Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 21

Yazı tipi:

XI

Las szumiał tak samo monotonnie i smutnie jak podczas dnia, ale wygląd jego się zmienił. Ponad kołyszącymi się wierzchołkami drzew płynęły błyszczące, srebrne chmury, księżyc przeświecał przez nagie gałęzie i kreślił ich drgające sylwety na nieruchomej twarzy młynarza, który legł wyciągnięty u stóp wielkiego buka.

Jakim sposobem dostał się do lasu? Zaledwie zdawał sobie z tego sprawę. Wypadł z młyna, pognał przez pola i zatrzymał się nagle dopiero wśród drzew. Był to klin leśny, który wcinał się w uprawne role i dzięki temu znajdował się bliżej młyna aniżeli ta część lasu, którędy biegł gościniec; tu nie było ani drogi, ani ścieżki.

Być może, że las przyciągnął go ku sobie, żył przecież podzielony między dwa światy: młyn Lizy i las Hanny. Wypędzony z jednego, schronił się w drugim. Oczywiście, czegóż by tu mógł szukać? Nie było już nadziei. Wszystko się dla niego skończyło!

To uczucie opanowywało go całkowicie. W ogóle nie myślał o niczym. Czuł, że stało się coś straszliwego. Właściwie ani tak bardzo brzydził się popełnionym czynem, ani nie współczuł nazbyt z ofiarami; ubolewał jedynie nad swoim własnym losem – wielkie nieszczęście wdarło się w jego życie i spustoszyło je raz na zawsze. Uświadomił sobie, że byłoby najlepiej, gdyby ugodził w niego piorun z jasnych chmur płynących w górze lub gdyby wyrwane wichrem drzewo przywaliło go swym ciężarem.

Cichy trzask gałęzi obudził go z głuchej zadumy. Zwierzę czy człowiek?… Człowiek… wróg?… Z zarośli, odległych zaledwie o pięćdziesiąt kroków, wyszedł jakiś mężczyzna. Młynarz nie ruszał się, nie śmiał prawie oddychać – byleby tylko nie wykrył go ten człowiek! Nie zastanawiał się wprawdzie, czy i jakie niebezpieczeństwo mu zagraża, gdyby ktoś zobaczył go leżącego tutaj. Niebezpieczny był każdy ludzki wzrok – każdy człowiek stawał się świadkiem, mogącym mówić przeciwko niemu.

A tamten rozglądał się bystro dokoła – w prawo i w lewo – po czym ostrożnie się schylając, wyszedł z leśnego poszycia między wysokie pnie. Teraz przemknął przez smugę księżycowego blasku. Widać było, że jest to licho ubrany człowiek w futrzanej czapce, z szalem na szyi. W jego ręku błyskał metalowy pręt.

Peer Vibe! Jakub poznał go. Jej brat tutaj – w odległości kilkudziesięciu kroków! Ale – Bogu dzięki! – nie zauważył go. Kłusownik zniknął bezgłośnie w gęstwinie lasu.

Jego pojawienie się wytrąciło młynarza z martwoty zadumy i wepchnęło w prawdziwy wir uczuć. Teraz dopiero pojął, co uczynił. Jej brat! Liza nie była kimś, kto istniał tylko w stosunku do niego. Miała brata, miała matkę, która ją kochała – całą rodzinę, której była dumą i nadzieją – była? Była! Teraz wszyscy znienawidzą go! Teraz będą pragnąć zemsty!

Ale to, co wreszcie wynurzyło się z tego chaosu uczuć i myśli i utrwaliło się w mózgu, nie było bynajmniej skruchą. Była to obawa o własne bezpieczeństwo, instynktownie rozbudzona widokiem ludzkiej postaci. Młynarz z radością powitałby piorun godzący w niego, chciał umrzeć – ale nie na szafocie! Za żadną cenę nie chciał wpaść w ręce sądu!

Należało zatroszczyć się o sposób obrony – należało przemyśleć wszystko i przewidzieć z góry, jak odpowiadać na wszelkie możliwe zapytania, by nie zawikłać się niebacznie w sprzecznościach.

Zaczął zastanawiać się nad wszystkim, co zaszło, rozważał szczegół po szczególe i jednocześnie uspokajał się coraz bardziej. Czyż można by udowodnić jego winę? Po prostu przestawił młyn, nie przeczuwając, że tam na górze są ludzie. Jak się to dziwnie złożyło, że nie zastał proboszcza i zapłacił tylko dziesięcinę, nie wspominając wcale o zamiarze rozmowy z pastorem! Gdyby był powiedział proboszczowi, że chce poślubić Lizę, byłby teraz zgubiony bez ratunku. A również gdyby mówił z Wilhelmem, jak zamierzał… Co więcej, gdyby tylko wspomniał, że nie może poślubić Hanny – już samo to byłoby podejrzane!

Wydawało się niemal, jakoby ktoś troszczył się w jego zastępstwie, by się przypadkiem nie zdradził; sprzyjało mu dziwne, ślepe szczęście. I kiedy uświadomił sobie i dziwił się temu, doznał uczucia, które było nieomal równe radości, chociaż rzucało niesamowity cień na wszystkie wypadki. Doznał wrażenia, że to chyba diabeł był jego pomocnikiem.

Tak, rozmowa w lesie nie tylko nie nasuwała najmniejszych podejrzeń, ale przeciwnie, broniła go całkowicie przed oskarżeniem. Przecież wynikało z niej, że jego małżeństwo z Hanną brano już w rachubę. A gdyby przesłuchiwano Hannę, to z jej opisu sceny w leśniczówce sędzia musiałby wywnioskować, że młynarz ją kocha. O tym, co zaszło między nim a Lizą, wiedział może jeden jedyny Jörgen, lecz ten już świadczyć nie będzie. Niebezpieczeństwo groziło tylko ze strony Chrystiana (Lars nie wchodził w rachubę), jeśli oczywiście, ten coś wiedział. Gdyby zeznał, że wedle jego mniemania młynarz kochał się w Lizie i że czeladnicy rozmawiali o tym pomiędzy sobą, byłoby to już źle, bardzo źle. Ale im bardziej zastanawiał się nad tępym umysłem Chrystiana, tym mniej prawdopodobne mu się wydawało, by parobek zaobserwował dużo swymi nieruchliwymi oczami dorsza. Pozostawała jeszcze teściowa, która dla przyzwoitości zezna, że nie dostrzegła nigdy nic podejrzanego, i Henryk, który będzie gotów dać na piśmie sądowi to samo zapewnienie.

Kiedy wyobraził sobie Smoka, stojącego przed sędzią śledczym, uśmiechnął się – i skonstatował to sam, że może się śmiać!

Znowu drgnął, dosłyszawszy jakiś szelest. Było to prawdopodobnie tylko leśne zwierzę, ale przypomniało mu Peera Vibe. Ta myśl nie budziła śmiechu! W swoich rachubach zapomniał o Peerze Vibe!

Ten mógł wiedzieć wszystko! Liza zwierzyła się zapewne bratu, co zaszło pomiędzy nimi, opowiedziała o nadziejach, które na tym opiera; Peer wspominał już także o swoich przypuszczalnych szansach otrzymania posady gajowego. Tak! Jeżeli Liza widziała się z Peerem w ciągu ostatnich dni, to może wiedział on nawet o scenie, jaka rozegrała się w nocy… Jeżeli się z nim widziała? Ależ widziała się z nim! Przed paroma dniami… nie… jeszcze dzisiaj rano ją odwiedził! Peer wiedział o jego zamiarach względem siostry. Niewątpliwie, Peer był niebezpiecznym świadkiem – jego zeznanie mogło mu skręcić kark.

Mogło – ale bynajmniej nie musiało. Byle nie tracić otuchy! Więc przypuściwszy, że zarzut morderstwa, który na pewno mu uczynią, nie będzie poparty wystarczającymi dowodami, czyż za lekkomyślne zabójstwo nie będzie również grozić kara ciężkiego więzienia?

Młynarz uznał niebawem, że i ten zarzut się nie ostoi. Rzeczoznawcy – inni właściciele młynów – zeznają, że parobkowi młynarskiemu, doświadczonemu w pracy nie grozi niebezpieczeństwo, nawet gdyby niespodziewanie przekręcono kaptur podczas jego obecności w tym miejscu. Innymi słowy, młynarz nie był bynajmniej obowiązany najpierw wchodzić na górę i badać, zanim dokonał obrotu wskazanego kierunkiem wiatru.

Chciał jeszcze raz dokładnie przebiec wszystko w myślach.

A więc obrócił kaptur młyna, nie przeczuwając, że jest ktoś na górze i nie biorąc tego całkiem w rachubę. Zauważył, że mechanizm porusza się z trudnością, i to go zdziwiło. Poszedł wtedy na piętro żarnowe, zapalił lampkę, spostrzegł krew i przerażony uciekł, nie wiedząc, dokąd biegnie – byleby tylko daleko od młyna!

Zaraz! Czy nie wyda się to podejrzane, że uciekł zamiast zbadać, co się stało? A jeżeli pozostawił jakiś ślad, gdy wchodził po schodach na górę? Zbadał zawartość wszystkich kieszeni, aby sprawdzić, czy nic nie brakuje – ale nie, nie zgubił nic… Mogły jednak pozostać w grubej warstwie pyłu odciski jego podeszew – czytał kiedyś o podobnym wypadku… W takim razie wpadłby w pułapkę. Gdyby jednak zeznał, że wszedł na górę, zanim uciekł z młyna, łatwo udowodniono by, że nie wie dokładnie, co zobaczył.

A jednocześnie zbudziła się straszliwa myśl! A jeżeli nie zginęli od razu, jeżeli jeszcze żyli i można było ich uratować?! To trzeba było zbadać za wszelką cenę. Chociaż włosy jeżyły mu się na głowie, gdy pomyślał, że trzeba tam pójść i oglądać zmiażdżone trupy – bo to na pewno były trupy, nie mogły to być, o zgrozo, dwa żyjące, straszliwie pokaleczone ciała – to jednak musiał tak postąpić, inaczej nie potrafiłby się obronić.

Młynarz zerwał się, powziąwszy postanowienie. Do młyna z powrotem!

Strzał – drugi strzał – a może tylko echo rozlegające się w lesie… niewątpliwie Peer Vibe strzelił… w niezbyt wielkiej odległości.

Czyżby to żywe przypomnienie brata Lizy – jedynego niebezpieczeństwa, jakie mu groziło – przejęło go takim dreszczem, że musiał oprzeć się ręką o pień drzewa i stać nieruchomo, nie mogąc utrzymać się na nogach? Czy też ten podwójny strzał zbudził jakieś niejasne, straszne przypuszczenie, które sparaliżowało serce i członki? Jak szybko… prawie równocześnie z pierwszym rozległ się drugi strzał… czyż mogło to być echo?… A więc cóż to było?

Dość długo trwało, zanim przezwyciężył to nagłe obezwładnienie i odważył się cofnąć podpierającą go rękę od pnia, aby postąpić parę kroków naprzód. Ale potem zaczął iść coraz szybciej ku skrajowi lasu. Oberwane gałęzie i zmurszałe konary trzaskały pod nogami; niekiedy potykał się o korzenie drzew.

– Stać! Kto tam?!

Okrzyk ten zabrzmiał jakby głos z chmur.

Ale na kilkadziesiąt kroków przed sobą ujrzał ludzką postać, na wpół ukrytą poza drzewem, i koniec lufy rozbłyskującej w promieniach księżyca.

– Stać! Kto tam?

Młynarz cofnął się gwałtownie, usłyszawszy to nagłe wezwanie; rozdrażnione nerwy nie wytrzymały napięcia. Stał teraz w jasnym blasku księżyca, który oświetlał jego twarz.

– Jakubie! Na Boga! To ty?!

Rozpoznał głos leśniczego, który zarzuciwszy szybko strzelbę na ramię, podchodził ku niemu.

Jakub zauważył, że leśniczy dźwiga dwie strzelby, dwie dubeltówki.

– Ty tutaj? Chciałem właśnie pójść do ciebie.

– Do mnie?… tak późno?

– Tak, Jakubie… muszę pomówić z kimś… z jakimś mężczyzną… więc do kogoż innego pójść?

Położył rękę na ramieniu młynarza serdecznie, ale nieco przyciężko… niemal tak, jak gdyby szukał oparcia.

– Bywają chwile, kiedy człowiek potrzebuje pomocy przyjaciela, dobrego człowieka. Taka chwila dla mnie nadeszła. Jakubie! Czy słyszałeś dwa strzały?

– Dwa? A więc jednak…

– Jakubie! Zastrzeliłem Peera Vibe.

– Peer Vibe… nie żyje?!

Jedynego świadka, jakiego się obawiał, usunęła z drogi kula przyjaciela!

Ogarnęła go radość! Ogromna radość – ale jeszcze bardziej zgroza. Niesamowite uczucie, jakiego doznał poprzednio, odżyło, stało się pewnością: wydało mu się, że widzi diabelskie pazury, które wyrównują mu drogę, by cało wyszedł z opresji.

Leśniczy źle wytłumaczył sobie przestrach, jaki błyszczał w jego oczach.

– Nie było wyboru… on albo ja… i byłem na służbie.

Jakub skinął głową.

Wilhelm wytarł rękawem krople potu spływające z czoła.

– Bogu wiadomo, że chętnie byłbym go tylko zranił… ale w tym mdłym świetle trudno celować… Wolałbym był uniknąć tego… moja kula trafiła go widocznie w serce. Leżał martwy jak kamień, gdy się przybliżyłem.

Jakub znowu skinął głową, wpatrując się tępo przed siebie. Diabelskie pazury! Powalają kłusownika na ziemię, że leży martwy jak kamień! O, ten już się nie wygada! Nie złoży obciążającego świadectwa przeciw mordercy swojej siostry.

– Jakubie! – odezwał się leśniczy niemal błagalnie. – Czemu nic nie mówisz?… Na Boga! Tak bardzo chciałbym usłyszeć przyjacielskie słowo!… O, to straszne zastrzelić człowieka… chociażby był występny… Pomyśleć, że stanie przed Wiecznym Sędzią… obciążony grzechem… albowiem byłby mnie zastrzelił… Och, on umie mierzyć… ale jego strzał poszedł w powietrze… natomiast mój… ach, Boże!

– Jesteś bez winy, Wilhelmie, bez zarzutu!

– Ach, nie mów tego! Kto wie, czy trafiłem go śmiertelnie tylko z powodu mdłego światła… może byłem podniecony złością… a to byłby grzech… może powodowała mną obawa śmierci… co byłoby jeszcze większym grzechem…

– Nie, nie, Wilhelmie… jesteś niewinny… przysięgam na Boga!… A chociaż jego krew splamiła twoją rękę, możesz ją spokojnie podnieść ku niebu… jest bowiem czysta jak dłoń anioła!

Leśniczy, który sam podlegał podnieconemu i uroczystemu nastrojowi, nie zwrócił szczególnej uwagi na niezwykle uroczysty ton młynarza. Usłyszał tylko szczere, pełne poręczenie swojej niewinności, czego tak bardzo łaknął.

Milcząc, uścisnął dłoń przyjaciela. Milcząc, stali obaj przez chwilę, każdy pogrążony w świecie własnych myśli. Ale myśl leśniczego weszła niebawem na spokojniejsze i jaśniejsze tory. Uświadomił sobie, że nie był nazbyt podniecony, że celował spokojnie, licząc głośno do trzech. Potem zapytał:

– Ale skąd ty się tu wziąłeś… w nocy w tej gęstwinie, gdzie nie ma drogi ni ścieżki?… I jak ty wyglądasz, Jakubie?… Gdzie twój kapelusz?

– Mój kapelusz?… Nie wiem doprawdy, czy miałem go na głowie.

– Jakubie… co to znaczy? Czyżby się coś wydarzyło?

– Tak, Wilhelmie wydarzyło się nieszczęście… w młynie.

– Na Boga! Czy może któryś z parobków poszwankowany31?

– Nie wiem sam dokładnie, co się stało, ale niewątpliwie stała się straszna rzecz.

I opowiedział przyjacielowi, co się wydarzyło, nie wspomniał tylko, że chodził przedtem na górne piętro i widział tych dwoje. Bardzo obszernie opowiadał wszystko i wyjaśniał wiele szczegółów, leśniczy bowiem nie był zbyt obznajomiony z urządzeniami młyna.

– I nie zbadałeś wcale?

– Nie, nazbyt się przeraziłem.

– To niedobrze.

– Oczywiście, bardzo niedobrze… sam pojąłem to teraz i właśnie wracałem do młyna… Wilhelmie, chodź ze mną!

– Dobrze, pójdę.

– Dziękuję ci. Jakie to szczęście, że cię spotkałem!

– Było to zrządzenie przeznaczenia jak wszystko inne.

– Tak… ale czyż i to było zrządzeniem przeznaczenia, że…

Przerwał przerażony. Omal nie powiedział: „to, że oni oboje tam byli”. – Zapomniał, że nie wolno mu wiedzieć, kto padł ofiarą.

Leśniczy przytwierdził.

– Oczywiście. I to, że zastrzeliłem Peera Vibe… i to również, co się wydarzyło w twoim młynie. Bez woli bożej ani jeden wróbel nie spadnie na ziemię.

Szli szybko ku skrajowi lasu.

– Kiedy to się stało?

– Było prawdopodobnie wpół do szóstej… a może szósta, która godzina teraz?

Leśniczy spojrzał na zegarek.

– Dochodzi ósma.

Krańcowe drzewa lasu okalał płot upleciony z suchych gałęzi i chrustu. Nie brak go nigdy w lasach Falsteru. Przedostali się przez płot, przeskoczyli dosyć szeroki rów i poszli przez rżyska wprost ku młynowi, ponuremu celowi drogi, widocznego już w oddali.

– I nie przypuszczasz, kto padł ofiarą?

Młynarz zawahał się nieco, zanim odpowiedział na to pytanie, którego już dawno oczekiwał.

– Nie… nie mam pojęcia.

– Czy nie widziałeś w młynie nikogo?

– Nie. Jak sądzę, dziewczyna poszła na przechadzkę.

– A parobcy?

– Chrystian o tej porze rozwozi mąkę, chłopiec bawi w tych dniach u rodziców.

– A więc jest jeszcze jeden tylko parobek, który zapewne pilnuje młyna?

– Tak. I tego właśnie nie widziałem.

– Hm.

– Ale gdyby to on był tam na górze… nie mogę tego wprost pojąć… on zna dokładnie mechanizm, codziennie sam puszcza go w ruch…. wystarczyłoby przecie, aby cofnął się o krok, jak ci już tłumaczyłem.

– Ano, okaże się niebawem.

Młynarz westchnął głęboko. Rozmowa się urwała.

XII

Istotnie, niebawem miało się okazać.

Przedostali się przez ostatni płot; łąka, po której szli teraz, należała już do młynarza. Przed nimi w cieniu kryły się budynki, a młyn wznosił się na tle perłowoszarych chmur. Słychać było już szum śmig, a niebawem lotne ich cienie poczęły skakać obok nóg wędrowców. Błyszczące krople rosy mrugały naokół wśród trawy jak maleńkie oczy, gdy cień się przesuwał, odsłaniając blask księżyca. W podwórzu zawył Karo.

Podczas tej wędrówki przez pola w umyśle młynarza wytworzyło się dziwne wyobrażenie. Najpierw przemknęło tylko przez mózg niby błysk nadziei, potem powracało raz po raz, rysując się w coraz wyraźniejszych liniach i wzbogacone coraz nowymi szczegółami, wreszcie zaś, gdy wchodzili od tyłu na podwórze, utrwaliło się jako mocne oczekiwanie.

Młynarz wyobrażał sobie, co następuje:

Wchodzimy teraz na podwórze. Z tyłu w kuchennych oknach błyszczy światło; drzwi otwierają się i wychodzi Liza, aby zobaczyć, kto się zbliża i dlaczego Karo tak głośno ujada. W młynie błyszczy także światło, mianowicie na dolnym piętrze, którego okna są w tej chwili przysłonięte dachem stajni – Jörgen tam pracuje. Nie wydarzyło się nic złego. To znaczy: oni byli oczywiście tam na górze – to nie było złudzenie wzroku. Ale uratowali się, może nawet zeszli wcześniej, zanim obróciłem kaptur. Krople na piętrze żarnowym, krew na czole i na ręku były tylko wytworem mojej podnieconej wyobraźni.

Kiedy biegł przez pola do lasu, przewrócił się; na zabłoconej wilgotną ziemią ręce nie dostrzegł teraz krwi – więc równie dobrze mogło to być tylko złudzenie.

A gdyby naprawdę tak było – gdyby zajaśniało światło w kuchni i w młynie – gdyby Liza i Jörgen ukazali się? Ach, w takim razie najgłębszy smutek przemieniłby się nagle w największą radość i uczucie swobody! Przyszłość uśmiechałaby się rozkosznie do niego – do niego, który jeszcze przed niewielu minutami, pogrążał się całkowicie w rozpaczy. A imię tej przyszłości brzmiało: Hanna! Z Lizą skończyło się już wszystko; wspomnienie jej niewierności niemal nie sprawiło mu już bólu. Zabił ją w swoim sercu – nie istniała już dla niego – był wolny…

Gdyby naprawdę tak było!

O, jakże gorąco dziękowałby za to Bogu. Dziękowałby Mu za dwojakie ocalenie: za to, że wyzwolił go spod władzy owej czarownicy, i za to, że nie stał się zbrodniarzem. Nie wiedział, za co dziękowałby goręcej. Najpewniej za jedno i za drugie, a także za udzieloną mu wskazówkę na przyszłość: bo oto ujrzał piekło, a potem niebo otwarło się przed nim.

Ach, gdyby naprawdę tak było!

Teraz dotarli już do celu. Między szczytową ścianą stajni i piekarnią wchodzili na podwórze.

Młynarz zatrzymał się przy stajni, otwarł główną połowę drzwi i zajrzał do wnętrza. Tylko w najbliższej przegrodzie coś się poruszyło. Był to mały szwed, którym jeździł. Młynarskie konie jeszcze nie powróciły, więc i Chrystian nie był obecny w domu.

Właśnie o tym pragnął się przekonać. Gdyby bowiem konie stały w stajni i gdyby wchodząc na podwórze, zobaczyli w kuchni światło – to nie byłoby wykluczone, że to Chrystian przygotowuje sobie w kuchni wieczerzę. W innym przypadku byłaby to jedynie Liza.

Czujny Karo krążył dokoła nich, naszczekując z wściekłością. Głos młynarza uspokoił go natychmiast, pies, piszcząc radośnie, łasił się do niego. Biedne zwierzę nigdy nie odczuwało tak bardzo osamotnienia jak dzisiejszego wieczora w młynie.

Albowiem młyn wyglądał jak wymarły. Z bijącym sercem młynarz stał przy węgle, odważywszy się wreszcie postąpić naprzód. Nigdzie ani śladu światła. Widząc ten smutny obraz, zrozumiał nagle, jak obłąkańcze były wszystkie jego nadzieje.

Światło księżyca oświetlało jasno tylko smugę żwiru, muskając jednocześnie bok studni. Dom mieszkalny po lewej stronie błyszczał trójkątem pobielanej ściany na samym narożniku, w górze jaśniał komin niby samotny posterunek, a w środku między tymi dwoma bielami wapna szarzała omszała strzecha, podobna do grzyba nasyconego księżycowymi blaskami. Wszystko inne zacieniał młyn, wznoszący się potężnie na tle blasków, z wirującymi śmigami, czarny jak noc od podstawy do kaptura. Poza szeroko otwartą bramą przejazdu ukazywał się mały obrazek ze srebrzystymi chmurkami i oddzielonymi drzewami.

Ten obracający się młyn, w którego sylwecie nie błyszczało ani jedno najmniejsze światełko, sprawiał dziwnie upiorne wrażenie. W wyobraźni naszej obraz pracującego podczas nocy młyna wiąże się zawsze z wyobrażeniem światła – małe, jasne okienka zerkają na wszystkie cztery strony świata, w ciemny widnokrąg – jest to niejako skromna, lokalna latarnia morska, która gościnnie oznajmia samotnemu wędrowcowi, gdzie znajdzie jeszcze wśród otaczających go ciemności nocy żywych, czuwających ludzi. Na podstawie tego właśnie skojarzenia powstało zapewne przysłowiowe powiedzenie: „światło w młynie”, wyrażając przeciwieństwo zionącego ciemnością pustkowia.

Ale tutaj nie było „światła w młynie”.

Aczkolwiek był to drobny szczegół, nabierał on w tej chwili symbolicznego znaczenia i oddziaływał niesamowicie na obu przyjaciół. Zatrzymali się w narożniku między stajnią a piekarnią, jak gdyby zaklęci i unieruchomieni widokiem młyńskiego olbrzyma, ślepego, pracującego nieznużenie, wprost dziko.

Potem leśniczy ocknął się i poszedł przez podwórze, wiodąc młynarza za sobą. Karo skakał dokoła nich, naszczekując głośno i wesoło, ucichł jednak w pobliżu przejazdu. Gdy zaś skręcili do młyna, pozwolił zamknąć sobie drzwi przed nosem, wiedział bowiem, że wewnątrz gospodaruje dzikie kocisko, którego lęka się nawet potężny Pilatus. Skomlał smutnie z powodu samotności, drżał z zimna, narażając się na ostry przeciąg w bramie, ale bał się odejść, ponieważ pozostając tutaj, czuł najbliżej ludzką obecność.

Wszedłszy do wnętrza, leśniczy zdjął z ramienia obie strzelby i oparł je o ścianę, młynarz zaś zaświecił zapałkę, której mdły blask, zabezpieczony dłonią przed przeciągiem, ułatwił im wchodzenie po schodach.

– Uważaj, tutaj jest belka – ostrzegał młynarz idący przodem.

Zapałka zgasła właśnie, gdy stanęli na najniższym piętrze. Młynarz potarł drugą zapałkę, za jej pomocą przeszedł między górami worów i zaświecił lampkę wiszącą obok wielkiego pszenicznego pytla. Była to śmiesznie mała lampeczka blaszana bez szkła, rzucająca bardzo mdłe światło tylko na najbliższą przestrzeń, a natomiast potęgująca naokół cienie. Uzbroiwszy się w ten sposób nieco lepiej przeciw otaczającej ich ciemności, szli dalej w górę wśród wzmagającego się coraz bardziej hałasu młyna.

– Pst! Czy słyszysz? – zapytał młynarz, zatrzymując się na środku schodów i nasłuchując. Dosięgał już głową poziomu żarnowego piętra, a lampka, którą trzymał w lewej drżącej ręce, osłaniając ją prawą przed przeciągiem, rzucała upiorne, skaczące cienie naokół.

– Co? – zawołał leśniczy, nie zrozumiawszy.

– Czy słyszysz?

– Słyszę hałas, jakiego nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu…

– Ach, nie! Nie to!

Usłyszał – a przynajmniej wydało mu się, że słyszy – delikatny, cichy odgłos, który mimo to brzmiał wyraźnie wśród ogłuszającego hałasu młyna: odgłos spadającej kropli! I teraz znowu zabrzmiał mu w uszach.

Chciał iść dalej, ale noga jak gdyby wrosła w ziemię, a ręce drżały jeszcze silniej. Tuż przed sobą, w miejscu, gdzie zaczynały się schody na wyższe piętra, zauważył nowy szczegół. Nie było to nic nadzwyczajnego, nic przerażającego, coś, co zwracało jeszcze mniej uwagi niż odgłos padających kropli: był to tylko kot. Kizia leżał zwinięty w kłębek pod najniższym schodkiem i przymrużając oczy, oślepiony światłem, wylizywał swoje rany, widome dowody heroicznych czynów. Był to więc raczej rodzajowy obrazek, nie budzący bynajmniej grozy. Ale widok kota przypomniał młynarzowi ostatnią chwilę przed popełnieniem zbrodni.

Wszedł szybko po ostatnich schodach i zwrócił się do leśniczego:

– Wilhelmie! Wyświadcz mi wielką łaskę. Idź tam sam, ja… ja nie mogę.

– Ano, dobrze… pójdę sam – odpowiedział leśniczy, biorąc lampkę z jego rąk.

– Zaczekaj, zapalę i tutaj światło i zatrzymam młyn; tak nie możesz pójść na górę.

Odnalazł drugą małą, podobną lampkę i zaświecił ją. Potem chciał wyjść na galeryjkę.

Leśniczy powstrzymał go.

– Słuchaj. Jakubie! – wołał, natężając głos, by przekrzyczeć hałas. – Czyż nie mówiłeś poprzednio, że do zatrzymania młyna służy ściskadło?

– Tak jest… użyję go teraz właśnie.

– Nie, nie! Daj spokój. Lepiej pozostawić wszystko tak, jak jest… tam na górze, rozumiesz?

– W takim razie musisz się mieć na baczności.

– Oczywiście.

– Uważaj zwłaszcza na głowę. Powała bardzo niska, a schody wiszą tuż nad głową.

– Dobrze, poradzę sobie jakoś.

Oddalił się i zniknął w ciemnościach zalegających całą przestrzeń poza małym kręgiem światła. Błysk lampki, którą trzymał, migotał jeszcze w dali, oświecił poprzeczną belkę, zwisającą linę, parę schodów – uniósł się w górę i zagasł.

Młynarz pozostał sam.

Siedział na worku. Poza jego plecami, na skrzyni osłaniającej mechanizm, stała mała lampka.

Ileż razy siadywał Jörgen w tym samym miejscu, przy tym samym świetle, trzymając w ręku swój ulubiony kalendarz, poddając się ponuremu, fantastycznemu wrażeniu, że znajduje się w wieży tortur i że niebawem rozpocznie się egzekucja, a on sam – alias Hjalmar – będzie rozciągnięty na męczeńskiej ławie! A jednakże Jörgen nigdy nie odczuwał takiej grozy jak teraz młynarz.

Jakub podniósł głowę; czyż nie dręczył go znowu ten straszny, cichy i głęboki dźwięk, wyróżniający się wśród całego hałasu, odgłos kropli spadających jedna po drugiej? A czym była ta biała plama z lewej strony, gdzie wprost nie odważył się spojrzeć, plama obracająca się wkoło jakimś dziwnie czujnym ruchem? Czyż to możliwe, że Pilatus?…

Wziął lampę, wstał i postąpił parę kroków naprzód: tak, to był Pilatus. Kręcił się w kółko, kiedy niekiedy wyciągał łeb, spoglądał ku górze i poruszał pyskiem.

Na podłodze leżało drewno, o które młynarz zaczepił nogą. Podniósł je i cisnął w kota, ale chybił. A zwierzę – jeżeli w ogóle było to zwierzę, a nie upiór w zwierzęcej postaci – Pilatus nie zwrócił uwagi na pocisk, lecz dalej chodził czającym się krokiem po obwodzie tego samego koła.

Co było środkiem… wielkim, ciemnym środkiem tego koła?… Teraz znowu zabrzmiał ów dręczący odgłos – a równocześnie coś drgnęło w ciemnym środku, rozbłysnęło niby mrugnięcie oka.

Lampka wypadła z drżącej dłoni młynarza i zgasła.

Trwało to już całą wieczność – jak mu się wydawało – a leśniczy nie powracał jeszcze. Nie, to nie było bynajmniej niecierpliwe wyczekiwanie na wieści – młynarz był pewny, że oboje nie żyją. Ale to było straszne, to było już jakby zaczynającą się karą piekielną, że musiał stać w tej huczącej, trzaskającej i jęczącej ciemności – że musiał liczyć każde spadnięcie kropli, zanim jeszcze skapnęła: jeszcze raz… i jeszcze raz…

Na górze pojawił się brzask światła i powoli przybierał na sile.

Młynarz uświadomił sobie szybko, że musi udać zdziwienie i przerażenie, gdy się dowie, że dwoje ludzi padło ofiarą katastrofy. Inaczej wydałoby się to podejrzane.

Oto leśniczy zbliżał się ku niemu.

Młynarz nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Utkwił bezmyślnie spojrzenie w przedmiocie, który przyjaciel niósł w prawej ręce, a który błyszczał wyraźniej w blasku lampy. Doznawał tępego, niejasnego uczucia, że zna ten przedmiot, usiłował uświadomić sobie, co to jest.

Leśniczy postawił lampę przed sobą. Stał teraz obok niego. Lewą rękę położył na ramieniu Jakuba, w prawej trzymał swobodnie ów błyszczący przedmiot. Teraz młynarz rozpoznał go: obróżka Jenny!

– Jakubie! – zabrzmiał głos leśniczego – dwoje ludzi padło ofiarą wypadku… oboje są zmiażdżeni… Jörgen i Liza.

– Wielkie nieba! – krzyknął młynarz.

Wydało mu się, że może jego zdziwienie nie brzmi dość szczerze. Ale stojący obok człowiek nie był bynajmniej bystrym obserwatorem.

– Zginęli obciążeni grzechem – rzekł leśniczy.

31.poszwankowany – dziś: poszkodowany. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
440 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre