Kitabı oku: «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce», sayfa 12

Yazı tipi:

XX. Dziesięć dni oblężenia

Ze ściśniętym sercem przyglądali się pozostali odpłynięciu dwóch młodych towarzyszów. Ileż trudów, ileż niebezpieczeństw czekało tych odważnych młodzieńców, mających przebyć sto mil nieznanego kraju! Buszmen pocieszał ich, wychwalając przebiegłość i odwagę przewodnika. Należało się spodziewać, że Makololowie, zbyt zajęci oblężeniem Skorcewa, nie pomyślą nawet o północnych brzegach jeziora. Twierdził on, że pozostali w forteczce narażeni są na daleko większe niebezpieczeństwo, aniżeli dwaj młodzi astronomowie w drodze do Volquiri. Przez całą noc Mokum i marynarze zmieniali się na czatach.

Ciemność sprzyjała zdradzieckim zamiarom dzikich, lecz płazy te, jak ich Mokum nazywał, nie mieli odwagi wdzierać się na górę. Być może, że oczekiwali posiłków, ażeby potem wedrzeć się na wierzchołek jednocześnie ze wszystkich stron i ogromną liczbą przezwyciężyć wszelki opór oblężonych.

Strzelec nie pomylił się w przypuszczeniach. Nazajutrz rano pułkownik dostrzegł, że hordy dzikich znacznie się powiększyły. Obozowisko ich, doskonale rozłożone u stóp góry, nie dopuszczało myśleć o ucieczce. Na szczęście nie mogli rozstawiać czat od strony jeziora z powodu niedostępności brzegu, a w razie konieczności oblężeni mogli tamtędy uchodzić.

Lecz o ucieczce nikt nie myślał. Europejczycy zajmowali posterunek naukowy. Szło o ich honor, nie mogli go opuścić. Pod tym względem zgadzali się z sobą zupełnie. Ślady dawnych waśni między Struksem a Everestem zniknęły. Nigdy nie wspomniano o wojnie toczonej przez dwa mocarstwa. Obydwaj uczeni zmierzali do jednego celu; obaj pragnęli dojść do niego i spełnić zadanie naukowe należące do całego cywilizowanego świata.

Oczekując na zapalenie sygnału, astronomowie zajęli się ukończeniem obliczeń poprzedniego pomiaru. Czynność ta polegała na zmierzeniu dwoma lunetami pod kątem dwóch poprzednich punktów trygonometrycznych. Dokonano jej łatwo, a Mikołaj Palander zapisał wynik obliczeń. W czasie następnych nocy miano przedsiębrać liczne obserwacje wysokości gwiazd stałych dla otrzymania jak najdokładniejszej szerokości geograficznej, pod którą leżał Skorcew.

Zachodziło jeszcze jedno ważne pytanie, do rozwiązania którego zawezwano pomocy Mokuma, a mianowicie o obliczenie, jak prędko Zorn i Emery będą mogli dostać się na górę Volquiri i zapalić sygnał mający być ostatnim punktem trygonometrycznym robionych pomiarów.

Buszmen twierdził, że aby dostać się na miejsce potrzeba pięciu dni. W samej rzeczy na przebycie stu mil angielskich, idąc pieszo i przebywając często strumienie przerzynające okolice zajeziorne, pięć dni nie było za wiele. Przyjęto więc sześć dni jako maksimum i na tej podstawie postanowiono rozdzielać racje żywności.

Pozostała żywność znajdowała się w bardzo małym zapasie. Część jej musiano dać wyprawionym, ażeby mieli czym żyć, zanim im się uda coś upolować. Reszta zaledwie wystarczała na dwie zwykłe racje dzienne dla wszystkich z załogi. Było tam kilka funtów sucharów, nieco mięsa suszonego i pemikanu. Pułkownik Everest za zgodą kolegów zdecydował, ażeby racje zmniejszyć do jednej trzeciej. Tak żyjąc, można było doczekać się chwili, w której oczekiwane światło zabłyśnie na krańcach widnokręgu. Czterech uczonych Europejczyków, ośmiu ich majtków i Buszmen zapewne ucierpią na tym niedostatecznym pożywieniu, ale ludzie ci byli wyższymi nad zwykłe ludzkie cierpienia.

– Zresztą nikt nam nie zabroni polować – dorzucił sir John Murray.

Buszmen wstrząsnął głową z niedowierzaniem. Niepodobna, aby na górę tę odosobnioną mogła się zabłąkać zwierzyna. Nie szkodziło jednak mieć broń w pogotowiu na wypadek, gdyby się coś trafiło. Po tym postanowieniu trzej astronomowie zajęli się porównywaniem i sprawdzaniem cyfr zapisywanych przez Mikołaja Palandra, sir John Murray zaś w towarzystwie Mokuma opuścił forteczkę i przedsięwziął zbadać stoki góry, na której stała.

Makololowie obozujący spokojnie u stóp Skorcewa nie spieszyli się wcale z atakiem. Być może, że mieli zamiar ogłodzić oblężonych.

Pozycję góry zbadano w krótkim czasie. Płaskowyż, na którym wznosiła się zrujnowana forteczka, miał zaledwie paręset sążni największej średnicy. Ziemię pokrywały dość bujne zioła pomieszane z gęstą krzewiną; rosły tu mieczyki, wrzosy i inne górskie rośliny. Na spadzistych bokach przerywanych sterczącymi załomami skał były zarośla tarniny osypane białym kwieciem.

Zwierząt nie dostrzeżono zupełnie. Po całogodzinnym oczekiwaniu nic się nie ukazało. Kilka ptaszyn o czerwonych dziobkach i ciemnym upierzeniu przelatywało z gałązki na gałązkę. Sir John nie dał do nich ognia, bo za pierwszym strzałem pierzchnęłoby niezawodnie całe stadko. Nie było więc nadziei, ażeby polowanie mogło powiększyć zapasy spiżarniowe.

– Będziemy łowili ryby w jeziorze – odezwał się sir John, wpatrując się w wspaniałe zwierciadło wód u stóp góry roztoczone.

– Łowić ryby bez sieci i wędek – odparł Buszmen – znaczy to samo, co chcieć chwytać ptaki rękami. Lecz nie rozpaczajmy. Wydobyliśmy się już z niejednego kłopotu, a może przypadek i tym razem nam poszczęści.

– Przypadek – mówił sir John. – Przypadek dobry, jeżeli Bóg go nastręczy. Ach, ten przypadek to najlepszy aprowizator, najdoskonalszy geniusz opiekuńczy. On to połączył nas z przyjaciółmi, on ich doprowadził tam, gdzie my musieliśmy iść koniecznie. A da Bóg, wszystkich nas zawiedzie do upragnionego celu.

– I on nas wyżywi.

– Nie inaczej, dzielny mój przyjacielu, on nas wyżywi, a dokonawszy tego, spełni tylko swoją powinność.

Słowa szlachetnego Anglika niezupełnie trafiły do przekonania Buszmena. Wprawdzie przypadek niekiedy czynił ludziom przysługi, wszelako należało mu dopomagać i strzelec postanowił dopomagać mu.

Dnia 25 stycznia nie zaszła żadna zmiana w położeniu naszych przyjaciół ani ich wrogów. Makololowie obozowali spokojnie, stada ich wołów i owiec pasły się na pięknych pastwiskach, zasilanych podskórnymi wodami. Złupione wozy umieszczono w koczowisku. Niewiasty i dzieci dzikich, przybyłe tu za wojownikami, zajmowały się wykonywaniem prac domowych. Niekiedy któryś z ich wodzów, łatwy do rozpoznania po bogatszym odzieniu, podchodził ku górze i rozpatrywał najdostępniejsze ścieżki prowadzące na szczyt góry, ale kula posłana ze szczytu wnet mu odbierała ochotę do dalszych badań.

Makololowie na każdy strzał odpowiadali wojennym okrzykiem, wstrząsali asagajami, wypuszczali kilka nieszkodliwych strzał i wszystko znów powracało do dawnego spokoju.

Nazajutrz jednak dzicy przedsięwzięli napad; w liczbie pięćdziesięciu poczęli równocześnie z trzech stron wdrapywać się na górę. Natychmiast cała załoga udała się na mury. Europejska broń odtylcowa, szybko nabijana, zrządziła spustoszenie w szeregach napastników. Około piętnastu ubito, a reszta pierzchła w nieładzie. Atak ten jednak zaniepokoił oblężonych; pomimo szybkości strzałów widoczne było, że liczba zdoła przemóc. Gdyby równocześnie kilkuset Makololów rzuciło się ze wszech stron na górę, nie sposób byłoby ich odeprzeć. Niebezpieczeństwo to nasunęło sir Murrayowi myśl, ażeby użyć do obrony kartaczownicy, która stanowiła potężne uzbrojenie szalupy parowej. Trudno jednakże wywlec taki ciężar na górę po skalistym i nagłym stoku. Jednak marynarze okazali tyle zapału i zręczności, że to straszliwe wojenne narzędzie zostało w nocy 26 stycznia wywindowane i ustawione w strzelnicy muru otaczającego forteczkę. Dwadzieścia pięć wachlarzowato rozłożonych luf mogło swym ogniem ostrzeliwać cały front fortyfikacji. Makololowie pierwsi w Afryce mieli się zapoznać z tą niszczącą bronią, którą w kilkanaście lat później ucywilizowane narody europejskie sprawiały straszne rzezie.

Od chwili swej przymusowej bezczynności astronomowie poświęcali czas na pomiar wysokości gwiazd. Czyste niebo i nadzwyczaj suche powietrze pozwoliły im robić wyborne obserwacje. Szerokość geograficzna Skorcewa wynosiła 20°37'18,268”. Wynik dochodzący aż do jednej tysięcznej sekundy, odpowiadającej 1/3 sążnia na powierzchni ziemi. Nie można życzyć sobie większej dokładności. Pomiar ten przekonał ich, że nie znajdowali się dalej jak o pół stopnia od północnego końca południka, że trójkąt, za którego wierzchołek obrali górę Volquiri, zakończy sieć trygonometryczną.

Noc z 26 na 27 przeszła spokojnie. Następny dzień wydawał się oblężonym nadzwyczajnie długi. Piąty to dzień od czasu odpłynięcia dwóch astronomów. Jeżeli im się powiodła podróż, powinni by dziś właśnie dotrzeć do podnóża góry Volquiri. Wypadało więc przez całą noc wytężać wzrok w tę stronę, czy nie zajaśnieje sygnał. Pułkownik Everest i Mateusz Strux jeszcze za dnia wycelowali lunetę tak, ażeby sam szczyt padał na ognisko szkła. Ostrożność ta zabezpieczała od wyszukiwania śród nocy oznaczonego punktu, co byłoby nadzwyczaj trudne. Przy jej zachowaniu skoroby tylko zabłysło światło na wierzchołku, w tejże samej chwili doszłoby do oka obserwatora i pozwoliło oznaczyć otrzymany kąt.

W ciągu rzeczonego dnia sir John Murray na próżno przebiegał boki góry ze strzelbą. Nie ukazało się najmniejsze zwierzątko. Nawet spłoszone przez niego ptaki pouciekały na brzeg jeziora schronić się w gajach. Zżymał się szlachetny myśliwiec, irytowało go to niepospolicie, bo teraz nie dla rozrywki, jak najczęściej, ale z potrzeby polował. Pragnął złagodzić głód swoich towarzyszów, a ma się rozumieć, że i swój także, gdyż potężna budowa sir Johna wymagała niemałego paliwa i na jednej trzeciej części racji nie mogąc obstać, doznawał srogiego głodu. Jego towarzysze okazywali się mniej drażliwi na niedostatek pokarmu, bądź że ich żołądki mniejsze i organizm szczuplejszy, bądź też że niektórym, jak na przykład niezrównanemu Palandrowi, dokładne obliczenie kąta optycznego doskonale zastępowało befsztyk, a wygórowana gwiazda na zenicie soczysty rostbef. Marynarze i Buszmen podobnież doznawali głodu, jak wielce szanowny dżentelmen. Dającego się tym bardziej uczuć, że żywność była na schyłku. Dzień jeszcze jeden, a nie zostanie jedna okruszyna suchara. Jeżeli więc wyprawieni opóźnili się w drodze, to załoga zostanie doprowadzona do ostateczności.

Cała noc z 27 na 28 stycznia zeszła na obserwowaniu Volquiri. Widnokrąg pozostawał ciemny, światełko nie zabłysło. Oznaczony przez astronomów dla Williama i Zorna termin zaledwie dobiegł. Nie powstawało więc, jak tylko czekać cierpliwie.

W dniu 28 stycznia garnizon spożył ostatni suchar i ostatni kęs mięsa. Zwątpienie jednak nie ogarnęło tych dzielnych ludzi, postanowili żywić się ziołami, a wytrwać na stanowisku.

Noc z 28 na 29 nie wydała żadnego rezultatu. Raz albo dwa zdawało się obserwatorom, że widzą światło, lecz po sprawdzeniu przekonali się, że pochodzi ono od gwiazdy wynurzającej się spod widnokręgu.

Cały dzień następny wszyscy nic nie jedli. Kilkudniowe przyzwyczajenie do małej ilości pokarmu znać zwęziło tak ich żołądki, że głód niezbyt im dokuczał, ale jeżeli Opatrzność nie ześle im nazajutrz jakiej pomocy, to ulegną srogim cierpieniom.

Lecz Opatrzność i następnego dnia nie zesłała im pożywienia. Na próżno sir John Murray wytężonym wzrokiem upatrywał jakiejkolwiek zwierzyny, nic się nie nasuwało na strzał celnego myśliwca, a jakże załoga pragnęła choćby najmniejszej odrobinki pokarmu!

Sir John i Mokum dręczeni głodem, który im szarpał wnętrzności, poczęli krążyć po pod szczytem Skorcewa. Szukali czegoś – czyżby zamyślali spróbować trawy tam obficie rosnącej?

– Ach, czemuż nie jesteśmy bydlętami! – zawołał sir John. – Jakżebyśmy mogli najeść się na tym pastwisku, a tu ani zwierzęcia, ani ptaszyny… Cóż bym dał za to, gdybym mógł na kwadrans zostać bydlęciem.

Mówiąc to, rzucił się na obszerną płaszczyznę wód, rozlaną pod jego stopami. Majtkowie próbowali złowić rybę, ale nadaremnie. Ptactwo wodne za ich zbliżeniem się ulatywało w dal.

Biedny sir John, biedny Mokum zaledwie powłóczyli nogami. Zmęczeni do najwyższego stopnia, rzucili się na ziemię u stóp pagórka na kilka stóp wysokiego. Niby sen, a raczej odrętwienie ogarnęło ich z wolna, tak że sami nie wiedzieli, kiedy im się ociężałe powieki zamknęły. Z wolna zapadli w stan zupełnego odrętwienia. Próżnia, którą uczuwali wewnątrz, odbierała im ostatnie siły, doznawali przy tym dziwnej jakiejś boleści, której przecież poddawali się obojętnie.

Jak długo trwał ten stan odrętwienia, ani sir John, ani Buszmen nie potrafiliby powiedzieć, lecz w godzinę później zbudziły Anglika liczne i dokuczliwe ukłucia. Otrząsł się, przewrócił i usiłował zasnąć, ale zniecierpliwiony ustawicznym kłuciem, zmuszony został do otworzenia oczu.

Roje białych mrówek, czyli termitów, literalnie go obsiadły. Ręce, twarz, całe ciało były nimi pokryte. Na widok ten zerwał się na nogi i tym gwałtownym ruchem zbudził Mokuma, lecz Buszmen, zamiast opędzać się od mrówek, zaczął je zbierać garściami i chciwie pożerać.

– Co robisz, Mokumie? – zawołał ze wstrętem Anglik.

– Jedz pan, jedz jak ja! – mówił Buszmen, nie przerywając uczty. – To ryż Bochjesmanów.

Mokum nazwał mrówki ryżem, jak je zowią Bochjesmanowie, uważający owad ten za przysmak. Pożerają oni zarówno czarne, jak i białe mrówki, lecz ostatnie cenią bardziej niż pierwsze. Pożywienie to ma tę tylko wadę, że dla nasycenia się trzeba spożywać ogromne masy mrówek. Dla zaradzenia tej niedogodności krajowcy dodają do mrówek nieco gumy arabskiej, lecz ponieważ na Skorcewie nie rosły mimozy wydające gumę, przeto Mokum zmuszony był spożywać je bez przyprawy.

Głód szarpiący wnętrzności sir Johna i widok Buszmena raczącego się z takim apetytem skłoniły sir Johna do przezwyciężenia wstrętu i naśladowania strzelca. Mrówki rojami wychodziły z wielkiego mrowiska, a raczej kopca, pod którym spali dwaj myśliwi. Sir John garściami wsypywał je do ust i wkrótce zasmakował w tej osobliwej potrawie. Kwas, przenikający owady, miał przyjemny smak, a z wolna sir John uczuł ustępujące boleści głodu.

Mokum nie zapomniał o towarzyszach niedoli, pobiegł do forteczki i sprowadził cały garnizon. Majtkowie bez wahania poczęli pożerać mrówki. Everest, Strux i Palander chwilowo wstrzymywali się, ale przykład sir Johna Murraya zachęcił ich i biedni uczeni, na wpół martwi z wycieńczenia, rzucili się na termity i zaczęli zajadać je z apetytem, oszukując próżny żołądek.

Przypadek jednak dostarczył im wkrótce jędrniejszego pożywienia. Mokum, chcąc dostarczyć większą ilość pokarmu, postanowił rozburzyć mrowisko. Był to kopiec stożkowaty, około którego znajdowało się kilka innych pomniejszych. Strzelec zadał już kilka potężnych ciosów siekierą, gdy nagle usłyszał wewnątrz jakieś dziwne mruczenie. Natychmiast przestał uderzać i nadsłuchiwał. Wszyscy, zachowując jak najgłębsze milczenie, naśladowali go. Mruk dochodził coraz wyraźniej.

Buszmen zatarł ręce z radości. Nie wyrzekł ani słowa, ale oczy jego dziwnie błyszczały. Uderzając raz po raz w gliniaste gniazdo termitów, usiłował wybić w nim otwór na stopę kwadratową. Mrówki uciekały na wszystkie strony, ale strzelec bynajmniej na to nie zważał i podczas gdy inni napychali nimi worki, wyrąbywał ścianę.

Naraz w otworze pojawiło się dziwaczne kudłate zwierzę. Był to czworonóg z długim wydłużonym ryjem, niewielką paszczą z wysuwalnym językiem, uszy miał stojące, ogon długi, spiczasty. Popielato-rudawe kudły pokrywały jego ciało o krótkich nogach zakończonych długimi i ostrymi szponami.

Jedno uderzenie siekierą w ryj powaliło go trupem.

– Otóż mamy i pieczeń, moi panowie, na którą im dłużej czekaliście, tym wam lepiej będzie smakować. Dalej, rozpalić ogień, stempel od strzelby posłuży nam za rożen. Będziemy mieli ucztę, jakiej nie mieliśmy jeszcze nigdy.

Buszmen nie przesadzał wcale. Ubity zwierz, którego szybko oprawił i obdarł ze skóry, był mrówkojadem. Holendrzy nazywają go świnią ziemną. Jest to najstraszliwszy nieprzyjaciel mrówek. Burzy on ich gniazda, a jeżeli mu się nie uda zakraść w mrowisko, wsuwa w nie długi i lepki język, a gdy go mrówki oblegną, wyciąga i połyka.

Pieczeń wkrótce była gotowa. Może należałoby jeszcze kilkanaście razy obrócić ją na rożnie, lecz zgłodniałym zabrakło cierpliwości. Mięso przeniknięte kwasem mrówkowym wydawało im się bardzo smaczne; drugą połowę zachowano na później. Po tej uczcie wraz z odzyskanymi siłami energia ożywiła tych dzielnych ludzi.

A zaprawdę potrzeba im było tej energii, bo i następnej nocy zbawienne światło nie zabłysło na szczycie Volquiri.

XXI. Fiat lux85

William i jego mały oddział od ośmiu dni opuścił obóz. Jakież przygody opóźniły ich pochód. Czyż wstrzymała ich jaka nieprzezwyciężona zapora? Skąd pochodzi to opóźnienie? Czyż obydwaj astronomowie ulegli jakiemu wypadkowi… czy ich śmierć spotkała? Łatwo pojąć przejście od nadziei do zwątpienia, a od tego do rozpaczy. Uczuć tych kolejno doświadczyli zamknięci w forteczce. Ich koledzy, ich przyjaciele już przeszło tydzień byli w drodze… a przecież w pięciu, a najdalej w sześciu dniach winni byli stanąć na górze! Nie można ich przecież posądzać o brak odwagi, energii i wytrwałości. Wiedzieli dobrze, że od dostania się ich na szczyt Volquiri zależało powodzenie wyprawy, powiedzenie się wielkiego przedsięwzięcia. Skoro więc wiedzieli, któż by odważył się przypuścić, że zaniedbali się w czymkolwiek? Takiego podejrzenia nikt nie śmiałby na nich rzucić. Jeżeli więc dotąd nie zabłysnęło światło na szczycie Volquiri, znać że zginęli lub też popadli w jasyr koczujących plemion.

Te smutne myśli zajmowały bez przerwy czterech uczonych. Z gorączkową niecierpliwością oczekiwali nadejścia nocy, ażeby jak najprędzej rozpocząć obserwacje, aby stanąwszy przy lunecie, z okiem wlepionym w oddalony punkt, nie oddychając prawie, oczekiwać sygnału. Wszystkie nadzieje, wszystkie oczekiwania, całe ich życie skupiło się na tym maleńkim szkiełku lunety, przez które miało zabłysnąć zbawcze światło. Przez cały tedy dzień błądzili w milczeniu po stokach góry, zatopieni w jednej tylko myśli. Zaprawdę, ani dotychczasowe trudy, nieznośne upały, dzikie zwierzęta, ni pragnienie i głód nie dokuczały im tyle, ile ta chwila niecierpliwego oczekiwania.

W dniu tym spożyto resztę mrówkojada. Kto się dostatecznie nie nasycił, szedł do mrowiska dopełniać obiadu termitami.

Na koniec zapadła noc ciemna, bezksiężycowa, cicha, wyborna do obserwacji… Światło jednak nie ukazało się na Volquiri. Już zorze zarumieniły niebo na wschodzie, już zabłysły pierwsze promienie słońca, a jeszcze astronomowie stali przy lunecie z wytężonym wzrokiem – pułkownik i Strux niezmordowanie wytrwali. Na koniec słońce zajaśniało w całym blasku, dalsza obserwacja stała się niemożliwa.

Ze strony dzikich nie zachodziła najmniejsza obawa. Makololowie postanowili głodem zmusić załogę do poddania się. W istocie łatwo to mogło nastąpić. Przez cały następny dzień głód zadawał męczarnie załodze uwięzionej na Skorcewie, a nieszczęśni Europejczycy starali się go ukoić żuciem korzeni mieczyka, rosnącego obficie na stokach góry.

Więźnie, alboż nimi nie byli? Nie, dopóki szalupa parowa mogła ich przewieźć na drugi brzeg jeziora, w okolice żyzne, gdzie by im nie zabrakło ani zwierzyny, ani soczystych owoców, ani dziko rosnących warzyw. Nieraz myślano o tym, ażeby wyprawić Mokuma na północny brzeg jeziora, iżby tam zapolował i dostarczył żywności. Lecz cóż by się stało, gdyby Makololowie dostrzegli ten ruch lub gdyby na przeciwnym brzegu strzelec dostał się w ręce koczowniczych rabusiów? Stracono by łódź, a z nią ostatni środek ratunku. Odrzucono więc ten projekt. Postanowili ocalić się lub umrzeć razem. O opuszczeniu Skorcewa przed dokonaniem pomiaru południka nawet mowy nie było. Należało czekać aż do zniknięcia ostatniej nadziei. Wreszcie szło o cierpliwość, a tę mieli.

– Kiedy Arago, Biot i Rodriguez – mówił pułkownik do zgromadzonych towarzyszy – postanowili przedłużyć pomiar południka Dunkierki aż do Ibizy, znajdowali się w położeniu naszemu podobnym. Chodziło o połączenie wyspy tej z lądem hiszpańskim za pomocą trójkąta, którego boki wynosiły przeszło sto dwadzieścia mil angielskich.

Astronom Rodriguez zajął najwyższy szczyt wyspy i utrzymywał na nim płonący ogień. W tym czasie francuscy uczeni przepędzali czas pod namiotami o sto mil od niego, w puszczy de las Palmas. Przez sześćdziesiąt nocy Arago i Biot czatowali na sygnał, który mieli zdjąć. Zrozpaczeni, mieli już zaprzestać roboty, gdy sześćdziesiątej pierwszej nocy zabłysło wyglądane światło, które tylko stałą nieruchomością odróżniało się od gwiazd. Jak to, panowie! Oni oczekiwali sześćdziesiąt jeden nocy! Czego astronomowie francuscy i hiszpańscy dokazali dla dobra nauki, czyż my dokonać nie zdołamy?

Okrzyk uniesienia odpowiedział na tę przemowę. A jednak mogli odpowiedzieć pułkownikowi, że ani Biot, ani Arago nie doznawali męczarni głodu przez cały czas pobytu w puszczy las Palmas.

W ciągu dnia pojawił się ruch niezwykły w obozie Makololów. Biegali oni szybko tu i ówdzie, co wielce zaniepokoiło Buszmena. Czyżby w nocy zamierzyli uderzyć na forteczkę albo też zwinąć obóz? Po dokładnym rozpatrzeniu się doszedł do przekonania, że ułożyli napad. Wojownicy gotowali broń, kobiety zaś i dzieci, do obozu przybyłe, opuściły go i pod dowództwem kilku zbrojnych udały się ku zachodniemu brzegowi jeziora. Prawdopodobnie oblegający postanowili raz jeszcze popróbować zdobycia szturmem twierdzy przed powrotem do swej stolicy Maketo.

Buszmen zawiadomił Europejczyków o wypadku swoich spostrzeżeń. Postanowiono więc podwoić czujność podczas nocy i trzymać broń w pogotowiu. Liczba wrogów była bardzo znaczna. Nic im nie przeszkadzało z dwóch stron po kilkuset rzucić się na stoki góry. Mury forteczki, w wielu miejscach rozwalone, nie wstrzymałyby ich postępu. Pułkownik uważał za potrzebne wydać pierwsze rozporządzenia na wypadek, gdyby oblężeni zostali zmuszeni do cofnięcia się i chwilowego opuszczenia stanowiska. Parowiec powinien był być gotowy do wyruszenia na wodę za pierwszym znakiem. Jeden z marynarzy otrzymał rozkaz rozniecenia ognia pod kotłem i przysposobienia pary na przypadek ucieczki, lecz polecono mu wstrzymać się z tym aż do zachodu słońca, inaczej bowiem nieprzyjaciel dowiedziałby się o istnieniu statku.

Wieczerza składała się z termitów i cebulek mieczyka. Smutne pożywienie dla ludzi mających się bić, lecz to bynajmniej nie osłabiło mężnych i gotowych na wszystko.

Po godzinie szóstej, gdy noc zapadła z szybkością właściwą krainom podzwrotnikowym, marynarz spuścił się po urwiskach skalnych na dół, ażeby rozpalić ogień pod kotłem maszyny. Rozumie się, że pułkownik postanowił uchodzić dopiero w razie ostatecznym, gdyby już dłużej niepodobna było trzymać się w fortecy. Nie miał siły do opuszczenia jej, bo lada chwila mógł zabłysnąć ogień wzniecony przez wysłańców.

Innych marynarzy rozstawiono poza murem opasującym forteczkę, polecając bronić wyłomów do ostateczności. Broń przygotowano. Kartaczownica, nabita i zaopatrzona w zapasowe naboje, wystawiała swe straszne lufy z otworu strzelnicy.

Na oczekiwaniu zeszło kilka godzin. Pułkownik Everest i Strux na przemian czuwali przy szkle lunety umieszczonej na szczycie baszty, wyczekując pojawienia się sygnału. Krańce widnokręgu pogrążone były w cieniu, lecz za to na zenicie błyszczały konstelacje w całej świetności. Najmniejszy wietrzyk nie wzruszał powietrza, cisza uroczysta panowała dokoła.

Tymczasem Buszmen zajmujący wyskok skały przysłuchiwał się szmerowi, który głucho podnosił się z doliny. Z wolna szmer stawał się coraz wyraźniejszy. Mokum nie zawiódł się na swoich przypuszczeniach: Makololowie gotowali się do ostatecznego szturmu.

Aż do dziesiątej atakujący nie poruszyli się. Ognie ich obozowiska z wolna gasły. Pola i równiny pogrążyły się w ciemnościach. Naraz Buszmen dostrzegł cienie poruszające się po bokach góry. Dzicy byli już zaledwie o sto stóp poniżej muru.

– Do broni! do broni! – zawrzasnął Buszmen.

Natychmiast szczupła załoga wysunęła się przed południowy front i rzęsistym ogniem powitała napastników. Dzicy odpowiedzieli na to okrzykiem wojennym i pomimo celnego ognia nie przestawali piąć się do góry. Przy świetle strzałów postrzeżono takie mnóstwo dzikich, że wszelki opór zdawał się niemożliwy. Jednak celne i niechybiające kule sprawiały straszną rzeź w ich gromadach. Makololowie padali kupami i jeden przez drugiego staczali się na sam dół. W krótkich przerwach pomiędzy strzałami można było słyszeć ich krzyk, jakby dzikich zwierząt. Mimo to szli naprzód wytrwale, w ścieśnionych szeregach, coraz wyżej i wyżej, nie wypuszczając ani jednej strzały, gdyż zbyt im było śpieszno dostać się na wierzch.

Pułkownik strzelał na czele oddziału. Jego towarzysze dzielnie go wspierali swym ogniem, nie wyłączając Palandra, który może po raz pierwszy w życiu miał broń w ręku. Sir John dawał dowody cudów zręczności: to na tej, to na owej skale stawał, przyklękał, schylał się, dając tak szybko ognia, że mu się sztucer od gęstych strzałów rozpalił. Buszmen zachowywał zimną krew, strzelał ze spokojem i był pewny siebie, śmiały i cierpliwy, jakim go znamy.

Lecz ani nadzwyczajna odwaga, ani pewność strzału, ni doskonałość broni nie mogły podołać liczbie. Każdego z poległych zastępowało dwudziestu nowych wojowników. Za wiele ich było na trzynastu ludzi broniących forteczki. Po półgodzinnym oporze pułkownik uznał, że dłużej trudno się bronić, że liczba go zgniecie.

W samej rzeczy nie tylko frontem góry, ale i bokiem wdzierały się tłumy dzikich. Trupy jednych służyły za stopnie drugim. Niektórzy porywali trupy w ręce i zasłaniając się nimi jak puklerzem pięli się w górę. Scena ta, oświetlona krótkimi czerwonymi odbłyskami strzałów, była przerażająca. Europejczycy wiedzieli o tym dobrze, że nie mogą spodziewać się żadnej litości od okrutnych wrogów. Niczym były najstraszniejsze zwierzęta afrykańskie w porównaniu z zażartymi Makololami. Okrucieństwem zawstydziliby tygrysy, gdyby szczęściem Afryka ich nie wydawała.

O wpół do jedenastej pierwsze zastępy dzikich wdarły się na płaskowyż tworzący wierzch góry. Oblężeni nie mogli wdać się w bój ręczny z hordą rozbójników, bo broń palna w tym przypadku była nieużyteczna, a liczba by ich zgniotła. Należało szukać schronienia za murem. Na szczęście mały oddziałek był jeszcze nietknięty, bo Makololowie, jak już mówiliśmy, nie używali ni strzał, ni dzirytów.

– Za mury! – zakomenderował potężnym głosem pułkownik.

Jeszcze raz dawszy ognia, oblężeni, idąc za przykładem wodza, schronili się za mury.

Dzicy powitali odwrót radosnym okrzykiem wojennym i poczęli się cisnąć ku wyłomowi w murze, aby przezeń dostać się w obręb twierdzy.

Nagle zagrzmiał straszliwy huk – niby trzask pioruna, rozdrabniający się na mnóstwo gromów pojedynczych. To kartaczownica, zakręcona ręką sir Johna, zabrała głos w bitwie. Dwadzieścia pięć lufek armatnich rozłożonych wachlarzowato sypnęło gradem kul na gromady dzikich cisnących się w wyłom. Deszcz ołowiu druzgotał rozbójników i zmiatał ich setkami. W mgnieniu oka oczyścił plac boju. Straszne wycie Makololów odpowiedziało na huk kartaczownicy, lecz okrzyk ten słabnął, a wreszcie ucichł. Zrazu wypuścili chmurę strzał, lecz te nikogo nie dosięgły.

– Przewybornie sprawia się maleńka – zawołał Buszmen, zbliżając się do sir Johna. – Gdy się pan zmęczysz wygrywaniem na tej katarynce, to pozwolisz, ażebym i ja dał koncert.

Lecz kartaczownica zamilkła. Makololowie przerażeni straszliwym skutkiem śmiertelnego narzędzia pierzchli na obie strony, szukając gdzie można schronienia, pozostawiając płaskowyż gęsto pokryty trupem.

Zaledwie atak dzikich zelżał, a natychmiast pułkownik Everest i Mateusz Strux, korzystając z chwilowej przerwy, pobiegli na basztę, by spojrzeć w lunetę. Ani wycia dzikich, ani groźne niebezpieczeństwo nie przeraziło ich. Bez najmniejszego wzruszenia, z dziwnie zimną krwią wpatrywali się kolejno w otwór lunety tak spokojnie, jak gdyby znajdowali się w swoich uniwersyteckich obserwatoriach. Za chwilę okrzyki znowu zabrzmiały, oznajmiając ponowienie się walki, lecz dwaj uczeni pilnowali po kolei swego stanowiska, nie zwracając uwagi na dzikich.

W istocie zacięta walka zawrzała z nową gwałtownością. Już nawet i kartaczownica nie mogła poradzić tłumom pchających się ślepo wszystkimi wyłomami ze straszliwym wyciem. Jeszcze przez pół godziny Europejczycy bronili im każdej stopy ziemi. Oblężeni, broni swej zawdzięczając opór, dotąd otrzymali zaledwie kilka lekkich zadraśnięć asagajami. Mimo kilkuset poległych zajadli dzicy cisnęli się naprzód. Broniący się dotrzymywali placu, zażartość obu stron wzrastała.

Nagle około wpół do dwunastej Mateusz Strux, stojący według kolei przy lunecie, przypadł bez tchu do pułkownika strzelającego do dzikich. Twarz Mateusza okazywała silne wzruszenie, malowało się na niej zachwycenie połączone z pomieszaniem. W jego kapeluszu drgała jeszcze świeżo wypuszczona strzała. Ujrzawszy Everesta, zawołał drżącym głosem:

– Sygnał! sygnał!

– Co! co? – krzyknął pułkownik, nabijając broń.

– Sygnał!

– Widziałeś go?

– Widziałem.

Everest, wypaliwszy do jednego z wodzów nieprzyjacielskich, wydał okrzyk tryumfu i popędził ku baszcie, a za nim Strux zbladły od wzruszenia. Tam ukląkł przy lunecie i powstrzymując bicie serca, patrzył w nią. Patrzył, zapominając o śmierci wiszącej mu nad głową – o całym świecie.

Na szczycie Volquiri jaśniał sygnał. Widział go wyraźnie między kratkami włosów rozciągniętych przed soczewką lunety. Ostatni trójkąt otrzymał nareszcie punkt oparcia.

Zaiste, wzniosły to widok. Śród grzmotu strzałów, pośród wycia rozżartej hordy dzikich i zgiełku bojowego – dwóch uczonych przy szkle lunety, obojętnych na śmierć, pamiętających tylko o spełnieniu naukowego zadania, gdy lada chwila mógł ich ugodzić morderczy pocisk, albowiem właśnie tłumy Makololów sforsowały wyłom i gdyby nie kartaczownica, gdyby nie sir John, Buszmen i majtkowie, już by cały garnizon legł pod ich ciosami. A kiedy załoga z ostatnim wysiłkiem broniła każdej piędzi ziemi, Everest i Strux schyleni nad kołem powtarzającym bez przerwy mierzyli rozwartość kąta. Powtarzali kilkakrotnie jeden i ten sam pomiar, ażeby uniknąć błędu, Palander zaś z największą flegmą zapisywał w rejestr wyniki ich obserwacji. Niejednokrotnie strzała zadrasnęła głowę któregoś z uczonych i ugrzęzła w ścianie drewnianej baszty, lecz uczeni, zatopieni w pracy, nawet o tym nie wiedzieli. Jeden patrzył na gorejące światło, drugi odczytywał podziałkę przez lupę na kole, a trzeci pisał.

85.Fiat lux (łac.) – Niech się stanie światło. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
230 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 3,9, 63 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 4,2, 762 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 398 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,9, 160 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 38 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre