Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 12
– Eh, nie, panie dziedzicu! Młynarz nie zgodziłby się na to. Nie, powrócą także piechotą.
Tym razem Smok nie znalazł słów, by wyrazić swoje przerażenie. Potrząsnął powątpiewająco głową, jęknął głęboko i potarł rękami uda, jak gdyby sama tylko myśl o takich trudach wywołała zmęczenie jego nóg.
– Tak, panie dziedzicu, majster twierdzi, że konie napracują się dosyć przez cały tydzień i że w niedzielę powinny wypocząć.
– Wypocząć – przytwierdził Smok – i ja tak sądzę… z wyjątkiem okresu żniw… Tak jest, dobry Pan Bóg sam naznaczył niedzielę jako dzień wypoczynku. Ale czyż dlatego trzeba sobie łamać nogi? Niechże zresztą Jakub spaceruje, skoro ma ochotę, ale Janek, mały biedaczek… czemuż i on musi dreptać tam i z powrotem?… Skoro moja stara dowie się o tym!… Zresztą jeżeli już chciał oszczędzić gniadosze, to dlaczego nie przysłał do mnie, dałbym mu jednokonny wózek i mojego szweda, który, Bogu wiadomo, nie napracuje się chyba dużo w tym czasie… stoi ciągle w stajni i tyje!
– O, skoro szwed potrzebuje ruchu… – zaczęła Liza, lecz umilkła natychmiast, uśmiechając się na wpół figlarnie, na wpół wstydliwie, jak gdyby obawiała się przemówić zbyt zuchwale. Jednocześnie wygładzała ręką niebieski fartuszek, jaki przywdziała na cześć dziedzica.
Ale jego dostojna osoba chciała bezwarunkowo wiedzieć, jakie to słowa zawisły jej na języku. I im bardziej Liza się ociągała, wyrażając obawy, że to, co powie, będzie głupie lub w ogóle niestosowne, tym energiczniej domagał się Smok, aby nie ukrywała nic pod korcem. Aż wreszcie, płoniąc się rumieńcem, nie śmiejąc podnieść oczu, wśród licznych uniewinniań się i z licznymi zastrzeżeniami, Liza wyspowiadała się ze swoich występnych myśli.
Jest to mianowicie tylko taka przelotna myśl, jaka się jej nasunęła, kiedy dziedzic mówił o chłopcu i o swej chorej matce. Mianowicie, jej własna matka leży także chora tam w domu na bagniskach i także ma podagrę, jak matka pana dziedzica, a ona, Liza zamierzała właśnie odwiedzić ją i zanieść jej w koszyku trochę marynat i innych produktów, ale teraz wizyta dziedzica stanęła na przeszkodzie, jest za późno. Więc pomyślała, kiedy dziedzic wspomniał o szwedzie, że gdyby skorzystała z wózka, mogłaby w powrotnej drodze z bagnisk pojechać przez las, zboczyć do leśniczówki, zapytać majstra o zdanie i przywieźć zaraz odpowiedź, a Janek pojechałby z nią i nie naraziłby się na zmęczenie…
Smok słuchał z otwartą gębą, a wreszcie palnął pięścią w stół tak mocno, że filiżanki podskoczyły.
– Niech mnie diabli porwą, jeżeli ty nie jesteś zuch dziewczyna!… Od razu coś wymyślisz… raz, dwa, trzy!… To po prostu bajeczne!… Ale… do licha! Właśnie dzisiaj nie ma nikogo z parobków… tylko ten smyk Sören, któremu także pozwoliłem pójść do domu… on mógłby cię odwieźć…
– O, jeżeli tylko to stoi na przeszkodzie… gdyby pan dziedzic chciał mi zawierzyć… umiem powozić… służyłam przecie w spółdzielczej mleczarni, zanim przyszłam tutaj do młyna, a tam nieraz sama odwoziłam mleko.
– Więc i to także umiesz?… Oczywiście… zuch dziewczyna!… No, szwed jest taki łagodny jak baranek… Dostaniesz wózek, Lizko, jesteś dobrą dziewczyną, bo nie zapominasz o matce… dostaniesz wózek… Sören pojedzie z tobą do Kirkeby… tam twoja droga skręca w bok… więc i on coś niecoś skorzysta… a my otrzymamy wcześniej wiadomość. To doskonale. Bo moja stara jest trochę niecierpliwa… gotowa w końcu zażądać, bym ja sam pojechał… a dla ciebie będzie to rozrywka… prawda? I Janek pojedzie do domu, zamiast męczyć swoje małe nóżki. To dobrze, bardzo dobrze! Moja stara będzie też zadowolona, bo bardzo się troszczy o tego małego brzdąca… No, zaraz pomyślimy o tym.
Smok zerwał się z niezwykłym ożywieniem, co naraziło stolik i zastawę do kawy na poważne niebezpieczeństwo.
Liza wyprostowała się. Twarz jej zaczerwieniła się wskutek podniecenia. Nie przypuszczała bowiem, aby ten nagły, i, jak się jej wydawało, nieco fantastyczny pomysł urzeczywistnił się tak szybko i gładko. Już sam fakt, że otrzyma piękny wózek ze Smoczego Dworu i że będzie sama powozić, jadąc w odwiedziny, był niejako wywyższeniem jej socjalnej pozycji. Wyjąkała kilka niewyraźnych słów podziękowania, a głos jej brzmiał tym większym zakłopotaniem, gdy zauważyła, że Smok, stojący naprzeciwko niej, wprost pożera ją oczyma.
Aczkolwiek skłaniał się on głównie ku rozkoszom kulinarnym, był również wrażliwy na wdzięki płci pięknej. Jego poprzednie wrażenie, że Liza, posiadająca umiejętność obcowania z ludźmi, nie została bynajmniej przez matkę przyrodę potraktowana po macoszemu, lecz jest piękną, kuszącą dziewuchą i że Jakub nie tylko pod względem kawy i cygar jest smakoszem – to wrażenie nabrało w tej chwili żywszego wyrazu. Wdzięcząc się do niej, dowodził, że nie warto o tym mówić, bo takiej ładnej osóbce chętnie wyświadcza się przysługę, jednocześnie zaś jego wskazujący palec, jak gdyby magnetycznie pociągany, przybliżał się do dołka w jej brodzie, aż wreszcie ostrożnie dotknął tego kuszącego wgłębienia, przy czym w ustach jego zabrzmiał niezwykły chichot. Potem cała wielka, tłusta łapa Smoka objęła podbródek dziewczyny i podniosła ku górze schyloną zawstydzeniem głowę, a niezwykły chichot zmienił się równocześnie w jeszcze bardziej niezwykle brzmiące, głośne łykanie śliny.
– Czegóż się nie robi… czego się nie robi z ochotą… dla ładnej osoby… He! he!… Ale jeśli poczuwasz się do wdzięczności… he, he… wdzięczność jest piękną rzeczą, bardzo piękną rzeczą… to co otrzymam za tę przejażdżkę?
Zadając to delikatne pytanie, Smok odsunął sumiasty wąs z górnej mięsistej wargi, która ukazała się teraz w całej okazałości podobna jakiemuś bajkowemu zwierzęciu z trąbą, wynurzającemu się z gęstwiny po długim zimowym śnie. Jednocześnie małe bezbarwne oczka niemal całkowicie wpadły mu w głowę, a grymas ten mówił wyraźniej niż słowa: „Dość patrzenia, teraz trzeba posmakować”.
Liza cofnęła głowę tak daleko, jak mogła to uczynić, nie ruszając się z miejsca. Za bardzo panowała nad sobą, by w tej spotęgowanej poufałości dziedzica upatrywać dla siebie jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Najchętniej wybuchnęłaby śmiechem, albowiem Smok w tych przejawach kochliwości wyglądał niesłychanie zabawnie. Ale za żadną cenę nie odepchnęłaby go teraz od siebie, ta zdobycz była nazbyt cenna – któż potrafiłby przewidzieć, na co się jej jeszcze przyda? Zdawała sobie również jasno sprawę, że w obecnej chwili musi okazać surową, cnotliwą powagę. Ponieważ słowa w takich wypadkach bywają niebezpieczne, jako że można je rozmaicie tłumaczyć, potrząsała tylko głową tak długo i tak silnie, aż wyswobodziła brodę z uścisku łapy Smoka. Jednocześnie wpiła się znieruchomiałym spojrzeniem swych pozbawionych blasku, wielkich oczu w sprawcę zamachu na jej cnotę i zagryzła mocno wargi błyszczącymi zębami.
Smok, zazwyczaj dosyć ciężko pojmujący, tym razem zrozumiał natychmiast, że nic tu nie uzyska, sądził nawet, że wie, dlaczego – odczuł pewne zawstydzenie, a nawet pewne uznanie dla dziewczyny za to, że tak wyraźnie oznaczyła granicę i przeszkodziła mu polować w rewirze jego szwagra. Roześmiał się dobrodusznie i poklepał Lizę po ramieniu:
– Aj! Aj! A to dopiero surowość!… O, już rozumiem… nie wczoraj na świat przyszedłem… Wszystko zachowujemy dla młynarza… i słusznie… jesteś dzielna dziewczyna… i wierna majstrowi, dam ci to na piśmie!
Przyrzekłszy to, chwycił laskę i kapelusz i chwiejąc się na nogach, wybiegł.
Na połowie drogi między młynem a Smoczym Dworem przystanął, aby ochłonąć z zadyszenia i pofilozofować trochę. Był zawsze zwolennikiem myślenia. Toteż jednym okiem spoglądał na młyn na wzgórzu, gdzie przebywała Liza, drugim zaś na rodzinny dom, gdzie matka oczekiwała go teraz z niecierpliwością. Zerkając tak w obie strony, wyraził swe myśli z wyrozumiałym humorem życiowego mędrca w następujących słowach:
„Stara nie utrzyma się na widowni… he, he… nadaremno wysuwa swą Zajęczą Anę i swą chrześnicę, tę małą Karen Peersen!… Mój Boże!… Liza wspaniale daje sobie radę. Jakub byłby chyba naprawdę wariatem, gdyby przyjął jeszcze jedną dziewczynę, która by kosztowała ciężkie pieniądze, a oprócz tego kręciła się wszędzie, podglądała i plotkowała… Nie, to by wcale nie dogadzało Jakubowi! O nie! Mądra szelma… Znacznie lepiej mu się wiedzie, aniżeli gdyby się ożenił!”
Smok nie był poplecznikiem świętego stanu małżeńskiego. To właśnie było ustawiczną przyczyną domowych kłótni pomiędzy nim i matką – kłótni, które właściwie tylko matka prowadziła w zaczepnej formie aluzji, wyrzutów, kazań, a nawet bezpośrednich małżeńskich propozycji. Odbijało się to bezskutecznie o grubą skórę Smoka, który niekiedy tylko doznawał uczucia niemiłego swędzenia. Dziedziczka coraz bardziej się gniewała z tego powodu, że Henryk, chociaż przekroczył już trzydziestkę, nie myślał o tym, by się odmienić i zapewnić Smoczemu Dworowi prawowitego dziedzica. Podczas każdego takiego ataku Smok wspominał swoje ulubione wycieczki do stolicy i owe sto marek, wydane „ni na to, ni na owo”. Żywił zaś usprawiedliwione poniekąd wątpliwości, czy pani domu nie sprzeciwiłaby się poważnie takim wyprawom ze Smoczego Dworu do Kopenhagi. Przecie już z matką musiał stoczyć niejeden bój, zanim uznała konieczność tych „podróży handlowych”.
I filozofujący Smok mruknął z westchnieniem, ruszając ociężałym krokiem w dalszą drogę.
– Znacznie lepiej, aniżeli gdyby się ożenił… i dam mu to na piśmie!
VII
Koło kuźni w Kirkeby, gdzie droga, wiodąca ku północy do lasu na Sundzie i w kierunku bagnisk Virket, skręcała od głównego gościńca, Liza zatrzymała konia, ściągając w swej ambicji woźnicy znacznie silniej cugle, niż należało. Kazała tu wysiąść gamoniowatemu chłopakowi, którego podwiozła kawałek drogi od Smoczego Dworu ku jego rodzinnemu domowi.
Liza nie szczędziła starań, by wyzyskać praktycznie te dwadzieścia minut, które musiała spędzić w jego towarzystwie. Zadawała mu rozmaite pytania, odnoszące się do wewnętrznych stosunków panujących w Smoczym Dworze – zadawała je rozważnie, na pozór przypadkowo, nawiązując ciągle do niego samego i okazując jawnie życzliwe zainteresowanie się jego własnym losem. Nie chciała, by smyk opowiadał nazajutrz, że Liza kłusowniczanka wzięła go na spytki. Niebawem jednak okazało się, że z głupawego chłopaka niewiele więcej można wycisnąć taką dyplomatyczną metodą, aniżeli na przykład ze zwyczajnej podwórzowej studni przez delikatne poruszanie dźwigni. Toteż odetchnęła swobodniej, gdy nareszcie odbiegł truchtem, i skręciwszy z gościńca, popędziła po miękkiej drodze, głośno trzaskając biczem. Teraz dopiero rozpoczynała własną przejażdżkę.
Tępy ucisk złego humoru, który gnębił ją przez cały ciąg przedpołudnia, zniknął teraz zupełnie, jak gdyby był jedynie skutkiem zaduchu w izbie; świeży, chłodny listopadowy wiatr, rumieniący jej policzki, zwiał go doszczętnie.
Podczas samotnego pobytu w młynie czuła się opuszczona. Młynarz umknął do panny z leśniczówki. Siedziała bezczynnie, poddając się losowi. Teraz natomiast działała! Jechała do niego, do owej leśniczówki, o której tyle słyszała, nie widząc jej jeszcze nigdy, a którą teraz zamierzała pilnie obejrzeć z zewnątrz i wewnątrz. Leśniczówka wydawała się jej zawsze czymś bardzo odległym, niedostępnym i tajemniczo groźnym. Pomysł, by skorzystać z nadarzającej się okazji i wedrzeć się do wnętrza, powzięła błyskawicznie, kiedy Smok wspomniał o stojącym bezużytecznie wózku i o szwedzie próżnującym w stajni i z dnia na dzień pokrywającym się grubszą warstwą tłuszczu.
„Gdybym ja zaprzęgła szkapę do wozu – pomyślała – to by konisko wypociło z siebie trochę niepotrzebnego tłuszczu”. W ślad za tym nasunęła się natychmiast druga owocna myśl: czemuż by nie zaprząc go do wózka i nie pojechać do matki, a potem do leśniczówki? I tak się też stało – jechała. Doznawała jakiegoś niejasnego wrażenia, że dzięki temu zamierzonemu wtargnięciu do nieznanej leśniczówki uzyska istotną korzyść; już to samo, że zabrałaby chłopca i uprowadziła z leśniczówki, byłoby niejako zadatkiem zwycięstwa; a wiedziała również z całą pewnością, jaką odpowiedź zawiezie do Smoczego Dworu: młynarz nie potrzebuje drugiej służącej, a chrześnica jego teściowej, piękna Karen Peersen, może objąć tę inną proponowaną jej służbę – w młynie na wzgórzu nie ma dla niej miejsca!
Roześmiała się głośno, pomyślawszy, jak to szczęśliwie los zrządził, że atak podagry rzucił panią Andersen na łoże boleści właśnie w chwili, kiedy swobodne używanie członków było jej najbardziej potrzebne. Albowiem ten nowy, podstępny zamach wprowadzenia do młyna młodziutkiej, ładnej dziewczyny, i to jeszcze własnej chrześnicy, kiedy próba z brzydką Zajęczą Aną zawiodła, był niewątpliwie planem, który dziedziczka wypieściła w myślach i w którym pokładała wielkie nadzieje, licząc, że w ten sposób podwójnie odegra to, co utraciła.
He, he, widocznie dobrze łamało ją w kościach, skoro musiała wreszcie położyć się do łóżka – taki potwór jest wytrzymały i niełatwo ulega cierpieniu – doznawała zapewne piekielnych bólów, a Liza życzyła jej tego z całego serca! I niewątpliwie dręczyły ją złe przeczucia, kiedy powierzała tę delikatną misję swemu tępemu synalkowi! Te złe przeczucia sprawdziły się całkowicie, albowiem Smok wysypał się doszczętnie. Bo oto ona właśnie, znienawidzona Liza kłusowniczanka, przeciwko której wymierzono ten sprytny cios, ona właśnie jechała teraz jako wysłanniczka Smoczego Dworu, by przeprowadzić tę całą sprawę. A tam w Smoczym Dworze stara potwora wie już o tym i leży na obolałym grzbiecie, i ściga ją podczas tej drogi myślami, które są bardziej bolesne niż łamanie w kościach. W tym tkwił niesłychany komizm, który łechtał Lizę i wywoływał wesoły śmiech na jej ustach.
– Hej… hej… tłusty szwedzie! Dalej! Naprzód! Jedziemy do leśniczówki, aby dogodzić dziedziczce, jak się patrzy!
Ale najpierw na prawo, na bagniska – do starego gniazda, siedziby rodu Vibe! Zmęczona i przygnębiona, jeszcze niedawno mniemała, że musi zaniechać tej dalekiej wędrówki, wtem jak zesłany z nieba zjawił się Smok, doskonały wózek, przyjemne sprężynowe poduszki, lejce i bicz. Tuż przed nią kłusował konik, którego kształtny korpus, rozwiana grzywa i kołyszący się ogon pieściły oko, który wydawał się niejako ładną zabawką i który, przynajmniej tymczasem, był niejako jej własnością. Z tyłu poza nią stały upakowane troskliwie w wymoszczonym słomą wózku słoje z konserwami, leżały wielkie chleby, parę koszyków z jabłkami i śliwkami – wystarczający na całą zimę zapas dla gniazda Vibów – dziesięćkroć tyle, ile mogłaby udźwignąć z największym wysiłkiem, gdyby szła pieszo. Tu zaś siedziała ona sama, powożąc, jak gdyby wózek i koń do niej należały, jak gdyby już była młynarką! O, skoro nią zostanie, kupi sobie także taki zgrabny wózek i często będzie jeździć na bagniska, wożąc liczne smaczne kąski do domu, gdzie spędziła dziecinne lata. Dzięki podnieceniu wyobraźni wydawało się jej, że jest to już naprawdę początek, pierwsza z tych niezliczonych dobroczynnych jazd.
Jadąc w ten sposób, wyglądała na młynarkę ze wzgórza. I musi nią zostać – tak dalej trwać nie może! Wszak ostatnie, uszczypliwe słowa Smoka mówiły wyraźnie, czym jest jej obecne stanowisko w młynie dla oczu świata. Co pomoże cnotliwość? Uważano ją po prostu za nałożnicę młynarza. Ale poczekajcie! – Pokażę wam, kim jestem, pokażę wam, że potrafię rządzić… nawet tobą, ty leniwy szwedzie!… Co? Nie chce ci się ruszać nogami?! Szwed zjechał z widoczną niechęcią z drogi wiodącej do lasu na Sundzie. Nie podobała mu się ta podróż zaułkami w nieznanym całkiem kierunku, a jeszcze bardziej raziło go coraz większe pogarszanie się drogi. Już przed chwilą jechało się gorzej i bardziej miękko aniżeli po gościńcu, ale ta boczna dróżka, przecinająca zagajnik i kierująca się ku bagniskom, była już chyba najgorsza. Była to nie droga, lecz wyżłobiona koleina, wijąca się z trudem przez zeschłe trawy i brunatne, przekwitłe wrzosy, między kępami wikliny i brzozowym zagajnikiem, koleina dzieląca się tu i ówdzie na odnogi zupełnie podobne do siebie, tak że każdą jechało się równie źle. Wydawało się, że wszystkie są jednakowej szerokości, że wszystkie gdzieś się nagle urywają i że żadna z nich nie wiedzie do jakiejś ludzkiej siedziby, gdzie by biedne konisko mogło odpocząć po zdjęciu uprzęży. Z każdym krokiem naprzód ziemia była coraz bardziej rozmiękła, koła wrzynały się coraz głębiej. Właściwie należało tu jechać stępa i tylko energiczny trzask bicza w ręku Lizy przymuszał szweda do szybkiego biegu.
Nagle jednak z miłą radością uczuł ściągnięcie lejców, właśnie gdy dogonił obdartego chłopaka, który toczył przed sobą beczkę na taczce. Przy każdym ruchu taczki w starej, brudnej beczce chlupotała jakaś płynna, gęsta masa, wydająca ostry zapach, który szczególnie drażnił nozdrza szweda. Parskając, wstrząsnął łbem i chciał biec dalej, ale wobec ponownego ściągnięcia cugli musiał iść powoli, krok za krokiem, wyprzedzając nieprzyjemną beczkę na długość szyi.
– Ach, to ty, Lizo – zawołał pchający taczkę mniej więcej dwunastoletni, czarniawy chłopiec, z wystającymi kośćmi policzkowymi, mięsistymi wargami i zwisającymi dużymi uszami. – Ho, ho… na wózku!… To coś nowego! Czy to koń młynarza?
– Nie – odpowiedziała Liza trochę gniewnym tonem. – Bądź co bądź, jestem tutaj.
– Hm, jaka elegantka! – rzekł chłopiec, gapiąc się na nią z podziwem.
Liza miała na sobie dosyć jeszcze nowy czarny żakiet i modny kapelusz filcowy z piórem i brązową wstążką, na rękach rękawiczki – słowem, wyglądała jak prawdziwa dama.
– Nie mogę przecie jechać w odwiedziny w tym stroju, który noszę w kuchni – odpowiedziała wyniośle. – Co słychać w domu, Jens?
– Ach, matka leży i jęczy… po jednej stronie ciała utrzymują się reumatyczne bóle.
– Biedaczka! No, przywiozłam trochę przysmaków i owoców, aby jej zrobić przyjemność.
– O, już to samo, że tu jesteś, bardzo ją uraduje. Leżąc, wspomina ciągle o tobie.
– Doprawdy? Poczciwe matczysko!… I musi tak leżeć bez ruchu. Podczas lata mogła jeszcze wywlec się z domu, nakarmić świnię, a nawet zaprowadzić Blis na pastwisko.
Chłopiec odstawił taczkę, aby odsapnąć. Liza zatrzymała konia.
– Tak, tak – przygadywał brat – znacznie wygodniej kołysać się tak na wózku, aniżeli wozić się z tą świńską beczką.
– Robiłam to samo, kiedy byłam w twoim wieku – odpowiedziała siostra.
Robiła istotnie to samo, a zapach, tak niemile drażniący nozdrza szweda, budził w umyśle Lizy dawne wspomnienia z lat dziecinnych. Oczyma wyobraźni widziała siebie samą w wieku ośmiu czy dziewięciu lat: odziana w łachmany obwoziła tę samą taczkę całymi milami, aby zebrać w osiedlach pomyje i odpadki kuchenne na pokarm dla poczciwej świni, która znów swym mięsem żywiła rodzinę Vibe podczas zimy. Wszystko, co Peer ustrzelił, niesiono szybko do pasera handlarza i wymieniano na gotówkę. W lecie, kiedy biegała na bosaka, dokuczało jej bardzo gorąco, zwłaszcza podczas powrotu; koło wrzynało się głęboko w bagnistą ziemię, a pot spływający z włosów zalewał oczy, trzymając bowiem obiema rękami mocno rękojeści taczki, nie mogła otrzeć go z czoła; późną jesienią niezgrabne drewniane chodaki uciskały jej nogi, a pięści, zaciśnięte na rękojeści, stawały się fioletowe z zimna.
– Tak, tak – powtórzyła, kiwając głową – wtedy byłam nawet jeszcze młodsza i mniej silna niżeli ty. Dokąd chodziłeś dzisiaj, Jens?
Brat wyliczył rozmaite osiedla, napluł w garści i podźwignął taczkę.
– Porządna wędrówka! – przyświadczyła Liza i zakrzyknąwszy: – No, jazda, dalej! – ruszyła z miejsca.
O tak! Znała dobrze tę drogę, widziała osiedla wyraźnie, jak gdyby dopiero wczoraj objeżdżała je z beczką na świńskie pomyje – zresztą przeważnie nie była w nich nigdy później – oczyma wyobraźni oglądała jeszcze raz ich właściwości i osobliwości, a jednocześnie drżącymi nozdrzami wciągała ciężarny wspomnieniem zapach z tej samej beczki. Ogarnęło ją niezwykłe, pełne tęsknoty wzruszenie, jakie nieraz ogarnia ludzi, kiedy wyraziście i żywo staną im przed oczyma wspomnienia z owych spokojnych lat dzieciństwa, z tych dni szczęśliwych, które, radosne teraźniejszą chwilą, płyną bez troski o przyszłość, o zdobywanie, o karierę. Siedząc dumnie na wózku, spoglądała zazdrosnym okiem na samą siebie z owego czasu, na dziecko pchające taczkę, dziecko zawsze wesołe, jeśli tylko głód i chłód mu nie doskwierały.
Ale nie wyraziła słowami tej sentymentalnej tęsknoty. Raczej oświadczyła rozważnie, kiwając głową:
– Otóż widzisz, Jens! Tak wędrowałam niegdyś, a tak jeżdżę teraz. Oto, do czego doprowadza człowiek, jeżeli wytęży siłę i wolę… Jakże tam w szkole? Uczysz się pilnie?
Jens oświadczył niezbyt pewnym głosem, że dokłada starań.
– Zwłaszcza pilnuj rachunków! Czytanie i pisanie jest także ważne… wszystko inne głupstwo… co nas obchodzą te historie o Abrahamie i Mojżeszu, i Dawidzie, i jak się tam jeszcze nazywają!
Brat roześmiał się uradowany – przytakiwał jej z całego serca.
– Tak, ale rachunki: to najważniejsze. Czy umiesz dobrze tabliczkę mnożenia? Gadaj!
Jens zdał egzamin dosyć szczęśliwie.
– Nie najgorzej – osądziła Liza. – Ale potrzeba jeszcze większej pewności siebie! Więc ucz się pilnie! Zrobię ci parę rękawiczek, aby ci nie marzły ręce… już coraz chłodniej… Ale teraz trzeba jechać… no, jazda, szwedzie!