Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 22

Yazı tipi:

Księga V

I

W małej mieszkalnej izbie młynarza, dokąd z ogrodu wdzierało się radośnie wiosenne słońce, siedzieli Jakub i leśniczy. Ten ostatni zajmował honorowe miejsce na sztywnej kanapie. Młynarz siedział naprzeciwko, po drugiej stronie okrągłego stołu.

Leśniczy przyjechał umyślnie w tym celu, aby ofiarować przyjacielowi wykończone nareszcie dzieło pracy swych rąk, gotową już półkę na kwiaty. Wspaniały ten sprzęt stał przy oknie i miał także wiosenny wygląd; wprawdzie brakowało mu jeszcze liści i kwiecia, ale dzięki świeżości lakieru szklił się niby pąk kasztana, mający rozwinąć się lada chwila. Obdarowany wyraził swą gorącą radość i podziw.

Obaj mężczyźni palili, czekając na kawę.

– Rok już upływa, odkąd Chrystyna nie żyje – zauważył leśniczy.

– Tak, właśnie dzisiaj przypada rocznica jej śmierci – odparł młynarz z westchnieniem.

Leśniczy strzepał ostrożnie popiół z cygara do popielniczki, a młynarz pociągnął dym z fajki.

– Hm… chciałem tylko zauważyć, że jak się zdaje, pomyślisz zapewne niebawem o odmianie wdowiego stanu.

Zerknął w stronę przyjaciela, ale nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy, ponieważ młynarz siedział odwrócony od światła. Prócz tego chmura dymu przysłaniała jego głowę, którą w dodatku pochylił głęboko naprzód. Jakub zwykle zwieszał nieco głowę; w ostatnim jednak czasie mogło się wydawać, że na równi z usposobieniem także i mózg jego znacznie ociężał. No, nie można było dziwić się temu, należało jednakże dopomóc mu, by znowu podniósł głowę do góry i swobodnie spoglądał w jasne, boskie niebo.

Odpowiedź zabrzmiała dopiero po chwili.

– Ach tak… o ile chodzi o termin… to istotnie można by o tym pomyśleć.

Leśniczy, objawiający zazwyczaj taką swobodę i pewność siebie, zakłopotał się. Gryzł cygaro, potarł zapałkę, by je na nowo zapalić, i zastanawiał się, jak by najlepiej ugodzić w sedno, by rozproszyć wątpliwości i wahanie przyjaciela. Właśnie chciał przemówić, gdy nagle wzdrygnął się, usłyszawszy denerwujący dźwięk elektrycznego dzwonka.

Młynarz powstał i poszedł w kąt między oknem a drzwiami wiodącymi do sieni, gdzie leśniczy dopiero teraz dostrzegł telefon.

– Halo!… Tak jest… kto mówi?

Postać młynarza wstrząsnęła się nagłym dreszczem, a ręka trzymająca słuchawkę zadrżała. A jednak nie było powodu do niezwykłego podniecenia umysłu: rozmowa dotyczyła sprzedaży zboża, która, jak można było wywnioskować, dokonywała się dość szybko na korzyść młynarza. Leśniczy zauważył, że młynarz kołysze się w biodrach, kiedy sam mówi, a natomiast stoi spokojnie, kiedy słucha, lecz wtedy ręka drży mu gwałtownie; z tego drżenia można było odgadnąć, w jakiej chwili nadchodzi odpowiedź. Układy trwały przez parę minut, po czym rozmawiający pożegnali się i sygnałem dzwonka zakończyli rozmowę.

Młynarz usiadł znowu naprzeciwko gościa i zapalił fajkę. Był bardzo blady.

– A to nowość… telefon w młynie na wzgórzu – zauważył leśniczy, pragnąc sprowadzić rozmowę na zwyczajne, codzienne tory. Miał nadzieję, że może uda mu się nakierować rozmowę na ten temat, który go tu sprowadził, a przed którym młynarz najwidoczniej się wzdragał! Zresztą i jemu samemu byłoby nieprzyjemnie po raz drugi zapytać wprost. Jest to bowiem dość drażliwe namawiać przyjaciela do małżeństwa ze swoją siostrą. Ale musiał to uczynić – ze względu na samego Jakuba.

Młynarz odpowiedział ociężale, jak zwykle mówił w ostatnim czasie – nawet z przyjacielem. Wydawało się, jak gdyby skoncentrowanie myśli męczyło go.

– Tak jest – oświadczył – należy iść z postępem czasu. Zresztą jest to nader użyteczny wynalazek. – Dlatego obecnie zdecydował się wprowadzić go u siebie.

Leśniczy wyraził mniemanie, że zapewne kosztowało to sporo pieniędzy.

– Oczywiście… ale sądzę, że mi się to opłaci… bo jak wiesz, Wilhelmie, można dzięki temu oszczędzić wiele czasu… a także wiele wydatków… Ot, na przykład… człowiek, z którym rozmawiałem teraz, jest to handlarz zboża ze Stubbenkjöbing. Wybierałem się do niego właśnie owego dnia, kiedy tutaj w młynie wydarzyło się to nieszczęście… ale zawróciłem, dowiedziawszy się po drodze, że pojechał do Bogö… I teraz właśnie, gdy rozmawiałem z nim, pomyślałem, że gdybym wówczas posiadał telefon, nie byłbym wcale pojechał… i to wszystko nie byłoby się stało.

Młynarz nie palił już. Siedział pochylony, a fajka wahadłowym ruchem kiwała się między jego nogami. I nie wiadomo po raz który zastanawiał się nad tym, jak nieprzeliczone drobne i niezależne od siebie okoliczności muszą się jednocześnie skojarzyć, by, po pierwsze, w ogóle coś się stało, a po wtóre, by nic nie przyczyniło się do wykrycia czynu. Bo ten czyn nie utaiłby się, gdyby na przykład owego dnia zastał proboszcza i doniósł mu o swym zamiarze poślubienia Lizy. I czuł, jak zawsze podczas podobnych rozważań, że kierowała nim w tajemniczy sposób jakaś demoniczna siła, że opiekowała się nim jakaś zła opatrzność, która dokładnie wyliczała wszystko i układała jak należało nawet najmniej znaczące drobnostki.

Przypomniał sobie teraz całkiem dokładnie, że już we wrześniu poprzedniego roku omal nie zainstalował sobie telefonu. Gdyby posiadał wówczas w kasie o pięćdziesiąt koron więcej, uczyniłby to na pewno. A to, że ich brakowało, wynikło wyłącznie z powodu niskich cen zboża, które znowu były zależne od pogody, jak to było także na rok przed śmiercią Chrystyny! Albo też były zależne od tego, że gdzieś tam w południowej Rosji ukończono budowę linii kolejowej. (Przypomniał sobie nagle, że czytał o tym artykuł w gazecie…) Gdyby więc budowa owej kolei była się opóźniła… a jakież znowu okoliczności tam wchodziły w grę? Chwycił się ręką za głowę, doznał zawrotu wskutek natłoku myśli… Gdyby więc… tak! Cóż wtedy? W takim razie nieszczęście nie wydarzyłoby się, zaślubiłby Lizę, która by go zdradzała i która była złą istotą. I to również byłoby nieszczęściem. Ale przynajmniej nie dręczyłyby go wyrzuty sumienia, podszeptujące mu od świtu do nocy, że jest zbrodniarzem, który wedle wszelkich praw winien dać głowę pod topór kata lub też gnić w więzieniu.

– Jakie to dziwne się wydaje, Wilhelmie, kiedy się myśli o tym! – odezwał się. – Gdybym był miał wówczas telefon, nieszczęście nie byłoby się wydarzyło: oboje żyliby po dziś dzień… To jednak ciekawe, jak wiele znaczy przypadek.

– Przypadki nie istnieją, Jakubie.

– Tak sądzisz? Więc w takim razie opatrzność układa nasze życie, a kiedy niekiedy także diabeł się w nie wtrąca.

– Nie. Szatan rozporządza, oczywiście, wielką mocą i krąży dokoła szukając, kogo by pożarł, nie zaprzeczy temu nikt, kto wyznaje Chrystusową wiarę… Ale szatan musi być także posłuszny Bogu i nie może nic zdziałać na własną rękę. Czytamy o tym przecie w Piśmie Świętym, gdy nam opowiada o Hiobie. I szatan musi mieć pozwolenie Boga, aby kusić człowieka, a Pan kieruje go tam, gdzie chce, zgodnie ze swymi zamierzeniami.

– A jednak nie mogę zgodzić się z tobą całkowicie, Wilhelmie, by wszystko działo się wedle bożej woli… Jak to, na przykład, co mnie się wydarzyło z tymi nieszczęśnikami.

– Tak jest na pewno i nie wolno nam w to wątpić. Nasz rozum nie wystarcza, by rozstrzygnąć Jego zamiary. Inaczej należałoby przypuścić, że tych dwoje, gdyby nie umarło, mogłoby zdziałać bardzo wiele złego, a ich potomkowie jeszcze więcej.

– No tak, można by tak przypuścić… w tym wypadku… Ale gdyby się to naprawdę tak wydarzyło, jak podejrzewał sędzia śledczy, że popełniłem ten czyn rozmyślnie, aby się na nich zemścić… a podobne wypadki trafiają się i czytujemy o nich w gazetach… to jednak taka zbrodnia nie mogłaby być chyba dokonana za wolą bożą.

– A jednak tak; nie wolno nam wątpić.

– Nie, nie, Wilhelmie! To nie mieści się w mojej głowie. Jakże Bóg mógłby pozwalać na zbrodnię?

– Może stałoby się to wówczas dla twojego dobra.

– Dla mojego dobra?

– Tak jest… Zbrodnia może wyjść na dobre przestępcy. Nie powinniśmy zapominać, że nie jest nam przeznaczone przeżyć niewinnie życie, tak jak nie przeżywamy go w szczęśliwości… przeciwnie, taka niewinność groziłaby nawet największym niebezpieczeństwem, bo wiodłaby nas ku zbyt łatwemu zadowoleniu z siebie, ku zbytniej ufności w dobre uczynki. Nie, ja sądzę, że musimy poznać grzechy świata, a przede wszystkim naszą własną grzeszną naturę, tak aby przejmowała nas lękiem i troską i aby to skłaniało nas ku nawróceniu się. Nasza ludzka natura musi się przełamać, aby dzięki temu dusza zdobyła zbawienie wieczne… Wszystko inne nie ma znaczenia. A jeżeli człowiek tak mocno tkwi w światowym usposobieniu, że umysł jego musi być wstrząśnięty aż przez zbrodnię (bo inaczej nie dojrzałby w sobie diabelskich pokus i nie zaufałby z całą pokorą łasce bożej i odkupieniu przez śmierć Chrystusową), to czyż w takim wypadku popełniona zbrodnia nie byłaby jedną z dróg, którymi opatrzność wiedzie człowieka?

Młynarz nie odpowiedział i nie podniósł oczu. Rozmyślał o tym nowym i zgoła nieprzeczuwalnym poglądzie na wypadki, który nagle otwarł się przed nim i przeraził go. Zęby jego zacisnęły się, mięśnie, poruszające usta, pracowały energicznie, a żyły na czole nabrzmiały. Gdyby w tej chwili sędzia śledczy siedział naprzeciwko niego, to wyznanie z pewnością bardzo prędko przeszłoby przez jego wargi. Ale leśniczy upatrywał w tym wyrazie twarzy przyjaciela i przyszłego szwagra tylko spotęgowanie tego przygnębienia, jakie dręczyło go przez cały czas po katastrofie – przygnębienia, które wynikło logicznie z tematu rozmowy.

– Tak, drogi Jakubie, pojmuję, że gniecie cię ten ciężar… a również podejrzenie, o którym wspomniałeś…

Młynarz jęknął i poruszył przecząco ręką.

Leśniczy pochylił się ku niemu, opierając łokcie na stole.

– Pojmuję to bardzo dobrze… chociaż, co się tyczy owego podejrzenia, nie powinieneś przywiązywać do tego wagi, albowiem nikt w to nie wierzy, z wyjątkiem jednego jedynego sędziego śledczego… No tak, prawnicy wszędzie wietrzą zbrodnię, bo specjalnie kształcą się w tym kierunku, on sam zaś jest człowiekiem młodym, który chciałby się odznaczyć. Zresztą zapewne i on także odmienił teraz zdanie, albowiem przesłuchanie wykazało dowodnie, że nie może być o tym mowy. Pojmuję doskonale, że gnębi cię wielki ciężar, ale nie powinieneś pod nim upadać. Musisz uświadomić sobie, że taka była wola boża, musisz znowu odzyskać chęć do życia, otrząsnąć się z tego przygnębienia… nie rozmyślać ustawicznie nad tą sprawą, albowiem nie prowadzi to do żadnego celu i nie warto łamać sobie nad tym głowy. Dlatego też sądzę, że byłoby najrozsądniejsze, gdybyś się wziął w kupę i poważnie zastanowił nad ożenieniem się.

Leśniczy oparł się na kanapie i odetchnął z głęboką ulgą jak człowiek, który pozbył się ciężkiego zadania.

– Dziękuję ci, Wilhelmie – rzekł młynarz – mówisz uczciwie, a wiem, że mi dobrze życzysz.

– Tak jest, Jakubie, i dlatego nie weźmiesz mi za złe, że jestem tak natarczywy. Wiem jednak, że brak ci właśnie odwagi do życia. Toteż powtarzam: musisz zacząć żyć na nowo, bowiem twoje obecne życie nie jest życiem!

– Tak, to prawda, nie jest życiem… przez całą zimę włóczyłem się tutaj z kąta w kąt… a teraz nadeszła wiosna… Ach, mój Boże! Boję się, że nie potrafię już żyć inaczej, Wilhelmie!

– O, to się wszystko odmieni.

Młynarz potrząsnął głową z niedowierzaniem.

– Poza tym, widzisz, jest to przecież wielka odpowiedzialność przywiązać do siebie młodą dziewczynę w takiej sytuacji… żal mi Hanny, doprawdy.

– Nie, Jakubie! Niepotrzebnie dręczysz się takimi urojeniami! Hanna nie jest bynajmniej podobna do większości dziewcząt, które marzą o rozkoszach… Nie, nie! Pojmuje ona dobrze, jakie czeka ją tutaj zadanie. Zaufaj jej tylko, a z pewnością nie przeliczysz się, ręczę ci za to.

– Czy nie sądzisz jednak, że to jeszcze trochę za wcześnie, by się żenić powtórnie? – spytał młynarz, usiłując wedle przyzwyczajenia wygrać na czasie.

– Tego nikt z pewnością nie powie… Jest to całkiem szczególna sytuacja. Nie zapominaj, że dzięki przesłuchaniom w sądzie twój stosunek do Hanny stał się powszechną tajemnicą; wszyscy wiedzą też, że twoja nieboszczka żona życzyła sobie tego małżeństwa. Twoja teściowa wygadała to sama… więc któż by uważał to małżeństwo ze niestosowne? A niedawno twoja teściowa oświadczyła także, że byłoby najlepiej, gdyby małżeństwo jak najrychlej doszło do skutku, albowiem błąkasz się tutaj i stajesz się wprost dziwakiem, jak powiedziała.

– Tak? Powiedziała tak?… Tak, tak…

II

Drzwi izby otwarły się, dziewczyna wniosła tacę z kawą.

Młynarz odetchnął z ulgą – było to bądź co bądź małe wytchnienie – a może teraz rozmowa skieruje się na mniej drażliwe tory? I twarz leśniczego zajaśniała pogodniejszym nastrojem. Nie dlatego, by specjalnie cieszył się widokiem kawy, ale w podaniu jej upatrywał obiecującą zapowiedź – przyjaciel powracał do dawnych dobrych przyzwyczajeń. Albowiem młynarz istotnie wyrzekł się całkiem przedpołudniowej kawy. Nie mógł jej pić, nie myśląc jednocześnie o owym przedpołudniu listopadowym, kiedy w rozmowie z Lizą wyrzekł rozstrzygające słowo. Dzisiaj pił znów po raz pierwszy kawę, głównie dlatego, aby jako uprzejmy gospodarz sprawić leśniczemu przyjemność.

Wypił łyk kawy i skrzywił się mimo woli. Nie była to kawa Lizy! Chrystyna także nie gotowała dobrej kawy – dziwne: jedna tylko Liza umiała mu utrafić do smaku. Czy też Hanna potrafiłaby przyrządzić filiżankę dobrej kawy? Z gorzkim uśmiechem spojrzał na leśniczego przekonany, że i przyjaciel zauważy nędzną jakość napoju w porównaniu z dawnym ulubionym trunkiem. Ale leśniczy nie znał się na jakości kawy, więc pił nieudaną ciecz, nie przeczuwał nic złego i uśmiechał się dobrodusznie, widząc, że i młynarz się uśmiecha. A potem napełniwszy filiżankę po raz drugi, podjął na nowo rozmowę:

– Nie. Jakubie, co się tego tyczy, to niepotrzebnie żywisz wątpliwości.

– Hm… Należałoby jednakże jeszcze się nad tym zastanowić, że tutaj w młynie… nie jest zbyt przytulnie… A więc może nie byłoby wskazane wprowadzenie tutaj młodej dziewczyny jako pani tego domu. Gdyby udało mi się sprzedać młyn… a potem kupić nowy… byłoby to może lepiej.

– Tak, ale zanim to nastąpi, przeminie rok albo i więcej… a tymczasem właśnie w tych ciężkich chwilach znalazłbyś w Hannie podporę.

– Nie, nie! Ty nie wiesz, co się tutaj dzieje. Nie. Gdybym mógł wprowadzić ją do innego młyna, gdzie nie byłoby tego wszystkiego… Wilhelmie!… Czy ty wierzysz w strachy?

Leśniczy wzdrygnął się mimo woli, usłyszawszy nagle to zapytanie.

– Nie widziałem ich nigdy w życiu, ale zapewne istnieją rozmaite strachy.

Młynarz pochylił się nad stołem i szepnął:

– Tutaj w młynie straszy!

– Naprawdę?

– Tak jest, i nie dziwię się temu. Nie mogło być inaczej. Już dawno oczekiwałem tego.

– Kiedy się to zaczęło?

– O… właściwie od razu. Najpierw kot…

– Pilatus?

– Tak. Jak ci wiadomo. Pilatus nie chodził dawniej nigdy do młyna… ale owego wieczoru był tam… widziałeś go przecie na własne oczy. Czy sądzisz, że od tej chwili opuścił młyn? Może raz, czy dwa razy zapędził się do kuchni lub na podwórze… ale od owego dnia zamieszkał na stałe w młynie, wypędziwszy stamtąd Kizię.

– Ano, Pilatus nie godził się zapewne z nową służącą, a młyn znał na wylot z dawniejszych czasów, kiedy jeszcze łowił tam myszy.

Młynarz uśmiechnął się szyderczo.

– Właśnie tak można by to wytłumaczyć, i to samo mówiłem Chrystianowi, który twierdzi, że w tym zwierzęciu siedzi jakaś diabelska siła. Wieczorem Pilatus przebywa zawsze na piętrze żarnowym. Kręci się w kółko… z prawej strony schodów… jak to tam wówczas widziałeś… kiedy niekiedy spogląda na górę i miauczy. I nie można go stamtąd wypędzić.

– Hm… to szczególne… Może po prostu kot oszalał, co się zdarza i innym zwierzętom… W każdym razie obserwowałem coś podobnego u jeleni… a psy także się wściekają.

Młynarz znowu się uśmiechnął z pewną wyrozumiałością, po czym przesunął swoje krzesło, usiadł tuż obok leśniczego i dotknął lekko jego łokcia.

– Krople kapią – szepnął.

– Co takiego?

– Krople kapią… na piętrze żarnowym.

– Czy to słyszałeś, Jakubie?

– Ja sam nie słyszałem. Ale dzisiaj rano przyszedł Chrystian i powiedział mi o tym. Był na wpół przytomny ze strachu, nie chce tu pozostać dłużej. Oświadczył, że i tak dosyć dokucza mu już to zwierzę nawiedzone przez diabła, ale nie potrafi siedzieć tam wieczorem i słuchać, jak kapią te krople… których całkiem nie widać. Więc przyobiecałem mu, że dzisiaj będę tam z nim razem o tej porze… chociaż bardzo niechętnie chodzę do młyna, gdy mrok zapadnie. Muszę jednak zapanować nad sobą.

– Hm… nie jest to, oczywiście, miłe. Ale duchy nie ukazywały się dotąd. Nie widziałeś jeszcze żadnego?

– Nie, Bogu dzięki! Nie widziałem… ale i to jeszcze nastąpi… Tak, teraz pojmujesz, że młyn na wzgórzu nie jest odpowiednim miejscem, do którego ty mógłbyś bezpiecznie wysłać swoją siostrę.

Leśniczy powstał, a młynarz poszedł za jego przykładem.

– A więc posłuchaj, Jakubie! Bardzo źle znasz Hannę, jeżeli sądzisz, że zejdzie ona z drogi jakimś diabelskim sztuczkom czy strachom, gdy wyniknie potrzeba, aby była pociechą i podporą dla mężczyzny, którego wybrała. Hanna idzie w imię Boże zawsze i wszędzie, dlatego idzie pewnym krokiem. A wydaje mi się, że potrzebujesz jej tutaj. Więc z powodu niej nie odwlekaj małżeństwa aż do chwili, kiedy sprzedasz młyn. Pomyśl nad tym, Jakubie.

Wyciągnął rękę na pożegnanie.

Młynarz uchwycił ją i mocno uścisnął.

– Dziękuję ci, Wilhelmie! To prawdziwa pociecha usłyszeć takie słowa. I kto wie… zastanowię się nad tym.

Poszedł z przyjacielem do stajni i pomógł mu zaprzęgnąć kuce. A jednocześnie wspominał ustawicznie Hannę, przypominał sobie, jak dzielnie wówczas zmagała się w stajni z konikami, a niedźwiadek porwał jej czapkę. Jak wesoło śmiali się wówczas! Nigdy już nie potrafi się tak śmiać – a może i ona także. Tutaj, w młynie, oduczy się śmiać.

– Bądź zdrów, Wilhelmie! Dziękuję ci raz jeszcze za piękną półkę na kwiaty i za wszystko. Pozdrów serdecznie Hannę ode mnie.

Wyszedł na drogę i długo jeszcze spoglądał za wózkiem, który toczył się w stronę lasu, niecąc za sobą wesołą, jasną chmurę pyłu. Ciepły, ale orzeźwiający wiaterek przewiewał mu czuprynę, topole szumiały, niewidzialny słowik słał w przestwór swoje trele, a niskie oziminy, bardziej zielone aniżeli trawa, błyszczały w słońcu, to rozjaśniając się, to ciemniejąc długimi smugami, zależnie od łagodnych podmuchów wiatru, które pochylały je ku ziemi.

Młynarz przycienił oczy ręką. Teraz wózek wydawał się tylko drobnym punkcikiem, który niebawem zginie w jasnozielonej liściastej ścianie – tam gdzie cień ją rozdzielał… A tam dalej, niby w bezpiecznej twierdzy przebywała Hanna, której już od dawna nie widział.

Czy istotnie może ją stamtąd przywołać do siebie? Czy ma po temu prawo?

Słowiczy śpiew cichł coraz bardziej, jak gdyby rozpływał się w jasności. A równocześnie, niemal tuż nad głową młynarza, zaszumiały skrzydła młyna, który po przerwie rozpoczynał na nowo swoją pracę. Skrzydła były całkowicie pokryte żaglami, a poruszane lekkim wiosennym wiatrem kręciły się poniekąd wesoło i swobodnie, bez pośpiechu lub wysiłku. I zewnętrzny ich wygląd był wiosenny i uroczysty: jaśniały w słonecznym blasku dzięki temu, że pokryto je nowymi żaglami. Nie były to owe czarne, zetlałe płachty, które szarpał jesienny orkan i które trzepotały się nieporadnie, gdy śmigi nastawiono pod wiatr. Ale drewniana konstrukcja, na której były rozpięte, pozostała ta sama i pamiętała tę chwilę, kiedy kaptur zatrzymał się w połowie obrotu, kiedy śmigi nie chwytały wiatru z północnego wschodu, lecz utkwiły jak przybite gwoździami w linii nieco odchylonej od północy.

W tej chwili skrzypienie ich sprawiało wrażenie rozmowy; szeptem swego szumu zadawały pytania:

„Cóż, panie majstrze! Czy pan nie wie, jak się to wydarzyło? Co właściwie stanęło na przeszkodzie? Galeryjka opowiada nam, że to ty sam stałeś wówczas przy kierownicy, a galeryjka wie… Więc to nazywasz mistrzowskim obrotem? A może usprawiedliwiasz się inaczej, dlaczego to wówczas dałeś nam tak nikczemnie mało wiatru?…”

Młynarz potarł rękę czoło i powrócił do domu, wlokąc nogi, zwiesiwszy głowę.

III

Obie lampy stały niedogodnie: jedna na złożeniu kamiennym, druga w górze na sortownicy. Obie czyniły wszystko, co było w ich mocy, by rzucić naokół trochę światła. Płomyki wydobywały się z trudem z brudnych blaszanych zbiorników, wydłużały się rozpaczliwie jak czerwone języki i smugą kopciu wiązały się z ciemnością, która czaiła się ze wszystkich stron. Biedne płomyki nie były osłonięte szklanymi cylindrami, a wiał silny wiatr. Był on nader pożądany, bo w tym okresie nie brakowało roboty, a obaj czeladnicy pracowali zazwyczaj do dziesiątej lub do wpół do jedenastej. Oprócz łuszczarki i sortownicy było w ruchu jedno złożenie kamienne, panował więc tak straszny hałas, że młynarz musiał krzyczeć, jeżeli przemawiał do oddalonego o kilka kroków Chrystiana. Stojąc przy sortownicy i trzymając w lewej ręce płaskie, żelazne korytko z długą rękojeścią, sięgnął prawą ręką po zegarek do kieszeni i podnosząc go ku światłu, krzyknął na całe gardło:

– Kiedy zauważyłeś to, Chrystianie? Czy mniej więcej o tej porze?

W górze nad złożeniem kamiennym – tam gdzie płonęła jedna z lamp – wynurzyła się głowa; ruda czupryna błysnęła w białej mącznej chmurze, wznoszącej się nad zbiornikiem, do którego parobek wsypał właśnie zawartość worka.

– O, nie, panie majstrze! Dopiero o wpół do dziesiątej lub koło tej godziny!

Młynarz postąpił parę kroków naprzód i umieścił korytko w otworze łuszczarki. Potem usiadł na worku i podparł głowę rękami.

I znowu z bezpłodną gorliwością przechodził myślą cały dzień, godzinę po godzinie; jeszcze raz przeżywał wszystko, co się wydarzyło dokładnie rok temu. Po zachodzie słońca – przypomniał sobie – stał wówczas przy wózku doktora i zapinając drżącymi rękoma skórzany fartuch, zapytywał z rozpaczą, czy naprawdę grozi niebezpieczeństwo i czy doktor nie potrafiłby ocalić jego żony… Potem nastąpiła ta chwila, kiedy zaprowadził proboszcza do pokoju Chrystyny, a sam chodził tu i tam po ogródku przed domem: z okna przysłoniętego roletą padał wąski promień światła i niby czujne oko tej izby, gdzie leżała chora, śledził każde jego poruszenie… O tej porze właśnie błąkał się koło przejazdu, dręcząc się myślą, że Liza i Jörgen są zapewne razem w czeladnej izbie. Węszył mdły zapach chłopskiego tytoniu, wpatrywał się w blask światła płynący z bramy młyna i zmącony wirującym dymem tytoniowym; potem wszedł do wnętrza. Jörgen stał w nogach łóżka i palił fajkę, Liza rozpościerała prześcieradło na materacu – są tam oboje – a teraz ona odwraca głowę i spogląda obojętnie na niego…

Nagle głośny krzyk.

Młynarz spogląda w blade, wystraszone oblicze pokryte piegami, uwieńczone płomienistoczerwonymi kędziorami włosów, widzi dwie ręce zanurzające się w tej czuprynie chyba po to, aby jeszcze bardziej ją skudlić. Nie siedzi już na worku, stoi wyprostowany, wpatruje się w to oblicze i pojmuje powoli, że jest to twarz Chrystiana.

– Jezusie!

– Co się stało? – spytał młynarz.

– Czy pan słyszał, panie majstrze?!

– Słyszałem czyjś krzyk.

– Tak, to ja krzyknąłem. Ale czy nie słyszał pan kapania kropel?

– Nie… a ty?

– I ja nie słyszałem. Ale gdy pan zerwał się tak nagle, z tak dziwnym wyrazem twarzy, sądziłem, że pan może…

– Głupstwo!

Młynarz pochylił się, wyjął korytko z otworu i zbliżył ku lampie, aby obejrzeć ziarno. Ręce drżały mu tak silnie, że wiele ziaren wypadło i rozsypało się po podłodze. Postawił korytko na skrzyni kamiennego złożenia.

– Czemu stoisz tu i gapisz się? Czemu targasz rękami włosy? Wyglądasz, jak gdybyś zwariował. Ale to wszystko tylko udawanie!… Wymyśliłeś tę całą historię tylko dlatego, aby zażądać wyższej płacy!

– Nie chcę wyższej płacy, bo nie chcę w ogóle służyć dłużej w tym krwawym młynie!

– Jak ci się podoba! Znajdą się inni, którzy chętnie zajmą twoje miejsce.

– Czemuż by nie? Gdybym był tym innym, sam chętnie bym tu służył. Gdybym nie był znał tych dwojga, to niechajby sobie krople kapały ile wlezie… I gdyby to tylko sam Jörgen padł ofiarą, nic by mnie to nie obchodziło. Ale lubiłem Lizę, a ona lubiła mnie także, na Boga, lubiła mnie!

Ogarnęło go nagłe wzruszenie. Zaczął wycierać oczy rękami. Młynarz twardym chwytem cofnął jego rękę, a Chrystian, na pół oślepiony łzami, spojrzał w oczy młynarza błyszczące niezrozumiałą wściekłością.

– Czy i ty byłeś jej kochankiem?

Zanim wystraszony czeladnik odpowiedział, młynarz zwolnił jego rękę z żelaznego uścisku, siadł z powrotem na worku, odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach.

Chrystian, całkowicie wyleczony z sentymentalnego nastroju, obejrzał zaczerwieniony przegub swojej ręki, zerknął na młynarza i potrząsnął głową: „On nie jest jednak przy zdrowych zmysłach!”. Potem zabrał się pilnie do roboty – musiał sam wszystko wypełnić. Kiedy niekiedy skradał się ku schodom, przystawał i nasłuchiwał, a wreszcie gniewnie kiwnął głową. Równocześnie oglądał się z trwogą na młynarza, aby się przekonać, czy zwrócił uwagę na tę jego, oczywiście daremną, wyprawę.

Młynarz jednak siedział nieruchomo.

Nie przestawał rozmyślać nad rozmową z leśniczym. Rozmowa ta postawiła przed nim z natarczywą koniecznością dwie możliwości: albo oddać się dobrowolnie w ręce sądu, albo ożenić się. Możliwości te nie były bynajmniej nowe, właściwie w ciągu całego tego czasu ustawicznie widział je przed sobą – ale daleko i mglisto. Teraz przybliżyły się bezpośrednio ku niemu.

Przeciwko pierwszej z tych możliwości buntował się jego instynkt samozachowawczy, który wyprowadził go już cało z przesłuchania u sędziego śledczego. Przesłuchanie to odbyło się mniej więcej dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał wówczas, leżąc w lesie i badając szczegółowo myślą wszystko, co groziło niebezpieczeństwem, i wszystko co przemawiało na jego korzyść. Co więcej, wyszły na jaw szczegóły nieznane nawet jemu, które w znacznym stopniu odsuwały od niego jakiekolwiek podejrzenia. Tak na przykład Lars zeznał, że już w dzień pogrzebu czeladź szeptała sobie na ucho o małżeństwie młynarza z panną Christensen. Był to doniosły moment w życiu Larsa, więc nie zaniedbał niczego, aby wyzyskać go odpowiednio i w jak najlepszym świetle pokazać swój zmysł obserwacyjny. Bo on przecież zauważył, że młynarz „tak” spoglądał na pannę z leśniczówki w bramie cmentarza. I zarówno ona, jak Chrystian opowiedzieli, że nieboszczyk Peer Vibe, kłusownik, śledził z bliska w księżycową noc młynarza i pannę Hannę i nabrał przekonania, że wie już, kto będzie panią w młynie.

Tak więc Jakub Clausen wyszedł wolny z pokoju sędziego śledczego, nie ciążyło na nim żadne podejrzenie. I teraz miałby dobrowolnie się przyznać? Z powodu słabości wyłącznie – ponieważ niełatwo mógł odzyskać równowagę po takim wstrząśnieniu?

A może pod wpływem skruchy? Ale czyż on w ogóle odczuwał skruchę i czy wina jego była naprawdę tak wielka, że należało się kajać? Kiedy przeżywał myślą wszystkie momenty owego wieczoru – poczynając od chwili, gdy stanął na skrzyni okrywającej złożenie kamienne, z której właśnie Chrystian zeskoczył, i gdy ujrzał koty walczące na podłodze, aż do chwili, gdy stał w odległości czterech, pięciu kroków dalej na prawo i poczuł, że krople spadają mu na czoło – nie doznawał bynajmniej wrażenia, by on sam popełnił coś strasznego. Groza czaiła się raczej poza nim, w młynie, w kierownicy, w krzyżowych belkach, w śmidze, w ściskadle. Ale w nim samym? Czy właściwie w nim samym była jakaś złość piekielna? Wszak był i wtedy taki jak zawsze. Katastrofa wydarzyła się konsekwentnie sama przez się, jak gdyby w ogóle nie mogło się stać inaczej… Niewątpliwie zasługiwał na potępienie i potępiał się także sam – ale bynajmniej nie za to, co się wydarzyło owego wieczoru – zrządzeniem losu (jak mu się wydawało) – a raczej za to, że w ogóle kochał Lizę i pozwolił jej usidlić się. Ponosił winę wspólnie z nią – najpierw w stosunku do żony, potem w stosunku do Hanny. Niebo przeznaczało mu tę pobożną dziewczynę na towarzyszkę życia jako anioła stróża – a on mimo to zawarł z diabłem pakt. To, jak sądził, mogło było i powinno było przyjąć inny obrót – pod tym względem ponosił całkowitą odpowiedzialność, której nie chciał zrzucać z siebie; za tę winę pokutował niesłabnącą ani na chwilę udręką duszy. Ale czyż z tego powodu miał się przyznać do morderstwa? Oddać się w ręce sądu?… Cóż go obchodzili ci krętacze sądowi?…

Natomiast nowością było to, co powiedział dzisiaj leśniczy, a z czego tylko bardzo niejasno zdawał sobie sprawę.

Jeżeliby popełnił zbrodnię – oświadczył przyjaciel – to i to byłoby zgodne z wolą Boga, który może chciał go tą drogą doprowadzić do skruchy i do zbawienia. Ale gdyby naprawdę tak było i gdyby uporczywie przeciwstawiał się tej bożej woli, nie pozwalając zaprowadzić się do celu – to czyż jego postępowanie nie byłoby grzechem, może jeszcze straszniejszym aniżeli popełnione morderstwo?

Ścisnął mocno obiema dłońmi czoło, wstrząsany tajemną grozą.

Ale czy nie były to tylko fanatyczne urojenia tych pobożnisiów? Słowa te brzmiały inaczej, aniżeli zwykł był je słyszeć w kościele! Teraz wiedział już, co uczynić! Uda się do proboszcza pod jakimkolwiek pozorem i w toku rozmowy zada mu pytanie, czy słuszne są wywody leśniczego. Oczywiście nie wspomni, że to dotyczy jego samego. A więc, czy naprawdę lepiej być wielkim zbrodniarzem, który pełen skruchy błaga Boga o łaskę zmiłowania – aniżeli nie popełniać występków, żyć, jak żyją inni chrześcijanie, odmawiać wieczorem modlitwę, w niedzielę chodzić do kościoła, a raz do roku przystępować do komunii świętej? Albowiem, wedle opinii leśniczego, wszystko to nie wystarcza jeszcze do zbawienia.

Jego zdaniem człowiek musi się nawrócić, musi wykorzenić z siebie zło i szatana i odrodzić się. Dla młynarza były to słowa z obcego języka, którego dawniej nie rozumiał wcale. Teraz jednak wydawało mu się, że owa zgroza jest tłumaczem, podpowiadającym mu znaczenie tych słów – co prawda, jak dotąd niezbyt jasno. Stary, dobry proboszcz nie był tak surowy: posługiwał się zawsze łagodnymi, pełnymi przebaczenia słowami! Wprawdzie leśniczy nazywał go światowym – ale nie było wykluczone, że to właśnie proboszcz miał słuszność. Był przecie uczonym, poza nim stała cała potęga Kościoła. Tak, z nim należało pomówić!

Zaraz! A to ci pomysł! Ładnie by wpadł w pułapkę! Proboszcz podczas najbliższej partii wista opowiedziałby sędziemu śledczemu, że młynarz był u niego i że zadawał mu takie pytania, no, a wówczas… pogratulować! Cały sąd począłby mu deptać po piętach. Nie, należało baczyć na każde słowo, na każdy gest!

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
440 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre