Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 8
VI
W tym samym czasie młynarz wraz z Jankiem siedzieli przy zastawionym stole w rodzinnym domu Chrystyny.
Świetlica – jak zazwyczaj w dworach Falsteru – nie przypominała niczym izby chłopskiej, przeciwnie, sprawiała wrażenie dużego, szablonowo urządzonego, małomiasteczkowego pokoju. Otyła gospodyni domu nie przynosiła mu również ujmy strojem, który nie miał bynajmniej wiejskiego charakteru i który mógł równie dobrze okrywać wdzięki jakiejś żony kupca. Co się tyczy pana domu, Smoka, to i on także ani myślał upodabniać się do chłopa, ubranie jego było najzupełniej odpowiednie dla proprietera12, którym to tytułem niejeden człowiek starał się pozyskać jego łaski. Miał na szyi biały, lecz brudny kołnierzyk i niebieski krawat, zamierzał nawet przyozdobić przeguby rąk parą mankietów, ale niebawem zrezygnował z tych krępujących ruchy obroży. Jedyna obca w tym rodzinnym gronie osoba, chłopka mieszkająca w sąsiedztwie, była ustrojona nie mniej nowocześnie: nawet głowę ozdobiła barwną grzędą sztucznych kwiatów. Nie zdjęła wcale kapelusza, bądź dlatego, że ta nowa ozdoba głowy szczególnie się jej podobała i nie chciała się z nią rozstać, bądź też dlatego, że obawiała się wbrew wszelkim namowom zachować się zbyt poufale, siedząc z gołą głową. Toteż zadowoliła się tylko rozwiązaniem wstążek, wyzwalając podwójny podbródek, na którym widniały jeszcze wyraźnie ślady skrępowania. Mimo tej obfitości ciała w dolnej części głowy, twarz jej była raczej chuda i pomarszczona, z cienkim nosem pośrodku. Tę małą, niepozorną chłopkę nazywano powszechnie Zajęczą Wdową, ponieważ osada, gdzie mieszkała, miała od niepamiętnych czasów nazwę Zajęczego Dworu.
Już od paru godzin Zajęcza Wdowa bawiła w gościnie u pani Andersen; chciała ona zasięgnąć u dziedziczki porady ze względu na to, że jej córka, Ana, poszukiwała właśnie służby. Czy też pani Andersen słyszała może, że służąca proboszcza wypowiedziała miejsce od października?
Pytanie to wydało się dziedziczce wskazówką opatrzności. Ana była roztropną dziewczyną, pochodziła z dobrej rodziny. Czemuż by więc nie mogła przyjąć służby w młynie u jej zięcia? Od dawna już pani Andersen dążyła do tego, by ukrócić wszechwładzę Lizy w młynie; zdawała sobie bowiem jasno sprawę z tego, że zupełne załamanie władzy Lizy i wypędzenie jej jest na razie niemożliwe. Nieraz też namawiała Jakuba, by przyjął drugą służącą. Ale zazwyczaj kończyło się wszystko czczą gadaniną, nie mogła bowiem podsunąć mu od razu odpowiedniej kandydatki. Ale Zajęcza Ana była niewątpliwie bardzo odpowiednią osobą! I natychmiast zaczęła zachwalać służbę w młynie jako nieporównanie korzystniejszą niż w probostwie.
O tak, gdyby Ana znalazła służbę w młynie, to byłoby bardzo dobrze! Ale Zajęcza Wdowa słyszała, że Liza kłusowniczanka wypełnia tam wszystkie posługi, zajmuje się porządkami domowymi, kuchnią, a nawet piekarnią.
Tak, to prawda, niestety. Ale musi się to raz nareszcie skończyć, bo ta cała gospodarka Lizy nie prowadzi, Bóg świadkiem, ku dobremu.
Zajęcza Wdowa zmarszczyła czoło, tak że włosy niemal je zakryły, i nacisnęła głową tak mocno podbródek, że dolna jego warstwa wysunęła się naprzód niby poduszka. Poruszyła niecierpliwie wargami, a gdyby miała ruchome uszy, to z pewnością lewe ucho przechyliłoby się daleko ku pani Andersen, która kiwała głową i mrugała oczyma bardzo znacząco.
Na ogół dziedziczka nie była zbyt rozmowna, a zwłaszcza w sprawach rodzinnych trzymała język za zębami. Ale od młodości odnosiła się do Zajęczej Wdowy z pewną lekceważącą poufałością, teraz zaś, gdy wchodziły w grę tak doniosłe sprawy, nie krępowała się wcale i bez ogródek piętnowała podstępną rolę, jaką Liza gra w młynie i jaką grała wówczas, gdy nieboszczka jej córka jeszcze żyła. Gdyby nie biedny chłopiec, sierota, skusiłaby już może Jakuba, by się z nią ożenił! Na szczęście młynarz poczuwa się do odpowiedzialności i wstydzi się dać chłopcu taką matkę. Tak, tak, to zgoła dziwne: nieraz wydaje się, jakoby młynarz szukał ochrony w towarzystwie dziecka. Zwłaszcza w ostatnim czasie nie rozstaje się z nim prawie – stąd wniosek, że sytuacja jest poważna. Dlatego zgłoszenie się Any jest wprost szczęśliwym zrządzeniem opatrzności. Pani Andersen nie chciałaby bowiem wprowadzać w te stosunki pierwszej lepszej obcej osoby. Ana zaś jest dobrym, roztropnym dziewczęciem. A skoro tylko Liza przestanie tam wszechwładnie rządzić, wszystko, oczywiście, odmieni się na lepsze.
Zajęcza Wdowa słuchała ze współczującym chrząkaniem opowieści o tej gospodarce w młynie i wyraziła najzupełniej zgodę. Aby więc kuć żelazo, póki gorące, wysłano sztafetę do młyna za pośrednictwem pastucha, a niebawem przyszedł młynarz, prowadząc za rękę małego Janka…
Siedzieli zatem przy stole; kiedy zaś zaspokoili apetyt, dziedziczka wytoczyła swój projekt i poleciła Anę jako dziewczynę, która na pewno zadowoli młynarza. Smok, trawiący jeszcze jedzenie, przytakiwał głuchym pomrukiem, a Zajęcza Wdowa zaręczała płaczliwym głosem, że Ana wypełni wszystkie obowiązki jak najlepiej.
Młynarz kiwał głową, kiedy niekiedy dorzucał jakieś słowo i wyrażał w ten sposób uznanie dla doskonałości Zajęczej Any. Ale nie wydawało się, by z entuzjazmem witał propozycję. Pozwalał innym mówić, co tylko chcieli, a nawet i więcej, sam natomiast milczał, uporczywie wpatrywał się w talerz i z bezmyślną dokładnością dzielił na drobne kąski kawałek chleba z masłem.
Wszystko sprawiało mu wielką przykrość. Był to atak przeciwko Lizie. Wprawdzie już dawniej zdarzały się często drobne zaczepki, teraz jednak był to rozstrzygający, dobrze uplanowany atak. Gdyby uległ, w dom jego weszłaby obca osoba, szpiegująca jego i Lizę. Już sama ta myśl burzyła krew w żyłach. Z drugiej strony żywił głęboki szacunek dla głównej atakującej: była ona matką Chrystyny i babką Janka, miała niewątpliwie prawo wypowiedzieć swe zdanie, zwłaszcza że podejrzenia jej były poniekąd uzasadnione.
Nastała chwila milczenia. Przerwał ją wreszcie Janek, wodząc rozradowanym spojrzeniem po obecnych.
– No, to Liza pójdzie sobie, gdy przyjdzie Ana?
Pani Andersen i Zajęcza Wdowa porozumiały się szybkim spojrzeniem, co jeszcze bardziej zaniepokoiło młynarza. Smok, który jak zazwyczaj trwał w błogim stanie tępoty trawienia, nie zorientował się w sytuacji i z dobroduszną miną począł w dobrej wierze pocieszać chłopca: niechaj się nie martwi, Liza na pewno pozostanie na miejscu. Ana nie zdoła sama prowadzić całego gospodarstwa w młynie. Potwierdziła to również Zajęcza Wdowa, oświadczając, że, przynajmniej na razie, jej Ana nie sprostałaby wszystkiemu.
Janek wpatrywał się w mówiących rozszerzonymi oczyma, w których wnet zaświeciły łezki rozczarowania.
– Na miłość boską, nie beczże Janeczku! – pocieszał w dalszym ciągu Smok. – Wszak słyszysz, że zostanie! Liza nie odejdzie, pozostanie u was… czyż nie słyszysz?
Janek istotnie słyszał. Już nie beczał teraz, ale wył.
– Ja nie chcę wcale, żeby została! Niech przyjdzie Ana na jej miejsce!
Ten nieoczekiwany protest tak zdumiał wujaszka, że rozparł się na fotelu i spoglądał na siostrzeńca rozszerzonymi oczyma.
– Ale to najdziwniejsze dziecko pod słońcem! Teraz nagle nie chce słyszeć o Lizie, a dopiero co płakał dlatego, że odchodzi! Szczególny chłopak! Ach, matko, daj mu trochę słodkiej kaszy… może go to uspokoi.
Podczas gdy zastosowano ten środek kojący bóle z jak najlepszym wynikiem, młynarz oświadczył wreszcie, że nie widzi właściwie powodu, dlaczego należałoby dawać wikt i pensję dwom dziewuchom, skoro jest już jedna, która wszystko doskonale załatwia.
Ta uwaga wydała się szwagrowi młynarza tak trafna, że zdziwił się tylko, czemu sam od razu nie wpadł na ten pomysł. Odłożył nóż i uderzył dłonią w stół!
– Zupełnie słusznie, Jakubie! Nie jesteś chyba wariat!
Matka spojrzała natychmiast na niego karcącym wzrokiem, który uświadomił mu, że powiedział głupstwo i że w ogóle jak zazwyczaj nie rozumie całkiem, o co chodzi. Smok zakropił swe zakłopotanie kieliszkiem wódki i nakłonił też młynarza do wypicia: nie ma nic lepszego na świecie aniżeli łyk żytniówki, takiej z fuzlem, który piecze w gardle – niech diabli porwą wszelakie akwawity! A do tego na przekąskę kawałek czarnego chleba i ser z kminkiem. Już to nikt nie zagniata takiego sera z kminkiem jak matka!
– Tak, powiadasz, że teraz wszystko robi jedna służąca – zaczęła pani Andersen nawiązywać do sprawy – ale pytanie, czy nie można by zrobić tego lepiej. Wówczas, kiedy jeszcze nieboszczka Chrystyna przykładała rękę do wszystkiego – tutaj Smok westchnął, a Zajęcza Wdowa pokiwała głową – wówczas gospodarka była może nieco inna. Nie ma też nikogo, kto by się zajął dzieckiem… bo do Lizy nie mam zaufania, a ty także nie możesz go ciągle pilnować. Ta odrobina strawy i drobna zapłata, dziękować Bogu, nie zubożą cię chyba, a gdy wszystko pójdzie tak jak należy, ten mały wydatek przyniesie sowite zyski.
– Tak, to prawda! – przytwierdził Henryk Smok, pragnąc naprawić swoją nieopatrzność. – To bardzo ważne, co matka powiada. Zastanów się nad tym, Jakubie! Jak Boga kocham, zastanów się!
– Teraz nadarza się sposobność – mówiła matka dalej – jakiej nie znajdziesz co dzień. Zgłasza się do służby dziewczyna, z której będziesz zadowolony.
– Tak, moja Ana nie zawiedzie zaufania – pisnęła Zajęcza Wdowa.
– Oczywiście, oczywiście! Dzisiaj trudno o dobrą służbę i trzeba chwytać rękami i nogami, jeżeli się nadarza coś dobrego – przytwierdził syn.
– Więc dobrze, pomówię o tym z Lizą. Być może, że sama przyjmie chętnie pomoc, jeżeli jej zaofiaruję.
– Nie rozumiem, dlaczego należałoby zapytywać Lizę o jej zdanie – wtrąciła jadowicie pani Andersen. – Wiemy wszyscy aż nadto dobrze, co by Lizie dogadzało.
Ta bezpośrednia aluzja pokryła rumieńcem twarz młynarza. Ukradkiem przyjrzał się otoczeniu. Zajęcza Wdowa okazywała dyskretne, nic niemówiące oblicze. Szwagier kiwał potakująco i poważnie głową: „Tak, tak, wiemy wszyscy!” – rozmyślając jednocześnie tępo i beznadziejnie nad tym, co znaczą właściwie słowa matki i co by, do diabła, dogadzało tej Lizie! Albowiem pani Andersen uważała syna za tak niepewnego głupca, że nie zwierzyła mu swych trosk z powodu sytuacji w młynie. Smok zaś własnym konceptem nie wpadłby nigdy na ten bajkowy pomysł, że mała Liza kłusowniczanka ze złodziejskiego gniazda na moczarach chce zostać młynarką w młynie na wzgórzu. Nie domyśliłby się tego, gdyby nawet przez sto lat zastanawiał się nad problemem, o czym wszyscy wiemy, co by Lizie dogadzało. Tam do diabła! Czego by ona chciała? Czy podwyżki płacy? No, w takim razie kosztowałoby to Jakuba taniej, aniżeli gdyby przyjął drugą służącą.
Dziedziczka przedsięwzięła jeszcze jeden atak, ale młynarz trwał przy swoim; najpierw pomówi o tym z Lizą, a jeżeli ona będzie wolała pracować dalej bez pomocy, w takim razie nie przyjmie drugiej służącej.
Smok powstał, podszedł ku oknu i chrząkał z zadowoleniem – teraz zrozumiał już wszystko! Tak to jest, a nie inaczej: chce być sama w młynie i otrzymać podwyżkę płacy – oto, co by dogadzało Lizie kłusowniczance!
Jakub wstał także; chciał wracać do domu.
Niebo było zachmurzone, krople deszczu bębniły w okna.
Pani Andersen dowodziła, że nie potrzeba się spieszyć. Ale młynarz nie chciał czekać. Musi wstać wcześnie rano, roboty w bród; zresztą czekanie jest bezcelowe, bo deszcz nieprędko przestanie padać.
– To prawda! – zawołał Smok, który stał pochylony przy oknie, wyglądając na podwórze, a teraz energicznie się odwrócił. – To prawda! Deszcz nieprędko przestanie padać, dam ci to na piśmie… Widzisz, matko, jak to dobrze, że sprzątnęliśmy dziś resztę żyta… upierałem się przy tym, i słusznie, bardzo słusznie… Czułem to w kościach, że będzie lało… „Zwozić to gałgaństwo!” mówiłem… i jak widzisz, dobrze się stało.
Zacierał ręce, zachwycony własną energią, aczkolwiek nikt ani pomyślał o tym, by żyto pozostawić na polu.
Chłopiec zasnął, położywszy główkę na łonie babki.
– W takim razie zostaw tu Janka – prosiła. – Dziecko śpi tak smacznie.
– Nie, wolę zabrać chłopca.
– Na taką ulewę, rozespanego?
– Ach, głupstwo. Nie jest z cukru, nie roztopi się, droga niedaleka… Janku!
Chłopiec, który na wpół się przebudził i posłyszał ostatnie słowa, przetarł oczy i powiedział, że chętnie pozostałby u babki. Młynarz targnął nerwowo brodę i wziął swój kapelusz i czapkę chłopca, które leżały obok na krześle.
– Nie, Janku, chodź! To lepiej, że pójdziesz ze mną do domu!
Wszyscy troje stali przy oknie, przyglądając się, jak ojciec i syn szli przez aleję czerwonej jarzębiny. Wysoka postać młynarza chwiała się nieco, w postawie i w ruchach przejawiał się jakiś brak woli; trzymał chłopca za rękę, ale wydawało się, że to raczej chłopiec go prowadzi, niż on dziecko. W pewnej chwili odciągnął go na bok, gdy chciał wejść w dużą kałużę. Powoli postacie ich zatarły się w deszczowej zasłonie.
Dziedziczka pokiwała znacząco głową.
– Oto widzieliście sami. Nie odważył się… Musi mieć chłopca przy sobie!
– Tak jest, nie inaczej. Widocznie się boi – odpowiedziała Zajęcza Wdowa, potakując ruchem głowy, a jednocześnie krępując podbródek wstążkami kapelusza.
– Ach tak! Jakub był zawsze nieco bojaźliwy, wiemy to wszyscy – wtrącił Smok, chociaż niedorzeczna gadanina obu bab wydawała mu się najtrudniejszą do rozwiązania zagadką.
Ale obie baby bynajmniej nie plotły niedorzeczności; mówiły po prostu prawdę. Jakub istotnie obawiał się Lizy, a jeszcze bardziej samego siebie: obawiał się niepokoju namiętności i tego wciąż czujnego pożądania, które niby magnetyczną siłą ciągnęło go ku dziewczynie. A przecież mógł był przypuszczać, że wszystko się już zakończyło, że przebył szczęśliwie tę chorobę. Od czasu swej rozmowy z leśniczym w dniu pogrzebu miał nieustannie przed oczyma przyszłe małżeństwo z Hanną – to małżeństwo, które nie ulegało wątpliwości. Związek ten był niejako już zawarty dzięki przyrzeczeniu, jakie dał zmarłej, co więcej, był pobłogosławiony ręką ducha. Czyż duch Chrystyny nie przemówił już za nim w leśniczówce? Co prawda, leśniczy i jego siostra mogli zaledwie przeczuwać tajemnicze znaczenie posłannictwa śmierci; powiedział im, że Chrystyna myślała o Hannie z leśniczówki w ostatniej chwili swego życia, ale nie powiedział im, co myślała. I wyczuwał, że Hanna jest mu przychylna, był przekonany, że brat i siostra uznają ten związek za coś rozumiejącego się samo przez się, chociaż najprawdopodobniej nie rozmawiali jeszcze o tym, a może nawet pomysł taki nie stanął im wyraźnie przed oczyma.
Dlatego też doznawał zawsze w tym cichym domu wśród lasu jakiegoś dobroczynnego uczucia spokoju, świątecznej ciszy; dawało ono duchowi wypoczynek, dawało pomyślną zapowiedź niby nienaruszalne prawo posiadania, niby dobrze nabyty grunt, na którym mógł zbudować solidny gmach dla samego siebie, który mógł rozbudować w owocodajną spuściznę dla syna. Niestety, była to tylko gra wyobraźni, i to gra wyczarowana największym napięciem woli, zapoczątkowana poczuciem obowiązku i przyuczonym do ścisłości rozumem! I gdy ta bardzo świadoma wola z pracowitą pilnością snuła wciąż na nowo jednobarwną idyllę skromnego życia rodzinnego, jednocześnie jego najbardziej wewnętrzna, przyrodzona wola śniła dzikie i bynajmniej nieświęte sny o burzliwym życiu i miłości, wahającym się wciąż między zwątpieniem a nadzieją, pełnym brutalnych rozczarowań i tryumfujących radości, śniła sny o bezspokojnym wypoczynku w najsłodszym oszołomieniu namiętności. Głęboko bowiem w jego istocie krył się niezużyty jeszcze i dopiero się rozbudzający mocny pęd erotyczny, który buntował się przeciw nakarmieniu go ponownie tą samą strawą: uporządkowanym szczęściem małżeńskim, które wygodne było w codziennym życiu niby dobrze dopasowany szlafrok, ale jakże się różniło od błyszczących, świetnych skrzydeł, jakich pożądał, by ważyć się na niebezpieczny, ale rozkoszny lot.
I młyn zaczął się buntować przeciw leśniczówce.
Leśniczówka leżała w nizinie, otoczona ochronnym wałem wielkiego lasu, który z trzech stron zamykał ją nieprzebitą ścianą listowia, a z czwartej, północnej strony wysunął ku brzegowi sękate buki, niby szereg czujnych placówek. I ta woda błyszcząca pomiędzy pniami – to nie było kapryśne, otwarte morze, ale cichy Sund, gdzie nigdy jeszcze nie rozbił się okręt, gdzie zaledwie jakaś żaglowa łódź mogła osiąść na mieliźnie. Wszystko na zewnątrz wydawało się milsze: zima bardziej skrząca się kryształkami lodu, wiosna bardziej zielona, jesień bujniejsza w barwy, a słoneczny zachód – prześwietlający poprzez pnie, żarzący się poprzez listowie, odzwierciedlający się w wodzie – bardziej wyzłocony i błyszczący. Ale gdy burza szalała nad krajem, tutaj wypowiadała się tylko melancholijnym poszumem nieskończoności wierzchołków drzew i monotonnym wrzeniem wodnych pian na wybrzeżu.
Taka była leśniczówka.
A tutaj stał młyn na szeroko otwartej przestrzeni, i to jeszcze na najwyższym jej wzniesieniu, ku któremu wspinał się gościniec, aby potem znów opaść ku dołowi – zwał się dumnie „młynem na wzgórzu”. Wynosił się ponad drzewa, wyciągał w przestwór swoich czworo ramion. Jednego tylko pożądał: wichru! Jednego tylko się obawiał: ciszy! A młyn – to była Liza. Przenikała ona na wskroś młyn na wzgórzu, poczynając od swej własnej izdebki na poddaszu mieszkalnego domu aż do kaptura, w którym nigdy nie postawiła nogi, lecz który myślą także objęła już w posiadanie. Albowiem nie tylko te wszystkie drobne wspomnienia – rozproszone w domu, w młynie, w piekarni, na podwórzu i w ogrodzie – spajały ją z młynem. Nie, to była raczej jej wola, by posiąść to wszystko i nie ścierpieć obok siebie innej kobiety, chociażby trzeba było urobić sobie ręce, chociażby trzeba było dokonać pracy cięższej aniżeli ta, jaką pełniły kamienie i osie, i koła, i śmigi – i ta właśnie wola ożywiała młyn, ona sprawiała, że młyn stał się niejako częścią samej Lizy.
I kiedy młynarz wracał późnym wieczorem z gościny w leśniczówce, kiedy młyn wynurzał się z ciemności, tak jak w tej chwili z deszczowej zasłony – wówczas wydawało mu się, że młyn i Liza czekają nań groźni i ponurzy, jak się oczekuje na kogoś, kto błądzi po zakazanych drogach.
Wówczas było zawsze rozkoszą czuć we własnej dłoni rękę dziecka niby żywy amulet. Ręka ta była z krwi i kości tej, którą uścisnął, składając uroczyste przyrzeczenie, że Liza nie będzie macochą dla jego syna; ręka ta była materializacją tej bezcielesnej ręki, która ostrzegawczo pukała w okno leśniczówki. Młynarz uścisnął tak silnie tę rękę, że Janek spojrzał na niego ze zdziwieniem i byłby krzyknął z bólu, gdyby nie chłopięca duma.
Zadziwił go wyraz twarzy ojca, chciał już zapytać: „co ci się stało ojcze?”. Ale milczał, ogarnięty wewnętrznym niepokojem.
Tak, dzisiaj wieczorem młynarz był szczególnie podniecony, bardziej niż kiedykolwiek potrzebował swego amuletu. Czy istotnie zachodziła potrzeba przyjęcia drugiej służącej? W takim razie zakończyłoby się poufałe, niemącone obcym wzrokiem jego współżycie z Lizą. Troskliwie czuwał nad tym, by nie użyć na złe tej swobody.
Kiedy dzisiaj teściowa zaproponowała, by Janek pozostał na noc w Smoczym Dworze, pokusa stanęła przed nim z taką mocą, że całe ciało wstrząsnęło się dreszczem jak w gorączce. Nie mógłby sam wrócić do domu, nie mógłby spędzić nocy pod tym samym dachem, oddzielony od niej tylko ścianą, oddzielony od niej tylko drzwiami.
VII
Kiedy weszli do sieni, ujrzeli w kuchni Lizę zajętą gorliwie myciem Kara, który cierpliwie poddając się losowi, nie protestował przeciw mydłu, szczotce i grzebieniowi gospodarującym na jego biednej skórze. Nie śmiał poruszyć ani szczeknąć, zerkał tylko szczwanie naokół i merdał ostrożnie ogonem. Dziewczyna była tak zajęta pracą, że jak się wydawało, zauważyła ich dopiero wówczas, gdy z ciemnej sieni weszli do kuchni, oświetlonej małą blaszaną lampką.
– Cóż się to stało? – zapytał młynarz ze zdziwieniem.
– Ach, nic… już dawno postanowiłam wykąpać psa… pchły tak dręczą to biedne stworzenie.
– To naprawdę niepotrzebne… I bez tego nie brakuje ci roboty… no, ale o tym pogadamy później.
– Znajdzie się czas na wszystko – oświadczyła Liza.
Janek zbliżył się i zaciekawiony spoglądał w kubeł, w którym brudna woda, uczerniona jeszcze wieloma żywymi punktami – dowodziła, że dzieło miłosierdzia wydało owoce. Mały człowieczek zadziwił się bardzo: dlaczego on sam nie pomyślał o tym nigdy? Praca nie była tak ciężka, by jej nie potrafił dokonać. Kochał tak bardzo Kara, a Karo jego. Liza właściwie nie cierpiała psa, a przecież uczyniła to! Była także względem niego coraz bardziej życzliwa, robiła wszystko, aby mu dogodzić, chociaż okazywał jej murkliwą niechęć i chociaż jej nie cierpiał… Dlaczego to właściwie?
Nagle Liza odrzuciła szczotkę i załamała ręce.
– Jezusie! Jak ty wyglądasz, chłopcze? Toż woda leje się z ciebie strumieniem!
Zerwała się, wybiegła i wróciła niebawem, przynosząc ubranie do zmiany. Młynarz poszedł do pokoju, ale zostawił otworem drzwi do sieni. Liza sama zdjęła chłopcu bluzę i sprawdziła, że rękawy koszuli nie przemokły… inaczej mógłby się przeziębić!…
– Czy nie byłoby dobrze ugotować herbaty?
– Nie, nie trzeba – osądził młynarz. – Janek niech natychmiast kładzie się do łóżka.
– Spojrzyj no, jak wygląda twoja ładna, nowa bluza!
Teraz dopiero chłopiec uświadomił sobie, że jest to jego świąteczne ubranie, które przywdział dotąd zaledwie parę razy. Istotnie, bluza wyglądała smętnie, zwłaszcza zewnętrzna strona prawego rękawa sczerniała, przemoczona wodą. Spodenki były również ubabrane błotem. Janek rozpłakał się, a Liza pocieszała go; rozwiesi bluzę na kuchennym stołku, tak że mokre fałdy nie będą się stykać, a jutro będą wyglądały jakby świeżo wyprasowane; gdy spodenki przeschną, wyczyści je szczotką tak dokładnie, że nikt nie znajdzie ani jednej plamki.
Pocieszony taką nadzieją Janek istotnie przestał głośno płakać, ale ciągle jeszcze szlochał, albowiem gnębiło go sumienie, że nie zasłużył na tak życzliwe współczucie. Niewiele pomogło, że Karo odzyskawszy po szczęśliwie przebytej operacji swoją psią wesołość, skakał koło niego i lizał mu ręce, a nawet twarz – przeciwnie: wilgotny po kąpieli pies przypomniał dowodnie, co obaj są winni Lizie.
Nareszcie kiedy gniewny głos ojca dochodzący z izby wezwał go do spoczynku, Janek opanował się i zdecydował iść spać. Owego pamiętnego wieczoru nie tylko nie sprzeciwiał się, by Liza pomogła mu przy rozbieraniu się, ale był jej nawet wdzięczny za to. A kiedy już ułożyła go w ciepłym łóżku i pobożnie przypomniała mu, że należy zmówić Ojcze nasz przed spaniem, ogarnął ramieniem jej szyję i pocałunkiem powiedział jej „dobranoc”.
Tymczasem młynarz siedział w izbie, dokąd poprzez sień przenikał drobny promyk światła z kuchni.
Wsparł głowę na rękach i rozmyślał. Czegóż to nie dokonywała ta dziwna dziewczyna! Ta kąpiel Kara była po prostu kropeczką nad i. Czyżby przeczuwała, co knowano przeciwko niej w Smoczym Dworze, czyżby chciała dowieść, że zrobi nieporównanie więcej, aniżeli można by od niej żądać? I nie starała się bynajmniej zwrócić na siebie uwagi! Robiła wszystko swobodnie, wesoło, jak gdyby to była igraszka. Więc czy mimo to zachodziła potrzeba przyjęcia jeszcze jednej służącej i wprowadzenia niesnasek w gospodarstwo? Nie ulegało bowiem wątpliwości, że obie będą się nienawidzić – zresztą za Zajęczą Aną tkwić będzie teściowa. Ale było też, oczywiście, możliwe, że Liza bierze na swe barki większy ciężar, niż zdoła stale udźwignąć, za co odpowiedzialność spadłaby na niego jako na pana domu. W takim wypadku byłoby jego obowiązkiem postarać się o pomocnicę dla Lizy.
Nie ulega wątpliwości, że młynarz ze wzgórza okazałby się dzielnym żołnierzem, gdyby postawiono go na szańcu i dano sprecyzowane rozkazy. Ale nie był on bynajmniej bohaterem, gdy szło o niemiłe wyjaśnienia, tym mniej zaś, gdy przeciwnikiem była kobieta, a bronią nie tylko gorzkie poufałości, ale w pierwszym rzędzie pełne wyrzutu spojrzenia, westchnienia i jękliwe tony, gdy należało oczekiwać nawet wybuchowych min histerycznego ataku.
Szedł do teściowej ze zdecydowaną niechęcią, przeczuwał bowiem, że ma ona jakieś zamiary grożące jego spokojowi. A teraz znowu należało stanąć do walki!
Bardzo przezornie podkreślił na wstępie swoją odpowiedzialność gospodarza domu: obawia się, że z czasem Liza się przemęczy, kieruje się względami jej zdrowia, teraz zaś nadarza się korzystna sposobność, ponieważ Zajęcza Ana zgodziłaby się chętnie służyć w młynie.
Mówiąc to, oczekiwał, że Liza przejrzy obłudną grę i odpowie mu gorzkimi uwagami. Ale Liza odpowiedziała swobodnie, że sam pan młynarz wie chyba najlepiej, jak należy postąpić.
– No tak, nic nas nie przymusza do niezwłocznej decyzji. Chciałem tylko powiedzieć ci o tym. Może się namyślisz.
– Ano niech pan tak zrobi, jak uzna za słuszne – odpowiedziała Liza, szorując dalej rondle.
– Tak… jak mówiłem, nie spieszy się… możemy pomyśleć… dobranoc, Lizo.
Młynarz poszedł do sypialni, wytrącony z równowagi tą uległością Lizy. To było najgorsze, czego mógł oczekiwać: musiał rozstrzygać sam, on jeden. A skoro Liza się nie sprzeciwiała, cóż odpowiedzieć teściowej? Potem13 weszłaby w dom obca dziewczyna: okropność!
Minęło kilka dni; ani Liza, ani młynarz nie poruszali tego tematu. Co wieczór młynarz oczekiwał, że teściowa zjedzie do jego domu; co wieczór kładł się spać z westchnieniem ulgi, że i ten dzień dobiegł kresu w spokoju.
Potem, pewnego dnia zwierzył się przed nim Janek, pełen troski, że biedna Liza cierpi pewnie na ból zębów, ponieważ zauważył, że ciągle zakrywa twarz chusteczką. Młynarz poszedł niezwłocznie do ogrodu, gdzie Liza zbierała porzeczki, i zapytał, czy ją bolą zęby, oraz doradził, aby zasięgnęła porady lekarskiej, zanim się pogorszy.
Nie, nic ją nie boli, odpowiedziała, smuci się tylko. Była przekonana, że wypełnia dobrze przyjęte na się obowiązki, a teraz widzi, że młynarz nie jest z niej zadowolony, bo chce przyjąć drugą służącą.
Nadaremnie usiłował młynarz wyjaśnić, że nie czyni jej żadnego zarzutu, że przeciwnie, chodzi wyłącznie o nią samą, że ona powinna to rozstrzygnąć, zastanowiwszy się, czy nie pracuje ponad siły.
Liza lamentowała dalej w tym samym tonie: oczywiście, skoro pan młynarz sądzi, że tak będzie lepiej, trzeba przyjąć drugą służącą. Ale to, co było najcięższe, już odrobione; w jesieni i w zimie jest mniej roboty w piekarni; skoro zaś dotychczas starczyło jej siły, to chyba i w zimie zrobi, co należy. Ale oczywiście…
– Bądźże rozsądna, Lizo! – zawołał zniecierpliwiony młynarz. – Mówię przecież, że sama wiesz chyba o tym najlepiej. Jeżeli naprawdę mniemasz, że siły…
– Siły?!
Liza zaśmiała się nagle wesoło, szybkim ruchem odgarnęła rękawy poza łokcie i wyciągnęła ramiona.
– Jak się zdaje, jest czym chwycić!
Była to para mocnych ramion kobiecych, których miękkie zaokrąglenie jaśniało bielą w sierpniowym słońcu. Cienie owocowego drzewa kładły się niewyraźną w konturach, zielonkawą plamą na młodą twarz, mieniącą się błyskiem oczu i bielą zębów, śmiejącą się dołeczkami policzków i brody.
– Czyż ja wyglądam jak przepracowana? Czy pan sądzi, że schudłam? Czy źle mi się wiedzie tutaj we młynie na wzgórzu?
Jeszcze ciągle wyciągała przed siebie ramiona, dzięki czemu postać jej rysowała się swobodnie żywymi liniami, a oddychanie wprawiło ją w rytmiczne, faliste ruchy. Z całej jej istoty płynęła zdrowa świeżość, na twarzy jej jaśniała radosna świadomość zwycięskiej siły.
Młynarz uczuł, jak ta fala młodości i zdrowia przenika w niego samego i budzi w nim najtajniejsze pragnienia drżące przeczuciem nowej, górującej ponad wszystkim radości życia. Zawstydzony spuścił oczy pod naporem fascynującego spojrzenia jej czarnych źrenic. Albowiem w tym radosnym świetle tliła skra ironii: nie ważysz się! Wszystko to jest niedorzeczne! Nie ważysz się sprowadzić innej i nie ważysz się także wziąć mnie, tak jak tu stoję i oszałamiam twoje zmysły… Nie ważysz się na nic. Ale ja się ważę, bo tak chcę!..
– Więc dobrze. Nie będziemy już mówić o tym, Lizo – bąknął młynarz i odszedł szybko do domu.
Tego samego wieczora zawinęła pani Andersen do młynarskiego domu. Przybyła za późno. Kandydatura Zajęczej Any przepadła z kretesem.