Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 13
VIII
Rodzinnym gniazdem Vibów była bardzo nędzna chałupa. Wydawało się, że tylko dlatego jeszcze stoi, ponieważ przygięła się zupełnie do ziemi i trudno jej było się przewrócić: a może nie wiedziała też, w którą stronę się walić.
Z krzywych, jakby rozpuchłych ścian sterczały zmurszałe belki, pogniłe sitowie i spękana glina, zaledwie tu i ówdzie widniał brudny kawałek odpadającego tynku; maleńkie, bojące się światła okienka, pokrywał przeważnie papier natłuszczony olejem, gdzie zaś pozostały jeszcze szybki, tam były one tak podobne do najzwyklejszego szkła jak gnijąca kałuża do powierzchni dobrze utrzymanego stawu; drzwi, ledwie wiszące na zardzewiałych zawiasach, kołysały się, skrzypiąc przeraźliwie pod wpływem każdego podmuchu wiatru; zapadnięta, omszała strzecha świeciła łatami wszelakich kolorów, od jasnożółtego do matowobrązowego, na narożniku zaś sterczało przez dziurę belkowanie dachu i przypominało swym wyglądem szkielet – cała chata sprawiała przykre wrażenie ruiny, ale nie posiadała nic malowniczego, nie mówiąc już o romantycznych pierwiastkach, jakie często dojrzeć można w niszczejących budowlach.
Jednak Liza od lat najmłodszych przyzwyczaiła się do tego widoku, więc nie oczekiwała nic innego – i raczej byłaby niemile zdumiona, gdyby na miejscu gniazda ujrzała przyzwoicie odbudowany dom.
I dom rodzinny taki, jaki był, zgotował jej gorące powitanie, tak gorące, że chwiejącym się na zawiasach drzwiom groziło poważne niebezpieczeństwo. Zaledwie wózek się zatrzymał, wypadło z domu troje dziewcząt różnego wieku, ale wszystkie wyglądające na podlotki z tego okresu dojrzewania, kiedy rozrost ciała ściga wybujałe nad miarę kończyny. Wszystkie były czarnowłose, blade, miały wystające kości policzkowe i mięsiste, odstające wargi, wszystkie były ubrane w poplamione, dziurawe i łatane sukienki w każdym kierunku za krótkie. I wszystkie wrzeszczały jak dzicy Indianie:
Czy to naprawdę ona? Skąd przybywa? Czemu nie odwiedzała ich tak dawno? Czy pozostanie aż do wieczora? Skąd wzięła wózek? Czy to koń młynarza? Czy takie bydlę dobrze ciągnie? Czy pozwoli im przejechać się? Co leży tam w tyle wózka? Czy to wszystko dla nich?
Wszystkie te zapytania zagłuszał tryumfujący okrzyk najmłodszej:
– Wygrałam zakład, Lono! Będę dzisiaj spać w łóżku, a ty na podłodze, aha!
– Uciszcie się nareszcie, przeklęte diablice! A to można oszaleć, słuchając waszych pytań i wrzasków! – zawołała wesoło Liza i zeskoczyła z wózka.
Natychmiast zniknęła w potrójnym uścisku, a pocałunki zamknęły jej usta. Tymczasem w drzwiach ukazała się twarz Peera, również rozjaśniona powitalnym grymasem, o ile pozwalała na to wisząca w zębach fajka. Ale musiał ją szybko wyjąć z ust, aby podać wiadomość do izby znajdującej się obok kuchni. Odziedziczony po przodkach, wyostrzony słuch pozwolił Lizie dosłyszeć podniecony głos matki.
Istotnie, gdyby gniazdo na bagnisku było naprawdę zbójeckim gniazdem i gdyby Liza powróciła z rozbójniczej wyprawy, zdobywając w niej konia i wózek, i wszystko, co się w nim znajdowało, i przewożąc następnie cały łup do domu wśród tysięcznych niebezpieczeństw – z pewnością nie witano by jej bardziej radośnie. Wśród Vibów panowała gorąca miłość rodzinna, właściwa drapieżnym zwierzętom.
– Uf! Do diaska! – zawołała najmłodsza psotnica, podnosząc w górę dłoń, którą poklepała zad koński. – No, przeszedł dobrą łaźnię parową!
– Lepiej wzięłabyś garść siana i wytarła go porządnie… a ty Lono, podaj derkę leżącą z tyłu na wózku i nakryj go, aby się nie przeziębił… jest tam również worek z obrokiem… bydlę musi podjeść, bo czeka nas jeszcze daleka droga… ale, oczywiście najpierw trzeba go napoić… dajcie wody… nie, nie mogę pozostać… najdłużej godzinę… najdłużej!… Nie ruszaj, Mario, tych prowiantów, wypakujemy je zaraz, przynieś tylko prędko wody!
Liza ściągnęła szybko rękawiczki. Rozluźniła i wyjęła uździenicę z pyska konia i zręcznym ruchem przesunęła w tył kantar. Szwed pochylił łeb, dmuchnął nozdrzami w otwarty worek z obrokiem, leżący przed nim, tak że sieczka i suche liście brzozowe zatańczyły na ziemi, a potem potrząsnął grzywą, gdy Liza poklepała go ręką po mokrym karku.
– Tak, to wystarczy – zawołała Liza na najmłodszą siostrę, która obrabiała wiechciem siana tył konia tak mocno, jak gdyby szorowała kocioł. – Teraz spuść postronki i przełóż je pod pas na grzbiecie, aby koń nie nastąpił na nie… I prędko przynoście wodę, wy małpie ogony, a nie rozlejcie wszystkiego po drodze!
Obie starsze siostry wyciągnęły żurawiem wiadro wody ze studni. Ponieważ przybycie Lizy wprawiło je w doskonały humor, więc ostrzeżenie wypowiedziane przez Lizę nie było bynajmniej zbyteczne. W każdym razie wiadro było jeszcze napełnione do połowy, gdy podstawiono je szwedowi.
– Patrzcie tylko, jakie to grymaśne bydlę! Widocznie nie jest zadowolony z tego cośmy mu podały – zawołała z wielkim oburzeniem najstarsza, Maria.
Istotnie, szwedowi nie podobał się napój. Dzięki wrodzonemu całej końskiej rodzinie zamiłowaniu do czystości i wybrednemu smakowi zauważył od razu, skoro tylko wsadził pysk w wiadro, że ta woda nie umywa się wcale do napoju ze studni w Smoczym Dworze i jest naprawdę bardzo niedobra. Toteż podniósł szybko łeb, zaledwie zwilżywszy sierść wokół nozdrzy.
I Liza obraziła się teraz. Był to despekt dla jej rodzicielskiego domu.
– Pij albo nie pij, jak ci się podoba – zawołała. – Nie dostaniesz nic innego!
Było to niepotrzebne zgoła zapewnienie. Szwed sam doszedł już do tego przekonania, chciało mu się pić, i to bardzo. Więc zdecydował się nareszcie, wsadził ponownie głowę w wiadro i chłeptał ostrożnie wyciągniętym ozorem taką ilość pogardzanej cieczy, jak była niezbędna, by zaspokoić pragnienie. Kiedy podniósł ociekającą kroplami mordę, w wiadrze pozostało jeszcze dużo wody.
Tymczasem przyniesiono z kuchni niską ławeczkę, odstawiono na bok wiadro i na tej podstawie umieszczono torbę z obrokiem. Czworo dziewcząt wykonywało to wszystko przy akompaniamencie rozmaitych nieartykułowanych, nieuprzejmych, gniewnych odgłosów pogardy; cztery pary ciemnych oczu spoglądały ze złością na konia, błyskawice gniewu zmąciły ich matowość. Przedmiot tej wrogiej demonstracji zerkał cichutko, udając, iż nic nie dostrzega, aczkolwiek rozumiał dobrze, że się na niego gniewają.
– Jedz, szwedzie, skoro nie chcesz pić! Sieczka i owies pochodzą ze Smoczego Dworu, więc dogodzą chyba twemu podniebieniu!
Powiedziawszy to, Liza naciągnęła pofałdowaną derkę na grzbiecie grzesznika, aby go możliwie zabezpieczyć przed zimnym wiatrem, i zwróciła się ku Marii, która właśnie wyjęła z wózka szynkę i wykrzywiając się, i wrzeszcząc, wywijała nią w powietrzu jak dzikus maczugą.
– A cóż się dzieje z naszą szynką? Czy rośnie? Muszę przecie zobaczyć!
Uniosła nieco spódnicę i pobiegła ku drewnianej zagrodzie, z której otworu wysuwał się różowy świński ryj. Pochyliła się ponad niską ścianą i zapewniała chrząkającą obywatelkę świńską, że Jens przybędzie niebawem, wioząc całą beczkę doskonałych, bardzo smakowitych pomyj.
– Okazowa sztuka! – oświadczyła. – A Blis? Gdzież ona?… Ach, tutaj!… Blis! Blis!
Spoglądała teraz ku niedalekim zaroślom brzozowym, pokrytym jeszcze przeważnie ozdobą listowia. Poza tą złotawej barwy zasłoną ruszało się wielkie, czerwonawe cielsko, a jednocześnie ozwało się głębokie: „Muu! Muu!”.
– Poznała mnie! Czy słyszycie? Blis poznała mój głos! – zawołała Liza z zachwytem i wzruszeniem i pobiegła ku krzakom.
Nie dziw zresztą, że pragnęła odwiedzić Blis. Krowa ta była nie tylko dumą domu Vibów, ale także, obok świni, ich żywicielką. Ale świnie zmieniały się ustawicznie, a Blis pozostawała. Więc Blis była niemal jak święta, jak krowa chodząca dostojnie w hinduskiej świątyni wśród tysiąca kolumn.
Kiedy Liza wróciła wreszcie z tej niemal rytualnej wędrówki do poczciwego bydlęcia, sprawdziła przede wszystkim, czy szwed zajada chętnie obrok, a stwierdziwszy to, uspokoiła się, albowiem – jak wyznała Marii – żywiła obawę, czy przypadkiem nie zajeździła konia i czy nie to jest powodem, że nie chce pić. Potem poprosiła siostry, aby pomogły jej przenieść przywiezione prowianty, wzięła sama niewielką paczkę z siedzenia wózka i weszła do domu.
W przedniej izbie, w kuchni, zastała Peera, który palił spokojnie fajkę z dużą rzeźbioną drewnianą głową i wyplatał koszyk z wikliny, pokrywającej wysokim stosem połowę podłogi. Tak bowiem jak św. Paweł, będąc właściwie apostołem, zajmował się w mieszczańskim życiu wyrobem namiotów, podobnie Peer Vibe, właściwie kłusownik, poświęcał się w mieszczańskim charakterze wyplataniu koszyków. Gęste zarośla wikliny, krzewiące się niemal wszędzie na bagniskach Virket, sprawiały, że zajęcie to zyskało w rodzinie Vibów niemal takie same prawo obywatelstwa jak tradycyjne kłusownictwo w lasach otaczających bagniska. Nie wiadomo, czy współcześni św. Pawłowi koczownicy cenili bardzo jego namioty, natomiast pewne jest, że koszyki Peera nie cieszyły się zbytnim powodzeniem, a najlepszym tego dowodem było, że Liza nie zaspokajała nigdy w warsztacie brata gospodarczych potrzeb młyna w tym zakresie.
Mimo to Liza przyjrzała się uważnie jego pracy, zapytała, czy wiklina w tym roku jest giętka i elastyczna, pochwaliła brata za pilność, a wreszcie rzuciła mu na kolana przyniesioną paczkę.
– Oto są twoje skarpetki… chociaż, co prawda, nie zasłużyłeś na nie… Zresztą pojedź ze mną i odprowadź mnie… muszę jeszcze zboczyć do lasu na Sundzie, bo młynarz jest w leśniczówce, a ja wiozę wiadomość do niego… Pojedziesz ze mną! Chciałabym pomówić z tobą.
Peer skinął głową, a Liza przeszła do następnej izby, skąd już wołała ją matka zniecierpliwionym głosem.
Izba ta, która wraz z kuchnią wypełniała cały domek, wyglądała jak kazamata16. Tutaj sypiała stara i trzy córki, z których jedna musiała się zadowalać siennikiem ze słomą, a dwie inne dzieliły się łóżkiem. Peer nocował w kuchni, skąd wygodniej mógł wyruszać na swoje nocne wyprawy. Jens miał legowisko na górce pod dachem. Wszystko w domu Vibów było należycie uregulowane i przystojnie podzielone.
Ponieważ w kuchni obie połowy drzwi wiodących na zewnątrz stały otworem, powietrze i światło dochodziły tu bez trudu. Natomiast w kazamacie czuć było stęchliznę, przez maleńkie, zaklejone częściowo papierem okno wkradało się tak niewiele światła, że Liza, wszedłszy do wnętrza, niewyraźnie tylko dojrzała w półmroku tak dobrze znajome jej oblicze, które wzniosło się w kącie ponad poduszki i wychylając się z cieni, wyglądało niesamowicie blado i trupio – kości policzkowe i podbródek bieliły się, oczodoły i usta tworzyły czarne plamy, a wszystko otaczała szara rama posiwiałych kosmyków włosów. Twarz ta kryła w sobie zawsze, a zwłaszcza w tym oświetleniu coś nierzeczywistego, coś wiedźmowatego, a w każdym razie coś, co nie godziło się ani z charakterem Danii, ani z charakterem współczesnej epoki. Twarz ta pochodziła z jeszcze bardziej nędznego i bardziej odległego gniazda w południowej części wyspy. Można by przypuścić, że w tych dalekich stronach uchowały się pod warstwą naszej kultury resztki jakiejś zaginionej, a jeszcze krzewiącej się rasy – epigoni jakiegoś nigdy niewidzianego i tylko przeczuwanego ludu, który żywił się ostrygami, otwierając je nieszlifowanym krzemiennym nożem, i który pozostawił badaczom te ławice niezliczonych skorup zwanych Kjökken-möddinger, ludu, którego wodzowie śpią snem wiecznym pod dolmenami. I jak taki śpiący, który obudził się ze snu kamiennej epoki, odsunął na bok dolmen i wychodzi straszyć ludzi, tak wyglądała chora, kiedy wyprostowała się pod ciężką pierzyną na powitanie wchodzącej.
Liza krzyknęła cicho, bo w pierwszej chwili wydało się jej, że matka umiera. Potem objęła uściskiem ramion wychudłe ciało, wycałowała zbielałą twarz, pieściła matkę rękami i słowami:
– Gdzie boli? Tutaj?… Biedne plecy!
Zaczęła masować ostrożnie, lecz silnie ręką zbolałe miejsce, czyniąc to wprawnie i bardzo zręcznie.
– O jak dobrze… jak dobrze – szeptała chora. – Tamte nie potrafią mi ulżyć… Nawet Maria naciera zbyt twardo… Wyglądasz świeżo i zdrowo! Jak gdyby orzeźwiający powiew wszedł do izby… twoje włosy pachną jesiennym liściem… o piękne, jasne włosy!
Otarła łagodnie zwiędły policzek o warkocz córki.
Liza jedyna spośród całej rodziny miała jasne włosy, a matka, której posiwiałe kosmyki były niegdyś kruczoczarne, kochała ją właśnie dlatego najbardziej, jak gdyby wskutek jakiejś perwersji smaku.
– Nie byłaś już od tak dawna… obawiałam się, że i dzisiaj nie przyjdziesz.
– Mam bardzo dużo roboty, matko… Nieraz trzeba popracować i w niedzielę, jeżeli w ciągu tygodnia nie uradzę wszystkiemu.
– Tak, tak, dużo roboty… jesteś pracowitym dzieckiem! O, trzeba baczyć pilnie, aby w młynie dobrze się działo… to dobry młyn!
– Istotnie, dobry młyn – zaśmiała się Liza. – Zobacz tylko co ci przysyła!
Liza przebiegła przez kuchnię i zakrzyknęła na siostry.
Natychmiast pojawiła się procesja z Marią na czele, która kanibalskimi ruchami wywijała szynką. Na ostatku szedł Jens, który przybywszy niedawno, zapomniał o beczce pomyj i o chrząkaniu niecierpliwiącej się świni, a zajął się koszykami, w których znajdowały się jabłka i śliwki.
Liza wzięła poduszki z drugiego łóżka i podłożyła je matce pod plecy, by mogła usiąść bardziej wyprostowana i godnie powitać uroczystą procesję. Chciwym spojrzeniem pochłaniała stara wszystkie przysmaki. Oczy jej fosforyzowały, wydawało się, że ponad ciemnymi źrenicami, matowymi jak ziemia bagniska, migają ogniki, podobne do błędnych ogników, które tańczą w ludowych baśniach ponad grobami i ukrytymi skarbami. Teraz migotały one nad rzeczywistym skarbem, nad rozłożoną przed nią daniną, jaką młyn na wzgórzu składał kłusowniczemu gniazdu na bagnisku!
Liza zdjęła papierowe przykrycie ze słoja z konfiturami, siostry przyniosły z kuchni spodek i łyżeczkę. Stara pochłaniała łapczywie świeżą marmoladę z jabłek, smakowała wargami, gładziła się po brzuchu i powtarzała bez przerwy:
– O, to naprawdę dobre!
– Prawda? Młynarz jada ją również ze smakiem, nauczyłam się przyrządzać ją wedle jego gustu.
Liza była bardzo szczęśliwa, mogąc uraczyć matkę. Opowiadała, że młynarz bardzo życzliwie pozwolił jej narobić konfitur także dla matki, a kiedy dowiedział się o jej chorobie, dał bez proszenia ćwierć funta kawy, jaką sam pija przed południem; opowiadała, że kupiła szynkę za pieniądze, które wmusił jej przy tej czy innej okazji jako dodatek do płacy.
Stara słuchała z zadowoleniem, kiwała z ożywieniem głową i uśmiechała się na wpół sprytnie, na wpół naiwnie. Nie wątpiła ani przez chwilę, że Liza zwędziła te wszystkie przysmaki poza plecami swego pracodawcy – dzięki czemu zresztą stawały się jeszcze smaczniejsze i cenniejsze. Liza zauważyła i zgniewało ją to. Ale im usilniej starała się przekonać matkę o swej wielkiej uczciwości, tym szczwaniej zerkały ciemne jak bagnisko oczy, tym pełniejsze zrozumienia były skinienia głową, tym bardziej naiwnie uśmiechały się wargi. Stara rozumiała koncept i podziwiała córkę: ta umie łgać jak się patrzy, a wypowiada wszystko, jak gdyby to była najprawdziwsza prawda. O, taka spryciarka zajdzie daleko!
– O tak, moje dziecię… podziękuj serdecznie młynarzowi… temu dobremu młynarzowi.
Powtórzyła ostatnie słowa pieszczotliwym, dziecinnym tonem, jak gdyby przeżuwała najsmaczniejszy kąsek i pragnęła wycisnąć zeń całą słodycz. A jednocześnie zachichotała i przymrużyła figlarnie oczy.
– A czy dobry młynarz… nie pożąda także dobrej młynarki?… He? Czy nie zamierza niebawem osadzić mojej Lizki jako pani w młynie?
– Ach, czyż ja wiem? Nie zawracaj sobie tym głowy, matko! – szepnęła Liza, bardzo zdziwiona, że matka przemyśliwa o tym. Albowiem Jörgen był dotąd jedynym człowiekiem, przed którym nie ukrywała swoich planów.
Szczęście przynajmniej, że psotnice nie były przy tym obecne!
– A czemuż by nie? Byłabyś ładną młynarką… tamta, która umarła, nie była ładna… teraz poszuka sobie ładnej… a gdzież znajdzie ładniejszą?… Takie włosy jak jedwab, jak złoto… skąd się to wzięło?… Tamte mają włos twardy i gruby jak końskie włosie… wszyscyśmy mieli takie włosy… i to czarne… Twoje są miękkie i jasne… A dobry młynarz… jak mówią ludzie… jest pono przystojnym mężczyzną, okazałym mężczyzną… Czy i on jest blondynem?
– Nie matko, ma ciemne włosy i takąż brodę.
– Tak jak twój ojciec… ty pamiętasz go tylko siwym, ale dawniej był szatynem… i miał kuzyna… ten był blondynem… Zastrzelili go tam na Alsen… wyglądał jak bohater! Jasnowłosy był jak ty!
Oczy starej rozbłysły w oczodołach; ten błędny ognik tańczył nad grobem – nad grobem jasnowłosego bohatera, tam na Alsen. Historiozof dosłyszałby może w tym tanim patosie starej wiedźmy o spłowiałej, czarnej grzywie, o niskim cofniętym w tył czole i o silnych kościach policzkowych – dosłyszałby może ton uwielbienia, jakie niższe rasy mimo woli okazują wyższemu typowi człowieka.
Liza nie była historiozofem, a jednak dziwiła się. Nie po raz pierwszy słyszała o tym stryju. Ale po raz pierwszy dopiero zapytała się, czy może ten jasnowłosy bohater był naprawdę jej ojcem lub czy urodziła się blondynką wskutek zapatrzenia. Czy tak, czy inaczej, była niezwykłą istotą, dzieckiem miłości – tej niecodziennej miłości, o jakiej czyta się w książkach z wierszami i w kalendarzowych powieściach. A skoro zawsze wyróżniała się jako jedyny biały kruk w tym czarnym gnieździe, to widocznie w związku z tą niezwykłością oczekiwał ją także niezwykły los. Powiedziała sobie w tej chwili, że przeznaczeniem jej jest wznieść się wyżej aniżeli inne, zapewnić honor i szczęście staremu, rodzinnemu gniazdu na bagnisku.
I znowu uradowała się, że siostry diablice nie były w tej chwili obecne w izbie.
Trzy te dorastające czarowniczki wybiegły istotnie zaraz po złożeniu darów z młyna z powrotem na dwór, aby zakrzątnąć się koło konia, tego tak niezwykłego czworonoga na bagnach Virket. Wytrząsnęły torbę z obrokiem, naciągnęły derkę, osuwającą się z jednego boku a równocześnie kłóciły się zawzięcie z sobą; klepały konia to po szyi, to po zadzie, wdrapywały się na wózek i strzelały z bicza, najmłodsza zaś stanęła naprzeciw konia z brzozową witką w garści i wywijała nią nieustannie koło uszu swej ofiary pod błahym pozorem odpędzania kilku nieszkodliwych much. Gniewało to i niepokoiło szweda, który serdecznie wzdychał i gdyby mógł, powtórzyłby ulubione szwedzkie przysłowie: „Niech cię wszyscy diabli porwą!”. Nie mógł przewidzieć, czy w pewnej chwili te istoty w spódnicach nie pogonią go, krzycząc i bijąc, poprzez bagnisko, aż do śmiertelnego zmęczenia. Z pewnym uradowaniem też powitał Jensa, który obrządziwszy świnię, przyłączył się do sióstr. Co prawda i ten młodzieniec narażał go na nieprzyjemności, bo najpierw usiłował obejrzeć jego zęby, aby na tej podstawie określić i to fałszywie – jego wiek, potem zaś obmacywał i szczypał narośl na jego przedniej nodze. Ale mimo wszystko zachowywał się spokojniej aniżeli jego siostry, bo przyzwyczaił się ciągnąć równo i powoli taczkę.
Oczywiście szwedowi nie podobała się cała ta gospodarka na bagnisku, gdzie dano mu brudną wodę do picia. Toteż zarżał radośnie na widok Lizy, która wyszła z domu i widocznie przygotowywała się do odjazdu. Podczas gdy siostry z Jensem ściągały derkę i zakładały orczyki. Liza własnoręcznie nałożyła mu kantar i wsadziła w pysk uździenicę. Szwed protestował przeciwko temu, dopóki mógł, kręcąc głową i zacinając zęby.
Pozornie tylko kłócił się ten zacięty upór z jego pragnieniem odjazdu z tych miejsc. Szwed chciał zademonstrować, że nie pozwala obcym rządzić sobą tak łatwo jak czeladzi ze Smoczego Dworu.
IX
– Do jakiego celu ma posłużyć ta stara prochowa rura? – zapytała Liza, rozgorączkowana jeszcze swą zwycięsko zakończoną walką z koniem.
Peer wyszedł właśnie z drzwi i rozejrzawszy się – zgodnie z przyzwyczajeniem – badawczo na prawo i na lewo, zbliżał się do wózka, niosąc w ręku dosyć starą strzelbę, w lufie której tkwiła korkowa zatyczka.
– Nie zamierzasz chyba zabierać jej na wózek?
– Otóż to właśnie. Spojrzyj, spocznie tu w sianie tak wygodnie jak dziecko w kołysce.
– Ależ Peerze – upomniała Liza, przełożywszy wreszcie szczęśliwie niezbyt giętką uździenicę przez sprzączkę – nie wybierasz się chyba w jasny dzień na polowanie jako właściciel dóbr?
– Krótko, ale dobrze powiedziane! – odparł Peer, okrywając strzelbę sianem z miłością i troskliwością. – Tak – mruknął z zadowoleniem – teraz leży sobie tam jak ów stary Szwed… nie ten – wskazując palcem konia poprzez ramię – ale jak ów zuch, o którym opowiadał nam niegdyś nauczyciel. Chłop wiózł żołnierza ukrytego w wozie z sianem, a chociaż dragoni kłuli szablami ze wszystkich stron, dzielny wojak ani pisnął. Jak sądzę i moja strzelbina także ani piśnie.
Zaczął się wspinać na koło, a stamtąd na siedzenie wózka, powoli i ociężale jak starzejący się chłop. Kto by patrzył na jego poruszenia, nie przypuściłby, że Peer skoro zachodziła potrzeba, wdrapywał się na drzewa jak małpa. Ale dokazywał tych sztuk tylko z konieczności.
– Otóż – wyjaśniał w dalszym ciągu po tej krótkiej dygresji w dzieje Gustawa Wazy – otóż ponieważ bynajmniej mi nie dogadza włóczyć się piechotą po gościńcach ze strzelbą na ramieniu… dlatego jadę. – Te ostatnie słowa podkreślił z emfazą przez to, że opadł na siedzenie wózka tak ciężko jak worek z mąką. – Mianowicie w południowych okolicach lasu na Sundzie… no, czemu stoicie tu i gapicie się, głupie skrzaty… raczej pomóżcie… okryjcie mi nogi porządnie derką i zapnijcie skórzany fartuch wózka!… Otóż znalazłem tam wypróchniały buk… o, otwór nieduży i tylko z góry można się dostać do niego, ale dostatecznie wielki, by ukryć w nim strzelbę. Czy teraz już zwęszyłaś, Lizo?… Dzięki temu będę spokojnie spacerował, a jeżeli nawet spotkam kogoś po drodze, nie ośmieli się mnie podejrzewać.
– Ale to przecie nie jest twoja nowa angielska strzelba, Peerze!
– „Mr. Green”? Nie, nie Lizo… takiego wytwornego dżentelmena nie lokuje się w wypróchniałych drzewach. Niekiedy może on zamieszkać w twojej szafie… tacy wytworni dżentelmeni lubią się ukrywać w szafie u pięknej dziewczyny… he, he, he… Ale stara strzelba także się przyda niekiedy… więc niech będzie przygotowana w tej kryjówce… Czy wszystko pozapinane?… Porządnie?… No, to jazda!
Ale trzy siostry zaczęły krzyczeć co sił. I one także chciały pojechać do lasu.
I zaczęły już wdrapywać się z tyłu na wózek.
– Nie, nie – zawołała Liza. – Muszę pomówić z Peerem… a nie przypuszczacie chyba, by do tego były potrzebne aż trzy pary niepowołanych uszu?… Następnym razem pojedziecie ze mną… Mario, czy słyszysz?… Uważaj!
Popędziła konia, a tym razem szwed nie lenił się. Maria, stojąca na szprychach tylnego koła spadła tak gwałtownie, że wywinęła kozła. Natychmiast jednak zerwała się i dogoniła siostry biegnące za wózkiem.
– Następnym razem? Kiedyż to będzie?… Następnym razem?!
To „następnym razem” – powtarzane piskliwie i trójgłosowo: piskliwie, pytająco z zawodem, ironicznie, prawie groźnie – brzmiało w uszach Lizy niby krakanie złowróżbnego ptaka. Świadomość, że ten następny raz nie pozostaje w naszej mocy, że nie wiemy, czy następnym razem znajdziemy się na ziemi, w niebie lub w piekle – świadomość ta, tak niechętnie przyjmowana przez młodość, nagle zmroziła krew w jej żyłach.
– Następny raz niech diabli wezmą… niech diabli wezmą… niech wezmą! – darły się za nią trzy małe diablice, wytężając resztki głosu, gdy zmęczone, bez tchu musiały wreszcie zaniechać pościgu.
– Dziewczęta naprawdę dziczeją – zauważyła Liza z niezadowoleniem, pragnąc dzięki rozmowie stłumić ogarniającą ją lodowatą grozę, jaką ten bezbożny okrzyk zbudził, nie wiadomo czemu, w jej bynajmniej niebogobojnym duchu.
– Istotnie – przytwierdził Peer – dobre wychowanie szwankuje nieco tutaj na bagnisku… chociaż wierzbowych rózeg wcale nie brakuje.
Kostyczny humor brata rozproszył od razu jej niesamowity nastrój. Roześmiała się wesoło i odwróciła się, aby jeszcze raz zobaczyć siostry, które tak niewiele skorzystały z tej dogodnej sytuacji, że w pobliżu rosło tyle rózeg wierzbowych.
Trzy obiecujące czarowniczki z bagniska ujęły się za ręce i wiodły zawrotny tan, miotając się górną częścią ciała, zadzierając nosy ku niebu. Krótkie spódniczki powiewały około chudych łydek, sześć czarnych warkoczy fruwało w powietrzu. Rodzinny dom w tyle wydawał się maleńki, do połowy jakby przysłonięty mokradłami. Obok w brzozowych zaroślach mignęła łaciasta plama, a przeciągłe „muuu!” zabrzmiało jak pożegnanie.
I właśnie ten odgłos padł znowu niby czarny cień na jej duszę. Była to niewątpliwie głupia myśl, ale jednak Lizie wydawało się, że po raz ostatni usłyszała ryczenie krowy Blis…
Dróżka, wijąca się między krzakami i chwastami, była niemal jeszcze gorsza aniżeli ta, którą przyjechała do gniazda na bagnisku, a wózek dzięki obciążeniu ciałem Peera nie stał się bynajmniej lżejszy. Szwed zmienił początkowy ożywiony trucht na spokojniejszy, potem zaczął iść stępa i zwalniał coraz bardziej, aż wreszcie wlókł się noga za nogą.
Powożąca dziewczyna, która podczas jazdy w tamtą stronę ciągle zagrażała mu biczem, teraz pozwalała na to ze spokojem. Liza przygotowywała się do poważnej rozmowy.
– Czy to ty, Peerze – przerwała nagle milczenie – nawsadzałeś matce w głowę te rodzynki?
– Jakie znowu rodzynki?
– Wspomniała o tym, że mogę wyjść za młynarza.
– Mój Boże, staruszka leży bez ruchu i rozmyśla nad tym i owym, ponieważ nic lepszego robić nie może. Ja nic nie mówiłem. Znasz chyba moją opinię o tym młynarstwie.
– Tak jest. Czy widziałeś kiedyś potem tych dwoje?
– No tak, widziałem ich raz… było to w najbliższą niedzielę po mojej bytności w młynie na wzgórzu… Ale stali tak blisko domu, że nie mogłem podsłuchać, o czym mówią. Ale śmiali się.
– Tak… śmiali się! – powtórzyła Liza z miną człowieka, który postanowił śmiać się na ostatku.
Uznała, że śmiech jest mniej niebezpieczny aniżeli wspólne zastanawianie się nad grzesznością ludzkiej natury: śmiech znała dobrze i wiedziała, jaką ma wartość.
– Czy grała coś, kiedy powrócili do domu?
– Nie słyszałem, a pozostawałem dość długo w pobliżu.
Liza skinęła głową z zadowoleniem i podcięła biczyskiem czarny chwast rosnący na skraju drogi.
– Z tego nic nie będzie… stanie się tak, jak przewiduje matka.
Peer odwrócił się ociężale połową ciała, by spojrzeć na nią z zadziwieniem i badawczo. Odwrócenie samej głowy było niewygodne z tego powodu, że szyję okręcił trzykrotnie wełnianym szalem.
– Więc gadajże nareszcie dziewczyno, jak daleko z nim zaszłaś?
Liza roześmiała się.
– Jeżeli tylko o to chodzi, to mogę go zaprowadzić, dokąd zechcę… Nie dawniej jak wczoraj przed południem zaścielałam właśnie łóżko młynarza, kiedy nagle ogarnęło mnie straszne znużenie… zdarza się to niekiedy w ostatnim czasie… Usiadłam na łóżku. Wtem usłyszałam, że młynarz nadchodzi. Chciałam się zerwać, ale potem rozmyśliłam się, położyłam się, zamknęłam oczy i udałam, że mnie sen zmorzył wskutek zmęczenia. Wszedł do izby, stanął obok mnie… stał długo… mogłam dosłyszeć jego oddech… pochylił się nade mną, poczułam na czole jego gorące tchnienie, wydawało mi się, że widzę poprzez zamknięte powieki, jak pochłania mnie spojrzeniem, wydawało mi się, Peer, że jego oczy niby macki suwają się wzdłuż mojego ciała… wystarczyłoby podnieść się, aby go uchwycić.
– A więc do wszystkich diabłów, czemuż nie zrobiłaś tego dziewczyno?! – zawołał Peer. Był sam zrównoważonym i zimnokrwistym człowiekiem, ale takie panowanie nad sobą wydało mu się jednak bezcelowe.
Liza potrząsnęła głową i odpowiedziała z ironicznym uśmiechem i przemądrzałym wyrazem twarzy:
– To nie była właściwa droga, Peerze.
– Hm. Nie wydaje mi się to tak pewne.
– Nie, Peerze, tą drogą nie doszłabym z nim do celu.
– Naprawdę?… Bądź co bądź pokrzyżowałoby to przynajmniej plany tej z leśniczówki. Nie mogą się pobrać tak prędko… ze względu na przyzwoitość… a taka świętoszka dba bardzo o zachowanie pozorów. Rok musi upłynąć… Kiedy to młynarka umarła?… W maju?… No więc: gdybyś była w ciąży, to cały plan panny z leśniczówki, by się wydać za młynarza, wziąłby w łeb od razu.
– A potem? Czy myślisz, że potem ożeniłby się ze mną?
– Ożeniłby się, albo i nie… ale przynajmniej trzymałabyś go mocno w garści… A że jakiś tam mały bękart będzie się plątał u nas w domu, to nie ma znaczenia, kapka mleka zawsze się znajdzie. A z młynarza, słabego dobrodusznego chłopa, wyciągnęłabyś ładny grosz…
– Słuchaj no, Peerze! – przerwała z oburzeniem Liza. – Czy dopomagałam wam uczciwie moimi drobnymi oszczędnościami, czy nie? Kiedyście kupowali Blis, kto wysupłał ostatni grosz, aby starczyło na kupno rasowej krowy? A potem, kiedy nabyłeś angielską strzelbę… nie zaprzeczam bynajmniej, że zasługujesz na najlepszą strzelbę, jaka istnieje na świecie, ponieważ umiesz jej używać, ale ta zasługa jeszcze nie wystarczy na kupienie… więc zapytuję: kto znowu dał pieniądze?…
– Tak, tak. Lizo! To wszystko prawda… wiemy o tym, cenimy twą dobroć…
– A więc czy wobec tego macie prawo żądać ode mnie, bym złożyła ofiarę z siebie dla waszej korzyści, bym poniżyła się, zmieszała z błotem?…
– Ależ nie myślałem o tym wcale… radziłem ze względu na twoje własne dobro.
– O tym pomyślę już sama; nie jestem już chyba dzieckiem, Peerze.
Jeżeli wargi Lizy po jakimś powiedzeniu zamykały się w ten sposób, że nie można było dostrzec najmniejszego błysku wielkich, białych przednich zębów, to – jak Peer wiedział już z długiego doświadczenia – lepiej było na razie nie poruszać dalej tego tematu.
Liza zmarszczyła czoło. Pogrążyła się w natężonym rozmyślaniu. Plany i zamysły, nadzieje i obawy przesuwały się przez jej umysł, a ona badała je, wytężając wolę z postanowieniem urzeczywistniania projektów. Roztargnionym spojrzeniem patrzyła na dobrze wypasionego konia, który równym krokiem biegł między dyszlami, wyrzucając tylne nogi, machając ogonem; luźno zwisające cugle uderzały go falującym ruchem po bokach i po udach.
Nagle rozległ się gwałtowny szmer i szelest w zaroślach na skraju drogi i spłoszony kozioł przebiegł nieregularnymi, elastycznymi skokami przez krzaki malin i buczyny, wyrzucając kopytami kupę zeschłych liści.
Szwed przeląkł się i poniósł, a Liza szybko ściągnęła cugle, usiłując nie bez trudu zahamować ten dziki galop. Peer wychylił się i spoglądał za uciekającą sarną, której jasny zad migotał jeszcze tu i ówdzie wśród zagajnika.