drogę, czyż piętnastu mil nie da się przebyć nocą? Droga jest prosta, równina przed nami, nie ma więc obawy zabłąkania się.
– W istocie… można by – mówił Buszmen, jakby naradzając się sam z sobą. – Moglibyśmy zdać się na los, zawsze jednak wolałbym podróżować w okolicy jeziora Ngami w jasny dzień. Lecz nasi ludzie pragną dostać się tam jak najprędzej, a więc, pułkowniku, ruszajmy.
– Dobrze, Mokumie.
Wszyscy z radością usłyszeli o nocnej podróży. Zaprzężono woły do wozów, jeźdźcy dosiedli koni i mułów, poukładano przyrządy i o godzinie siódmej wieczór na znak Buszmena wyprawa ruszyła w pochód ku jezioru Ngami.
Mokum wiedziony jakby przeczuciem prosił trzech Europejczyków, ażeby dobrze się uzbroili i wzięli amunicję. Sam uzbroił się w sztucer otrzymany od sir Johna i napełnił ładownicę nabojami.
Ruszono z miejsca. Noc była ciemna, a gwiazdy zasłonięte chmurami. Ponad ziemią jedynie mgły się nie snuły. Mokum, obdarzony nadzwyczaj bystrym wzrokiem, śledził wciąż okolicę na przedzie i po bokach karawany. Z kilku słów, jakie wyrzekł do sir Johna, należało wnosić, że okolicy nie uważał za pewną. Sir John trzymał broń w pogotowiu.
Oddział przez trzy godziny posuwał się w stronę północną, lecz postępowano z wolna, bo wszyscy byli mocno strudzeni. Nieraz trzeba było oczekiwać opóźniających się. Przebywano zaledwie trzy mile angielskie na godzinę, a o dziesiątej wieczorem jeszcze sześć mil oddzielało ich od jeziora. Atmosfera była tak sucha, że najczulszy higrometr nie potrafiłby wskazać śladu wilgoci. Bydlęta z trudnością oddychały duszącym powietrzem.
Pomimo najtroskliwszych zalecań Buszmena, oddział nie stanowił zbitej masy, ludzie i zwierzęta rozciągnęli się w długą linię. Niektóre woły, utraciwszy siłę, legły na drodze. Jeźdźcy, zsiadłszy z koni, wlekli się powoli, a najmniejsza gromadka dzikich mogła ich uprowadzić z łatwością. Zaniepokojony tym Buszmen nie szczędził im słów i zachęty, biegając od jednego do drugiego i próbując zgromadzić do kupy rozpierzchłych, ale mu się to nie udawało, i ani się spostrzegł, jak ubyła mu znaczna liczba ludzi.
O godzinie jedenastej wozy idące na czele karawany znajdowały się już tylko o dwie mile angielskie od góry Skorcew. Pomimo ciemności wyniosła i odosobniona góra wznosiła się w oddaleniu jak ogromna piramida. Ciemność nocy powiększała jeszcze jej rozmiary.
Jeżeli Mokum się nie mylił, to jezioro Ngami leżało po drugiej stronie tej góry. Należało więc obejść ją najkrótszą drogą, aby się dostać do słodkiej wody. Co chwila przybliżano się ku niej.
Buszmen właśnie zamierzał z trzema Europejczykami wyruszyć przodem w lewą stronę, gdy strzały ze znacznej odległości, lecz wyraźne, nagle go wstrzymały.
Anglicy natychmiast wstrzymali konie, przysłuchując się z łatwą do pojęcia obawą. W kraju, którego mieszkańcy używają tylko strzał i dzirytów, odgłos broni ognistej musiał ich zdziwić i zatrwożyć.
– Co to jest? – zapytał pułkownik.
– Huk broni ognistej – odrzekł sir John.
– Broni ognistej? – krzyknął pułkownik – w której stronie?
Zagadnięty Buszmen odpowiedział:
– Wystrzały te pochodzą ze szczytu Skorcewa. Czy widzisz pan błyski ukazujące się na nim? Tam się biją. Niezawodnie Makololowie uderzyli na Europejczyków.
– Na Europejczyków! – zawołał William Emery.
– Tak panie – odpowiedział Mokum – ten huk może jedynie pochodzić z udoskonalonej broni europejskiej.
– A więc Europejczycy byliby tam – mówił pułkownik. – Jakiejkolwiek byliby oni narodowości, należy pośpieszyć im z pomocą.
– Tak, tak, naprzód, naprzód! – zawołał William Emery, którego serce ścisnęło się boleśnie.
Przed udaniem się ku górze Buszmen usiłował po raz ostatni zgromadzić rozpierzchnięty oddział, który nieprzyjaciele z łatwością mogli otoczyć i zabrać. Lecz gdy przybył na tył karawany, znalazł wozy wyprzężone i opuszczone, tu i ówdzie tylko dostrzec można było cienie Bochjesmanów umykających na północ.
– Tchórze! – wykrzyknął. – Zapominają o wszystkim, o trudach, o pragnieniu, byle tylko ujść.
Po czym zwróciwszy się ku Anglikom i dzielnym majtkom, zawołał:
– Naprzód! – chociażby sami.
I nagląc zmęczone konie do ostatnich sił, pędzili ku górze, ile tchu starczyło.
We dwadzieścia minut później doszły ich uszu okrzyki wojenne Makololów. Rozbójnicy widocznie szturmowali górę, na której szczycie błyskał raz po raz ogień strzałów. Po bokach góry pięły się gromadki dzikich ku wierzchołkowi.
W mgnieniu oka pułkownik z towarzyszami zsiedli ze zmęczonych koni, zajęli tyły dzikim, a wydawszy okrzyk, zaczęli sypać nieustannym ogniem w hordę łupieżców. Na odgłos strzałów Makololowie mniemali, że uderzył na nich liczny oddział. Ten gwałtowny napad przeraził ich i cofnęli się, nie używszy ani strzał, ani dzirytów. Europejczycy strzelali celnie i wnet kilkunastu dzikich legło trupem.
Makololowie rozstąpili się, a Europejczycy, korzystając z tego, rzucili się w lukę i gruchocząc wszystkich spotykanych na drodze, pięli się w górę.
W dziesięć minut wdarli się na pogrążony w ciemnościach szczyt. Oblężeni powstrzymali ogień, lękając się ugodzić którego z tych, którzy przybywali im z tak niespodziewaną odsieczą.
Znaleźli się tu wszyscy: Mateusz Strux, Mikołaj Palander, Michał Zorn i pięciu majtków. Spomiędzy towarzyszących im Bochjesmanów pozostał tylko wierny Numbo. Nędzni, opuścili ich również w chwili niebezpieczeństwa.
Właśnie gdy przybywający stanęli na szczycie, Strux wyskoczył spoza ścianki wieńczącej brzeg góry i zawołał:
– A więc to wy, panowie Anglicy?
– My sami, panowie, lecz nie ma tu dziś żadnej narodowości. Są tylko Europejczycy, zjednoczeni dla wspólnej obrony.
XIX. Mierzyć lub zginąć
Okrzyk powszechny odpowiedział na słowa pułkownika. Wobec wrogich Makololów, wobec niebezpieczeństwa, wszyscy zapomnieli o waśniach międzynarodowych i zjednoczyli się dla wspólnej obrony. Położenie samo się stworzyło; rozdzielona komisja jednoczyła się silniej niż kiedykolwiek. William Emery i Michał Zorn powitali się gorącym uściskiem. Inni uściśnieniem dłoni stwierdzili nowe przymierze.
Pierwszą czynnością Anglików było ugaszenie pragnienia. W bliskości jeziora nie brakowało wody w obozie. Następnie, schroniwszy się pod kazamaty84 forteczki opuszczonej na szczycie Skorcewa, Europejczycy opowiadali sobie nawzajem, co zaszło od chwili opuszczenia Kolobengu. Tymczasem marynarze czuwali nad ruchami Makololów, którzy chwilowo zaprzestali ataku.
Anglicy przede wszystkim byli ciekawi dowiedzieć się, skąd się wziął Strux z towarzyszami na górze Skorcew, o tyle właśnie na zachód mierzonego przez nich południka, o ile Anglicy zboczyli na wschód od swojego. Góra ta bowiem leży w połowie odległości od obydwu, a jest jedynym miejscem w tej okolicy, które można obrać za punkt trygonometryczny w okolicach jeziora Ngami. Była to jednak rzecz łatwa do wytłumaczenia, że dwie wyprawy zetknęły się na jedynej górze przydatnej do obserwacji. Oba bowiem południki dotykały jeziora w dwóch punktach dość od siebie odległych, Stąd okazała się dla astronomów niezbędna potrzeba połączenia geodezyjnie północnego i południowego brzegu jeziora.
Strux opowiedział Anglikom pewne szczegóły wykonanych przez siebie obserwacji. Od czasu wyjazdu z Kolobengu triangulacja odbywała się bez przeszkody. Mierzony przez niego łuk południka przerzynał krainę urodzajną, nieco wzniesioną, na której z łatwością dawało się urządzić sieć trójkątów. Astronomowie wprawdzie wycierpieli dużo od skwaru upałów, lecz nie brakowało im wody. Liczne strumienie zaopatrywały obficie kraj w wodę. Konie i woły odbywały więc, że się tak wyrazimy, przechadzkę śród bujnych pastwisk, poprzerzynanych zaroślami i lasami. Rozpalane co noc ogniska trzymały w przyzwoitej odległości gromadzące się dzikie zwierzęta. Okolicę zamieszkiwali krajowcy łagodni i spokojni, których gościnność wychwala Livingstone. Bochjesmani tworzący eskortę karawany, mając pod dostatkiem żywności i napoju, a nie doznając wielkich trudów, nie szemrali.
Dnia 20 stycznia wyprawa doszła do góry Skorcew i obozowała tam od trzydziestu sześciu godzin, gdy nagle na równinie przyległej ukazała się horda Makololów licząca około tysiąca ludzi. Bochjesmani strwożeni pierzchli, pozostawiając Europejczyków na pastwę losu. Makololowie przede wszystkim zrabowali wozy, szczęściem instrumenty znajdowały się już w murach opuszczonej forteczki. Nadto ocalała szalupa parowca, gdyż jeszcze przed napadem rozbójników złożono ją i spuszczono na wodę w małej zatoce jeziora Ngami. Od tej strony brzeg spadzisty góry dostatecznie ją zabezpiecza od napadu wroga, lecz z przeciwnej stok jest lekki i niezawodnie udałoby się rabusiom zdobycie forteczki, gdyby nie cudowna prawie odsiecz, z jaką na czas przypadli Anglicy.
Następnie pułkownik Everest opowiedział Struksowi i jego towarzyszom wypadki, jakich od czasu rozłączenia doznała ekspedycja angielska: trudy i cierpienia, bunt Bochjesmanów i przeszkody, jakie musiano zwalczać. Opowiadanie to okazywało, że od czasu rozłączenia los mniej sprzyjał Anglikom.
Reszta nocy minęła bez wypadku. Buszmen z marynarzami czuwał nad bezpieczeństwem ogólnym. Makololowie nie ponowili napadu, lecz ich gęste ogniska rozłożone u stóp góry dowodziły, że nie zrzekli się swych zamiarów. O brzasku Europejczycy poczęli badać rozłożoną u ich stóp równinę. Pierwsze promienie zorzy oświeciły całą tę niezmierną przestrzeń. Na południe rozciągała się ponura pustynia, okryta spalonymi trawami. U stóp góry półkolem zalegało obozowisko Makololów, śród którego roiło się czterystu do pięciuset dzikich. Ogniska obozowe jeszcze gorzały, ćwierci zwierzyny dopalały się na węglach. Widocznie dzicy, pomimo że cały tabor, wszystkie narzędzia, zwierzęta i zapasy wpadły im w ręce, postanowili wymordować Europejczyków, ażeby zdobyć ich broń, o której skuteczności przekonali się wczoraj z własną szkodą.
Uczeni po przejrzeniu stanowiska dzikich odbyli długą naradę z Buszmenem. Należało postanowić coś, lecz to postanowienie zależało od wielu zewnętrznych okoliczności. Nadto w interesie pomiaru południka trzeba było przede wszystkim oznaczyć ściśle położenie geograficzne Skorcewa.
Góra ta panowała swym wzniesieniem nad nieprzejrzaną równiną rozciągającą się na południe aż do granic pustyni Karru. Na wschód i na zachód przestrzeń pustyni nie dosięgała zbyt daleko. Ku zachodowi grunt zaczynał się w niewielkim oddaleniu podnosić, tworząc wzgórza ziemi Makololów, których stolica Maketo leży o sto mil angielskich od jeziora Ngami. Na północ Skorcewa zupełnie inny kraj, stanowiący zupełne przeciwieństwo z pustynią. Obfitość wód przenikających niemal każdy sążeń kwadratowy ziemi, bujne pastwiska, liczne lasy. Wody pięknego jeziora zaległy najmniej sto mil angielskich długości od wschodu na zachód. Największa długość jeziora rozciągała się w poprzek ziem afrykańskich w kierunku równoleżników, ale szerokość jego nie wynosiła więcej niż trzydzieści do czterdziestu mil angielskich.
Poza jeziorem ciągnie się kraina lekko falista, przepysznie urozmaicona lasami i gaikami. Mnóstwo rzek, rzeczek i strumieni niesie stąd wody hołdownicze królowej rzek tutejszych Zambezi, zwanej przez krajowców Liambią. Ten piękny obraz zamyka łańcuch wysokich wzgórz w odległości osiemdziesięciu mil od jeziora.
Ta urocza kraina jest jakby oazą rzuconą w pustynie Afryki Południowej. Gęsta sieć żywych wód przyodziewa ją zieloną szatą żyzności. To Zambezi sprawia urodzajność ziemi. Ta potężna wodna arteria jest tym dla podzwrotnikowej Afryki, czym Dunaj dla Europy, a Marañon dla Ameryki Południowej.
Panujący nad piękną tą krainą Skorcew ma, jak już powiedzieliśmy, nagły spadek ku brzegom jeziora, jednakże nie tak stromy, ażeby zręczni marynarze nie mogli schodzić na dół i wspinać się na górę. Przy ich pomocy utrzymano związek z szalupą i dostawano wodę. Europejczycy mogli więc bronić się w forteczce tak długo, dokąd by im starczyło żywności. Co jednak dziwiło wszystkich, to pytanie, skąd na szczycie Skorcewu wzięła się opuszczona forteczka. Jedynie zapytany Mokum mógł kwestię tę objaśnić, gdyż towarzyszył Livingstone'owi w jego podróżach.
W okolice jeziora Ngami zapuszczali się często handlarze hebanu i kości słoniowej; ostatniej dostarczają słonie, ale hebanem nie zowią tu znanego drzewa, lecz czarnych niewolników, którymi frymarczą handlarze. W krainach przerzniętych przez Zambezi, roją się jeszcze ci nikczemni spekulanci, podniecając drobnych królików afrykańskich do nieustannych wojen, napadów i rabunków, mających na celu jedynie chwytanie i sprzedawanie nieszczęsnych jeńców. Otóż właśnie południowym brzegiem jeziora ciągnęli zwykle drapieżni spekulanci ze swym czarnym towarem. Skorcew niezbyt jeszcze dawno służył im za stację, w której spoczywali przed zapuszczeniem się w dół Zambezi. Ufortyfikowali oni szczyt góry dla zabezpieczenia zakupionych niewolników i siebie przed napadem tutejszych łupieżczych plemion. Zdarzało się to bowiem, że nieraz tracili nie tylko towar, ale nawet i własne życie.
Taki był początek fortecy rozsypującej się dziś w gruzy. Ze zmianą szlaku handlowego forteczka przestała być stacją i nikt nie myślał o jej podtrzymywaniu. Z całych umocnień pozostał tylko półkolisty mur, wygięty łukiem ku południowi, a cięciwą zwrócony ku jezioru. W samym środku tego okolenia wznosiła się reduta z kazamatowym urządzeniem i strzelnicami, ponad którą sterczała drewniana baszta. Ona to posłużyła pułkownikowi za celownik przy ostatnim pomiarze. Forteczka pomimo zniszczenia zapewniała Europejczykom bezpieczne schronienie. Poza grubymi murami, mając wyborną broń odtylcową, mogli bronić się skutecznie całej armii Makololów, a nawet ukończyć pomiar, jeżeliby im tylko nie zabrakło żywności.
Amunicji było pod dostatkiem, znajdowała się ona bowiem w skrzynce na wozie przeznaczonym do transportowania szalupy, a to wóz ten, jak wiadomo, nie wpadł w ręce rabusiów, więc ocalała. Ale daleko gorzej było z żywnością. Wszystkie jej zapasy dostały się w moc Makololów, a forteczka była w nią zaopatrzona zaledwie na dwa dni. Trzeba było żywić osiemnastu ludzi: sześciu uczonych, dziesięciu majtków i dwóch przewodników.
Taki był stan rzeczy. Po otrzymanych wyjaśnieniach uczeni udali się z Mokumem do kazamat, marynarze zaś zaciągnęli warty na murach. Na śniadanie wszyscy otrzymali bardzo szczupłą rację pokarmów.
Radzono nad groźnym położeniem, w jakie wprawiał oddział brak żywności, a nikt nie umiał dać rady odpowiedniej, aby zapobiec zbliżającemu się głodowi, gdy wreszcie głos zabrał Mokum:
– Trwoży panów brak żywności, mogącej starczyć zaledwie na dwa dni. Ale pytam się was, co nas zmusza tak długo pozostawać w jej murach? Czyż nie możemy opuścić jej jutro, dziś nawet? Cóż nam przeszkadza? Makololowie. Ależ oni nie umieją biegać po wodzie, a ja was w paru godzinach przewiozę parowcem na północny brzeg jeziora.
Na ten wniosek uczeni spojrzeli po sobie i po Mokumie, dziwiąc się, że na myśl im nie przyszedł ten tak prosty sposób ratunku. W samej rzeczy nie mogli wpaść na ten pomysł i nie powinni byli o nim myśleć, gdyż ci bohaterowie nauki zanadto byli zajęci szczytnym celem pamiętnej wyprawy, ażeby mogli pomyśleć o własnym bezpieczeństwie.
Sir John Murray pierwszy zabrał głos, odpowiadając Buszmenowi.
– Mój zacny Mokumie, jeszcześmy nie ukończyli prac naszych.
– Jakich prac?
– Pomiaru południka.
– Sądzisz więc pan, że Makololowie troszczą się o wasz południk?
– Prawdopodobnie nie troszczą się wcale – odpowiedział John – ale za to my się troszczymy i nie oddalimy się stąd bez osiągnięcia naszego celu. Nieprawdaż, koledzy?
– Nie inaczej – odrzekł pułkownik w imieniu wszystkich. – Nie zaprzestaniemy pomiaru, dopóki chociaż jeden z nas pozostanie przy życiu, dopóki jeden będzie w stanie przyłożyć oko do lunety i zapisywać miarę kątów. Z lunetą w jednej, ze sztucerem w drugiej ręce, będziem pracowali aż do ostatniego tchnienia.
Hucznym okrzykiem powitali uczeni tę przemowę, stawiając interes nauki ponad bezpieczeństwo życia.
Buszmen popatrzył chwilę na uczonych, wzruszył ramionami, ale nie zdobył się na odpowiedź. Pojął ich wybornie.
Zgodzono się więc, aby bądź co bądź prowadzić dalej prace geodezyjne. Lękano się jednak, czy nie stanie im na przeszkodzie położenie miejscowe, mianowicie niemożność obrania punktu celowego za jeziorem Ngami.
Zwrócono się w tej kwestii do Mateusza Struksa, który przebywając od dwóch dni na szczycie góry, powinien by dotąd zastanowić się nad tą okolicznością.
– Panowie – odrzekł – czeka nas praca trudna i drobiazgowa, wymagająca cierpliwości i gorliwości, możemy jej wszakże dokonać. Idzie nam o połączenie Skorcewa z jakimś punktem trygonometrycznym poza jeziorem. Punkt taki rzeczywiście istnieje i obrałem go. Wznosi on się na północnym zachodzie jeziora, tak iż bok nowego trójkąta przetnie je w kierunku skośnym.
– Jeżeli więc jest taki punkt, na czymże więc polega trudność? – zapytał pułkownik.
– Na zbyt wielkiej odległości pomiędzy nim a Skorcewem.
– Jak wielka jest ta odległość?
– Najmniej sto dwadzieścia mil angielskich.
– No, przecież nasza luneta na tę odległość wystarczy.
– Wiem o tym, lecz potrzeba zapalić sygnał na szczycie.
– A więc go zapalimy.
– Lecz trzeba tam zanieść przyrząd elektryczny do wzniecenia światła.
– Zaniesiemy go.
– Ale w czasie tego wypadnie bronić się przeciwko Makololom – zarzucił Mokum.
– Będziemy się bronili. I cóż, Mokumie?
– Panowie, jestem na wasze rozkazy – rzekł Mokum. – Spełnię co rozkażecie.
Człowiek więc pełen poświęcenia, dzielny Buszmen zakończył naradę, od wyniku której zawisła cała przyszłość wyprawy. Uczeni, zgodni pomiędzy sobą i gotowi wszystko poświęcać dla nauki, wyszli z kazamaty dla rozpoznania kraju rozciągającego się poza jeziorem Ngami.
Mateusz Strux wskazał im szczyt przez siebie wybrany. Był to wierzchołek góry Volquiri, mający kształt kręgla, a tak oddalony, że go zaledwie dostrzec można było w niezmiernej odległości. Góra ta bardzo wysoka, lecz mimo oddalenia sygnał elektryczny dałby się widzieć przez wyborne szkła lunet, jakie posiadała ekspedycja. Największa jednak trudność zachodziła w tym, że baterię elektryczną trzeba było zanieść i wywindować na górę. Kąt utworzony przez Volquiri i Skorcew, a przez tę ostatnią górę z punktem zajmowanym poprzednio przez Anglików zakończyłby pomiar, gdyż szczyt Volquiri leżał poza dwudziestym równoleżnikiem. Łatwo pojąć wielką doniosłość tej operacji i zapał, z jakim uczeni starali się przełamać tę ostatnią trudność.
Należało przede wszystkim postarać się o przeniesienie baterii. Znaczyło to przebyć sto mil nieznanego kraju. William Emery i Michał Zorn podjęli się tego zadania. Ofiarę tę przyjęto, a miał im towarzyszyć naczelnik Bochjesmanów towarzyszących karawanie Struksa. Natychmiast przygotowali się do podróży.
Szło o przebycie jeziora. Ochotnicy nie chcieli zabierać parowca, bo potrzebny był dla pozostałych kolegów na wypadek, gdyby byli zmuszeni oddalić się nagle po skończeniu prac. Jezioro można było przepłynąć w czółenku z kory lekkiej, a trwałej, jakie krajowcy bardzo szybko umieją sporządzać. Mokum z Numbem spuścili się na brzeg jeziora, gdzie rosły drzewa z korą przydatną do zbudowania czółna, zajęli się tą pracą i wkrótce ją ukończyli.
O godzinie ósmej wieczorem włożono na czółenko baterię elektryczną, potrzebne narzędzia, broń, amunicję i cokolwiek żywności. Umówiono się, że punktem zbornym będzie mała zatoka na południowym brzegu jeziora, którą Mokum znał dobrze. Na koniec postanowiono, ażeby skoro tylko zabłyśnie sygnał na Volquiri, pułkownik rozpalił takiż sam na Skorcewie, iżby dwaj młodzi astronomowie mogli nawzajem zdjąć rozwartość kąta.
Pożegnawszy kolegów, dwaj młodzi przyjaciele spuścili się na brzeg jeziora. Poprzedzał ich przewodnik i dwóch majtków.
Ciemność zaległa okolicę. Odwiązano czółno, a lekki statek pod naciskiem wioseł w cichości zaczął pruć czarne wody jeziora.