Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 9
Księga III
I
Jenny! Jenny! Jenny… Malutka!
To Hanna nawoływała swą ulubienicę.
Stała z młynarzem na skraju wysokopiennego świerkowego lasu, w oddaleniu mniej więcej pięćdziesięciu kroków od leśniczówki. Obok domu przy korycie studni Janek poił parę kuców z krótko przystrzyżonymi grzywami; z gniadych grzbietów dymiła się w słonecznych blaskach złocista para, a z jednego z pysków końskich, wzniesionego ponad koryto, kapały krople wody jak iskry. Wśród głębokich cieni stajni, mieszczącej się pod jednym dachem z domem mieszkalnym, bieliły się rękawy koszuli leśniczego, który wieszał tuż przy wrotach koński popręg. Między szczytową ścianą domu a zagajnikiem młodej, strzelającej wysoko w górę dąbrowy wiodła droga ku niedalekiemu wybrzeżu wzdłuż małego pólka, którego przednia część miała ciemną aksamitną barwę po świeżej orce; pozostawiony w skibie pług wskazywał, gdzie małe koniki przerwały niedawno pracę. Parę jaśniejących obłoków rzucało długie białe pasy na rozsłoneczniony Sund. W brunatnawych wierzchołkach buków ponad omszonym dachem igrały, skrząc się figlarnie, promienie wrześniowego słońca, natomiast między pniami świerków światło przenikało spokojnymi snopami.
– Jenny! Jenny!
Nawoływanie Hanny brzmiało w szczególniejszy sposób, niby skomponowana melodia. Pierwsze trzy, cztery „Jenny” odzywały się crescendo w szybkim następstwie, w tym samym tonie, potem – po krótkiej pauzie – głos przeskakiwał o oktawę wyżej i półtonami zniżał się do finału „malutka”, którego rozdzielone pauzowaniem zgłoski wydobywały się z melodii szczególnie zaakcentowane, dzięki czemu rozlegały się szeroko w lesie. W tym nawoływaniu kryło się coś niesłychanie wnikliwego, pieszczotliwego, kuszącego, a młynarz lubił się mu przysłuchiwać niby muzyce przepojonej tajemniczym czarem lasu.
– Dzisiaj widocznie nie przyjdzie wcale – rzekł młynarz, pragnąc, by Hanna jeszcze dalej nawoływała.
– O, przyjdzie z pewnością, skoro tylko posłyszy mój głos. Ale może odpędzono ją gdzieś daleko.
– Odpędzono? Któż by to uczynił?
– Inne sarny. Wiele spośród nich nie cierpi Jenny za to, że obcuje z nami, a może i dzięki temu, że nosi obróżkę.
Przeszli powoli przez świerkowy lasek i stanęli na skraju łąki, spowitej niemal całkowicie w cienie.
Przed nimi piętrzył się las bukowy. Silne światło słońca kładło się cienką, delikatną pozłotą na wierzchołki pozieleniałego brązu; tu i ówdzie jaśniał biały obłoczek. Poniżej zarysowały się smukłe kontury szarych pni, a jeszcze niżej poszycie leśne, złożone z leszczyny, ciernistych krzewów i bukowych pędów, nietknięte jeszcze porą roku, zieleniło się w słonecznych blaskach letnią świeżością i bujnością.
Ponad ich głowami szumiały cicho świerkowe igły; ożywczy, pachnący żywicą podmuch wiatru muskał im twarze, zwiewając parę błyszczących, jedwabistych włosów na oblicze Hanny. Była ubrana w niebieską sukienkę, spływającą swobodnie luźnymi fałdami podtrzymywanymi paskiem. Głowę jej przykrywała z fantazją nałożona płaska czapeczka z wełnianej przędzy, a to na wpół chłopięce okrycie głowy nadawało zazwyczaj tak spokojnej twarzyczce jakiś łobuzerski wdzięk. Wyglądała bardzo zabawnie, zwłaszcza teraz, gdy przyłożyła dłonie do ust, aby głos rozchodził się silniej i dalej.
Poza nimi rozległ się tupot szybkich kroków – to nadbiegał Janek w towarzystwie Hektora, biało i czarno nakrapianego legawca14, który powitał młynarza, swego przyjaciela, dzikimi skokami.
– Czy Jenny nie przyjdzie? – pytał Janek zdyszany.
– Pst!
Hektor podniósł łeb i zaszczekał krótko i twardo. Wszyscy nasłuchiwali uważnie i niebawem też posłyszeli z daleka cichy odgłos dzwoneczka, który szybko się przybliżał. Nagle naprzeciwko nich wynurzyło się coś spośród listowia: czerwonawobrunatna sarenka przebiegła wielkimi, zgrabnymi skokami poprzez łąkę, kierując się wprost ku Hannie, która znowu zawołała głośno „Jenny!”, klasnęła w dłonie i promieniała dziecięcą radością. Sarenka dobiegłszy pędem do celu, wsunęła swą ostrą mordkę między ręce dziewczyny, otarła się łbem o jej kolana i poddała się jej pieszczotom.
Wobec innych okazywała jednak Jenny wielką powściągliwość, a zwłaszcza, gdy Janek chciał poklepać ją po grzbiecie, przycupnęła i wyśliznęła się. Na Hektora, który figlarnie biegał dookoła niej, nie zwracała wcale uwagi.
Powrócili przez lasek ku domowi, gdzie leśniczy przed stajnią wycierał swe kuce wiechciem słomy. Na jodle obok domu wisiał zastrzelony rogacz. Między korzeniami drzewa widniała plama skrzepłej krwi. Młynarz doznał szczególnego wrażenia, widząc, że Jenny przebiega beztrosko obok nieżywego towarzysza, podczas gdy Hektor zatrzymał się, węsząc krew.
– Czy to nie sprawia pani przykrości, gdy brat idzie na polowanie i zabija zwierzynę?
– Ach, oczywiście! Zrazu nie mogłam się z tym wcale pogodzić… Teraz pragnę tylko, by dobrze trafił i by zwierzę natychmiast zginęło. Jest on zresztą dobrym strzelcem. Prócz tego nie strzela nigdy na zbyt wielką odległość. Woli wyjść powtórnie na polowanie, aniżeli strzelić niepewnie.
– No tak, ostatecznie zwierzę musi zginąć tak czy inaczej wskutek starości lub choroby. Więc może lepiej nawet, zginie szybko i niepodziewanie… to wprost budzi zazdrość.
– O nie, to dobre dla zwierzęcia, ale nie dla człowieka.
– Czemu nie dla człowieka także?
– Nie, nie chciałabym tak schodzić ze świata. Chciałabym mieć czas, by przygotować się na śmierć, by pożegnać się ze swoimi i z życiem… a przede wszystkim przygotować duszę do tej wędrówki w wieczność.
– To prawda. Tak samo umierała i Chrystyna błogosławioną śmiercią.
Młynarz zatrzymał się, gdy rozmowa zeszła na te poważne tony i z podziwem spoglądał na dziewczynę. „Jaka ona mądra – zastanawiał się – ktoś inny ani nie pomyśli o czymś takim, a to jednak słuszne – i ja nie chciałbym umierać nagłą śmiercią, może obciążony grzesznymi myślami… Jest pobożna i mądra. Doprawdy, współżycie z nią może człowieka zrobić lepszym. Jak słusznie przewidziała to Chrystyna i jakie to szczęście dla mnie, że umarła spokojną śmiercią i utorowała mi tę drogę!”
Milczenie zaciążyło dziewczynie. Przeraziła się, że wspomnienie śmierci Chrystyny pogrąży gościa w smutku, i dlatego zdecydowała się zaniechać tego tematu rozmowy. Nagłym ruchem zwróciła się ku bratu.
– I cóż, Wilhelmie, czy praca na dzisiaj już skończona?
– Nie, niezupełnie.
– Mam nadzieję, że nasze przybycie nie przeszkodziło ci w pracy – wtrącił młynarz.
– O, bynajmniej, konie były już pomęczone. Niełatwe to zadanie dla tych malców ciągnąć pług. Zwłaszcza lewy, młodszy, męczy się.
– Ale za to kłusują, że czasem ledwie można je utrzymać – rzekła Hanna.
Lewy kuc wyglądał istotnie nieco smętnie, zwiesił głowę na kark towarzysza, przechylił grzbiet na bok. Hanna pogłaskała go po pysku mokrym jeszcze od czasu pojenia i szepnęła mu w chrapy, jak gdyby to były uszy:
– No cóż, niedźwiadku? Jesteśmy zmęczeni? Zjedlibyśmy kawałek chleba? Co?
Niedźwiadek zerknął chytrze, drgnął krótko ostrzyżoną głową, jak gdyby go połaskotano, i machnął krótkim ogonem.
– Rozpuszczasz go zupełnie – przyganił brat, ale uśmiech zadowolenia na ustach dowodził, że te pedagogiczne troski nie sięgają zbyt głęboko. – Niezadługo i on także zechce jeść pierniki jak Jenny… spojrzyj, co wyrabia to zwierzę!
Jenny rzuciła się tak gwałtownie na Hannę, że omal nie przewróciła jej. Hektor siadł na zadzie, skrobał ziemię przednimi łapami i skomlał z wyrzutem, ponieważ nikt się nim nie zajmował.
– Ach, prawda – rzekł leśniczy, odrzucając słomiany wiecheć – zamierzałem jeszcze pogadać ze starym Ole.
– W takim razie będę ci towarzyszył, chętnie się przejdę – wtrącił młynarz.
– Ale idźcie zaraz, by się nie spóźnić na wieczerzę. Ja tu już zajmę się malcami.
Otworzyła szeroko wrota stajni, a malcy bez oporu wbiegli do wnętrza. Młynarz chciał jej dopomóc, ale oddaliła go żartobliwie: czyżby nie dowierzał nawet temu, że sama poradzi sobie z kucami?
Właściwie nie był niezadowolony z tego. Mógł stać spokojnie oparty o dolną połowę wrót i patrzyć, jak postać jej uwija się zręcznie w półcieniu, gdzie niekiedy jawiła się tylko kochana twarzyczka w miękko zatartych konturach, podczas gdy Hanna nakładała uździenicę na niespokojną głowę konia, w czym niby pomagał, a raczej przeszkadzał pełen gorliwości Janek. A już nastraszyła się naprawdę, gdy chłopiec wpełzł pod brzuch niedźwiadka i począł go ciągnąć za przednią nogę, zaplątaną w postronek.
Koniki nie są wprawdzie złośliwe, ale bądź co bądź są to nierozumne stworzenia, które nie zastanawiają się, co robią, gdy kopią nogą, więc zawsze wskazana jest ostrożność.
Kiedy już nasypała do żłobów sieczkę i weszła z owsem do przegrody konia, zwierzę tak łakomie sięgnęło ku skrzynce z ziarnem, że musiała zebrać wszystkie siły, by odsunąć na bok natarczywy łeb. Ale podczas tej walki niedźwiadek wetknął nagle swój łeb poza dzielącą ściankę i parskającymi chrapami dotknął jej karku, tak że przerażona krzyknęła głośno. Teraz wszyscy troje zaśmiali się serdecznie przy akompaniamencie rżenia koni i wesołego naszczekiwania Hektora, który siedział na progu i przyglądał się, jak pan jego przygotowuje się do wędrówki w las. Wreszcie Hanna, rozdawszy kucom kilka mocnych kułaków i serdecznych klapsów w krzyże, ocaliła się z niebezpieczeństwa, tracąc jedynie czapeczkę i unosząc na plecach strzępy piany. Nie zasmuciła się tym bardzo, bo sukienka, chociaż nowa, nie doznała zbyt dotkliwej szkody, czapeczkę zaś wywojował Janek bez trudności, gdy niedźwiadek się przekonał, że pod względem smakowitości nie zastąpi owsa.
Już dawno młynarz nie śmiał się tak szczerze. Był to naprawdę serdeczny śmiech, tryskający ożywczo z urodzajnej gleby uczucia. Śmiejąc się jeszcze aż do łez, wziął sękaty dąbczak, który podał mu leśniczy. Ten wsadził w usta drewnianą fajkę i przewiesił strzelbę przez ramię. Młynarz odmówił przyjęcia cygara, chciał odetchnąć leśnym powietrzem. Obaj przyjaciele poszli raźno naprzód, najpierw koło dąbrowy, wzdłuż błyszczącego Sundu, potem zboczyli w prawo na drogę zagłębiającą się w chłodny, wilgotny cień lasu.
Hektor biegł jak dobrze wychowany pies myśliwski za nogą swego pana.
Młynarz zsunął kapelusz na tył głowy, machnął laską ze świstem, przecinając powietrze i zagwizdał piosenkę. W duszy grała mu dziwna radość. Ten las kochał całą siłą swej, bynajmniej nie małej, miłości przyrody – bezpośredniej, w zwykłych okolicznościach życia niemal nieświadomej, jaką przejawiają zamknięte w sobie natury ludzkie, nieposiadające literackiego wykształcenia. Podobnie jak staw chmurzy się pod stropem burzliwego nieba, a śmieje się, gdy zawisną nad nim rozsłonecznione obłoki, tak i uczuciowość młynarza przybierała łatwo barwę otoczenia.
Już przed paroma godzinami, gdy wszedł w las, wiodąc Janka za rękę, pierwsze oznaki wspaniałej jesieni, jej bujność, rozświetliły jego serce niby uroczyste powitanie; potem zgromadziło się w sercu tyle innych dobrych i miłych wrażeń aż do tej zabawnej i wesołej sceny w stajni, sceny, której echo śmiało się jeszcze w jego duszy, że miał wrażenie, jak gdyby zabłądził w labiryncie i nie mógł znaleźć wyjścia.
Wśród tej swobody, jaką tchnął las, dusza jego promieniowała teraz tym większą radością, ponieważ długo pozostawała pod uciskiem, który w chwili obecnej był niby wymazany z pamięci. Wprawdzie pomiędzy Lizą a nim nie zaszło nic nowego, odkąd pokonana Zajęcza Ana ustąpiła z placu boju, ale nastrój w młynarskim domostwie był ciągle przygnębiający niby długi szereg bezsłonecznych, pochmurnych dni, które zakończyły się dopiero dzisiaj jasnym porankiem.
Dlatego też postanowił odwiedzić swych przyjaciół z lasu.
I tu także odczuwał radosną chęć, by nie tylko cieszyć się tym szczęśliwym nastrojem, ale utrwalić go, zmienić z przelotnego gościa w stałego serdecznego towarzysza. Gdyby ten dom stał się jego rodzinnym domem! Gdyby dzięki łasce boskiej mógł rozstać się na zawsze z tą całą gospodarką w młynie! Niechajby Jörgen i Liza gospodarowali sobie w starym młynie na wzgórzu, a on by zamieszkał jako leśniczy z Hanną i małym Jankiem w domku na lesistym wybrzeżu… Wilhelma mianowałby, mocą człowieka pragnącego niemożliwości, królewskim leśniczym i osadził go w pobliżu…
To były jednak nieziszczalne pragnienia – natomiast istniało coś innego, co można było i należało uczynić.
Zrazu prowadził bardzo ożywioną rozmowę z przyjacielem: o wyrębach, o nowej, małej szkółce drzewek, o jesiennych przetargach i o tej całej pracy, czekającej tu na Wilhelma. Potem stawał się coraz mniej rozmowny: tylko oderwane i niewiele mówiące uwagi świadczyły, że idzie za tokiem myśli leśniczego, który z oburzeniem rozwodził się szeroko o proboszczu z sąsiedztwa. Proboszcz tutejszego kościoła, który abonuje „Politykę”, ateistyczne pismo! Co też młynarz sądzi o tym?
Młynarz, jak się wydawało, niewiele o tym sądził.
– W ogóle ci wszyscy proboszczowie tutaj w Falsterze warci są tego samego! – ciągnął dalej surowy cenzor. – No tak, jest oczywiście proboszcz Magnussen w Tostrup.
– Religijny „grosista”, jak go nazywają chłopi.
– O, łatwo szydzić.
– Nie, oni mówią poważnie. Ponieważ zajmuje się tak żywo misjami w Indiach, więc powiadają, że eksportuje religię. A czy wiesz, co rzekła o nim niedawno jedna starsza kobieta? „Tak, proboszcz jest bardzo osławiony – powiedziała – ale też, co prawda, bardzo się puszcza”.
– Puszcza się! – zawołał leśniczy ze zgrozą. – O tym nie słyszałem!
– Otóż wyraziła się w ten sposób dlatego, że proboszcz jeździ ciągle z jednego misyjnego zgromadzenia na drugie. Wyrażenia „osławiony” użyła zamiast „sławny”… Była to zatem gorąca pochwała! „Osławiony dlatego, że się puszcza!”… Ha, ha!
Młynarz zaśmiał się tak głośno, że las odpowiedział echem; jego dobry humor wyładował się przy tej sposobności. A ponieważ i leśniczy miał poniekąd skłonność do wesołości, więc i on przywtórzył śmiechowi, chociaż doznawał pewnego wyrzutu, czy to wypada, choćby nawet pośrednio, weselić się kosztem filara misji.
Niebawem też spoważniał znowu i podjął ten sam temat rozmowy:
– Albo nasz własny proboszcz, pastor Schmidt. I on nie jest również bohaterem wiary. Widziałem w dzień pogrzebu Chrystyny, jak zbladł z przerażenia, ponieważ jego kieliszek pękł podczas trącania się.
– Czyżby był tak przesądny? – zapytał młynarz, który nie zwrócił uwagi na wydźwięk tej opowieści.
– No, nie powiedziałbym przesądny. Z dawna jest to fakt stwierdzony, że pęknięcie szkła w chwili trącania się wróży śmierć, sam widziałem naocznie taki wypadek. Ale czy proboszcz powinien się obawiać śmierci? Czy powinien tak czepiać się ziemskiego życia?
Młynarz odpowiedział tylko potakującym pomrukiem. Nastręczała się właśnie pomyślna sposobność – był to niejako most do rozmowy, którą zdecydował się przeprowadzić. I on chciał mówić o tym dniu pogrzebu, przypomnieć słowa, jakie wypowiedział, kiedy rozmawiali nad stawem. Teraz wystarczało tylko nawiązać: „Wspomniałeś o pogrzebie, a to właśnie przypomina mi” – słowa te zawisły mu już na ustach. Natychmiast jednak przeląkł się rozstrzygającego kroku – nie wypowiedział słów we właściwej chwili i pozwolił przyjacielowi rozwodzić się dalej nad rozszerzaniem się światowego i niechrześcijańskiego ducha.
Leśniczy przypisał tę zwracającą uwagę małomówność Jakuba niedostatecznie rozwiniętej religijnej wrażliwości. Należało go „obudzić”. Taka przyciężka, zamknięta w sobie natura, a w dodatku boleśnie wstrząśnięta wielką stratą, jest szczególnie czuła i czeka tylko w nieświadomym półśnie na budzące dotknięcie.
Leśniczy szukał jeszcze ciągle stosownego wstępu do takiego dotknięcia, tymczasem jednak doszli już tak blisko do celu wędrówki, że zmuszony był tymczasem odłożyć tę doniosłą akcję.
II
Na skraju lasu, gdzie droga wychodziła między ścianami wysokich, próchniejących buków na otwartą przestrzeń żółtawych ściernisk, wznosiła się strażnica leśna, ukryta poza wysokim i szerokim cierniowym płotem.
Z daleka już dostrzegli obaj przyjaciele poszukiwanego starego Ole, który kopał w głębi ogrodu. I on także, obdarzony bystrym słuchem jak wszyscy leśni ludzie, posłyszał już ciche skrzypnięcie ogrodowej furtki. Wyprostował swą olbrzymią postać, wbił rydel w ziemię, idąc naprzód wytarł prawą rękę o spodnie, przygładził grzbietem ręki siwy wąs, zwisający na nieogolonym policzku, aby się możliwie przygotować na przyjęcie, i powitał gości serdecznym uściskiem dłoni. Znał dobrze młynarza ze wzgórza jako najlepszego przyjaciela leśniczego.
– Otóż, mój Ole – rzekł leśniczy, udzieliwszy staremu kilku wskazówek co do zamierzonego przetargu drzewa – będzie to zapewne ostatni przetarg w twojej obecności. Bogu wiadomo, że zasłużyłeś sobie rzetelnie na spokojną starość i będzie ona twoim udziałem. Tam u pana szambelana będziesz wygodnie spacerował i kopał jak tutaj we własnym ogrodzie.
– Święta prawda. Tak, człowiek się starzeje, a to myszkowanie po wilgotnym lesie w jesieni włazi człowiekowi w kości… inaczej być nie może, nie potrafimy tego odmienić. A u pana szambelana praca lekka, utrzymanie bardzo dobre… odkąd umarła moja stara i muszę sam kłopotać się o siebie, nie dzieje mi się tu dobrze… chociaż jestem trochę przywiązany do starego domostwa, czemu nie przeczę… Ale na ogół bardzo by mi to dogadzało… Tylko niech mnie dia…! Wybacz pan, panie leśniczy, wiem, że pan tego nie znosi… i słusznie… zła nawyczka… stara, żołnierska nawyczka… ale niech mnie ten czy ów porwie w tej świętej chwili ze skórą i włosami, jak stoję i chodzę!…
Było widoczne, że poczciwy starowina szuka w wyczerpujących, dobitnych wyrażeniach pewnej satysfakcji za chodzenie po manowcach, by ominąć nazwę diabła w tym towarzystwie. Jednocześnie spoglądał tak srogo, że młynarz roześmiał się i zaręczył, iż musiałby to być zuchwały diabeł, który by się odważył wziąć go za słowo.
– Nie, nie… nie będę się bronił, niech mnie spokojnie bierze – uśmiechnął się stary, uradowany żartem młynarza. A potem, gdy już zmienił uśmiech na wojowniczy wyraz twarzy, poparty jeszcze szarpaniem wąsów, kończył:
– Niech mnie spokojnie bierze, jeżelibym wytrwał tutaj na szańcu do ostatniej kropli krwi… stary żołnierz… gdybym był przeczuwał, komu ustępuję miejsca.
– No, no, Ole! Cóż to możesz zarzucić Janowi Jensenowi?
– Janowi Jensenowi nic… albo bardzo niewiele.
– A przecież to już postanowione, że właśnie Jan Jensen obejmie twój posterunek i zamieszka w tym domu.
– Zgoda… dotąd wszystko dobrze, panie leśniczy. Ale któż przyjdzie na miejsce Jana Jensena?
– To jeszcze nie wiadomo.
– Ale ja wiem, o kim myśli pan szambelan.
– Któż to taki?
– Peer Vibe.
– Peer Vibe?!
Dwoje ust powtórzyło to nazwisko, a głos młynarza zdradzał nie mniej zdziwienia niż głos leśniczego.
– Tak, właśnie on – przytwierdził starzec. – „Nie byłoby to wcale głupio posadzić tutaj Peera Vibe”, mówił szambelan, „inaczej wystrzela nam wszystką zwierzynę”. Mówił wprawdzie na wpół żartem, ale ja wiem, co to znaczy, skoro szambelan tak żartuje… znam go od pięćdziesięciu lat… to także stary żołnierz… Dowodził pod Düppel… Tak, tak, panie leśniczy, zobaczy pan, że żart przemieni się w prawdę.
– No to niech go…
Wilhelm połknął przekleństwo, ale kąsek był tak twardy, że z powodu wysiłku poczerwieniał.
Ole uśmiechnął się i zerknął ku młynarzowi.
– Ma pan słuszność, panie leśniczy… sam anioł nie wytrzymałby i kląłby… i ja tak sądzę, chociaż nie powiedziałem ani słowa, ale to z szacunku… karność przede wszystkim, zwłaszcza u starego żołnierza…
– Ale to znaczy wprowadzić kozła do ogrodu – oświadczył młynarz.
– No, niezupełnie – rzekł leśniczy, który nareszcie przełknął całkiem kąsek. – Naszej zwierzyny nie będzie w takim razie niepokoił.
– Oczywiście, prawda co do joty – potakiwał Ole. – A chociaż nie porzuci swego złodziejskiego zawodu, to istnieją przecie inne lasy, gdzie może chodzić w wolne, księżycowe noce… są lasy koło Skötterup i dalej ku północy lasy królewskie, dokąd wygodnie dotrzeć można.
– Wygodnie! – krzyknął leśniczy. – Tak jest, będzie wygodnie siedział i tu, i tam! A tymczasem niejeden poczciwy biedak chodzi światami i szuka posady… choćby skromnej, bo czasy są ciężkie i każdy się cieszy, znalazłszy grunt pod nogami… i nikt z tych biedaków nie dostanie posady, bo ludzie boją się złoczyńcy i chcą go obłaskawić! A potem jeszcze ktoś powie, że to ja popierałem tego łajdaka, o którym krąży pogłoska, że maczał palce w zamordowaniu mojego poprzednika.
Ole przytakiwał z uznaniem i zachęcająco, a jednocześnie zagryzał wąsy i znowu zerknął jednym okiem ku młynarzowi, jak gdyby mówiąc: „No, ten już wypowie wszystko, co mu leży na wątrobie, ten już da bobu szambelanowi! Ani pomyśli o dyscyplinie wojskowej!”.
– I ja miałbym grzecznie milczeć w tym wypadku? – mówił dalej leśniczy (który zupełnie trafnie wytłumaczył sobie to zerknięcie) jeszcze bardziej podrażnionym tonem:
– To moja powinność i mój obowiązek zaprotestować przeciwko takiej niesprawiedliwości.
– Otóż to, panie leśniczy, otóż to… pański obowiązek… nie trzeba pana o tym pouczać, wszyscy to wiemy.
– Nie, nie, Ole, opuścisz ten dom ze spokojnym sumieniem, bo z tego nic nie będzie, póki i ja mam prawo powiedzieć jakieś słówko. Ale uczyniłeś dobrze, donosząc mi o tym, dzięki temu będę przygotowany. No, dobranoc, Ole! Już czas wracać do domu.
Ruszyli z powrotem przez las, nie bacząc na drogi i ścieżki, nieraz torując sobie przejście przez zarośla i młody zagajnik. Wobec tego z trudem podtrzymywana rozmowa rwała się. Ale żaden z nich nie był w tej chwili usposobiony do rozmowy. Na czole leśniczego pozostały zmarszczki; twardy kąsek, jaki przełknął, gniótł go w żołądku. Na twarzy młynarza nie błyszczała już także niedawna radość. Wydawało mu się, że cień jakiś legł na jesiennym lesie, jeszcze niedawno tak radosnym.
Ten las nie był tylko idyllicznym terenem rozkosznej leśniczówki – był również rewirem kłusownika Peera Vibe, brata Lizy; wydawało się, że jej władza aż tutaj dociera i grozi mu.
Cień, który legł na lesie, był cieniem młyna na wzgórzu.
Ale tylko podczas zachodu słońca cień młyna tak się wydłuża, że może kłaść się daleko na las. Czyżby jego słońce już zniżało się ku zachodowi? Czyżby już tak niedaleko była noc, podczas której władają moce ciemności?
Młynarz rozsunął kilka gałęzi i wyszedł na leśną polanę. W odległości mniej więcej stu kroków wznosił się przepojony słonecznym blaskiem gaj świerkowy, pomiędzy pniami drzew migotała niebieskawo ściana domu. Młynarz nie przypuszczał, że doszli już niemal do leśniczówki; tu właśnie było miejsce, gdzie po raz pierwszy ukazała się Jenny. Już wyskoczył naprzeciwko Hektor, głośno naszczekując i obwieszczając ich przybycie. Młynarz, uśmiechając się, odczepił kilka nici pajęczyny ze swej kędzierzawej, ciemnej brody, zdjął czapkę i otarł rękawem parę kropel potu z czoła.
– No, widzisz, bardzo szybko dotarliśmy do domu. – Młynarz wbił głęboko laskę w miękką ziemię łąki i po chwili rzekł niezwykle uroczystym głosem: – Wilhelmie, czy przypominasz sobie jeszcze tę chwilę w dniu pogrzebu, kiedy wraz z twoją siostrą staliśmy nad małym stawem?
– Oczywiście… pamiętam nawet każde słowo, które powiedziałeś wtedy.
– Dobrze. Otóż wiesz także, co wam powiedziałem o mojej żonie, że moja nieboszczka żona w ostatniej godzinie swego życia myślała o twojej siostrze, myślała z wielkim skupieniem ducha.
– Tak jest, ale nie mówiła o niej.
– Przeciwnie… mówiła, chociaż nie wymieniła dokładnie jej imienia. A potem powiedziałem ci także, że zawiadomię cię, co mówiła o Hannie… skoro nadejdzie właściwa chwila.
– Teraz przypominam sobie dokładnie. A więc… czy ta chwila teraz nadeszła?
– Tak sądzę.
Leśniczy spojrzał na niego wyczekująco. Ale zdawało się, że wzrok młynarza grzebie się w miękkiej łące, walcząc z laską o pierwszeństwo.
– Otóż moja biedna Chrystyna pożegnała się już wówczas ze światem. To znaczy, nie myślała już więcej o sobie samej, ale wszystkie myśli poświęciła nam, którzyśmy pozostawali przy życiu. A potem mówiła, że gdybym się ożenił powtórnie… a mniemała, że powinienem to uczynić, albowiem będzie to pod każdym względem najlepiej, zwłaszcza dla dziecka… I gorąco przemawiała mi do serca… takimi pięknymi słowami… że przede wszystkim należy dbać o to, by wziąć za żonę religijną, chrześcijańską dziewczynę…
– Hm… tak… i sądzisz, że myślała o Hannie?
Jakub skinął głową.
– Hm… tak… być może… chociaż tu i ówdzie dokoła nas w niejednej rodzinie, jak sądzę, można znaleźć chrześcijańskiego ducha… co prawda, najczęściej trochę rozrzedzonego pod wpływem tych biorących górę światowych zamiłowań, o jakich mówiliśmy… ale Chrystyna zapewne nie kładła nacisku na tę surowość przekonań… Otóż, jak mówię, tu i ówdzie… więc na przykład rodzina Pawła Jensena w Alslev to naprawdę bogobojna rodzina, a są tam dwie córki w stosownym wieku… także dzierżawca probostwa w Skibby ma bardzo pobożną córkę, która bywa na wszystkich religijnych zebraniach… no, reszta rodziny niewiele warta.
– Nie, nie! – przerwał mu Jakub – nie było to tak nieokreślone, albowiem Chrystyna powiedziała także, że bywają ludzie, którzy okazują w przekonaniach pewną surowość i zbytnią gorliwość, a mówiąc to, miała was na myśli.
– Cóż to znaczy: zbytnią gorliwość? – uniósł się leśniczy. – Czyż my grzeszni ludzie możemy w ogóle…?
– Nie, nie, otóż chciała to powiedzieć, że ja nie powinienem się tym zrażać, ponieważ ci ludzie, jej zdaniem, postępują słusznie.
– Ach tak!
– I w godzinę później usłyszeliście pukanie w okno, właśnie w chwili, kiedy konała w moich ramionach… tego nie można rozmaicie tłumaczyć.
Leśniczy pokiwał poważnie głową i w milczeniu spoglądał przed siebie. To, co mu teraz opowiadał młynarz, stało się niezwykłym potwierdzeniem tego, co on sam przemyśliwał o duchowym obudzeniu Jakuba. Jeżeli przedwczesny zgon Chrystyny był tą pobudką konieczną, by natura młynarza utraciła swą zbyt ziemską równowagę – to czyż w takim razie właśnie Hanna nie była wybrana widocznie do tego celu, by ostatecznie skierować tę naturę ku dającemu zbawienie przyszłemu życiu i by zaprowadzić jego przyjaciela do stóp Zbawiciela, którego dotychczas tylko ustami wyznawał?
– Jakubie – zapytał wreszcie – czy chcesz, abym powtórzył to Hannie?
– O nie… jeszcze nie teraz… może później. A zresztą uczyń tak, jak uważasz, że najlepiej… Zapytam tylko o jedno… jak sądzisz… czy ona mnie zechce?
– Czemuż by nie? Ceni cię bardzo, a twego Janka także kocha.
– Hm… przyszło mi na myśl… tak w Kopenhadze… tam musiała poznać wielu ludzi bardziej wykształconych aniżeli ja… a ubiegłej zimy bawiła tam znowu…
– Nie, nie… bądź spokojny. Dotąd nie żywi jeszcze zamiarów zamążpójścia. A przecież niebawem już nadejdzie chwila, że odda rękę mężczyźnie, takie już jest przeznaczenie kobiety. A zresztą, widzisz, jeżeli taka jest wola boska, to i ona ją odczuje, ta wola bowiem nie prowadzi na manowce tak jak nasza własna, grzeszna wola, zwłaszcza gdy namiętność ją zaślepi.
Młynarz patrzył w ziemię zawstydzony głęboko. Wiedział aż nadto dobrze, gdzie by zabłądziła jego własna, grzeszna wola, zaślepiona namiętnością, i był zadowolony, że leśniczy nie może czytać w jego myśli.
– Tak, w takim razie zostalibyśmy szwagrami, Wilhelmie – odezwał się, nie chcąc zwracać na siebie uwagi milczeniem.
– I nie byłoby to źle, jak sądzę – zaśmiał się leśniczy.
Obaj mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie dłonie i szybkim krokiem poszli przez polanę ku gajowi świerków. Tutaj, wśród cienia brunatnych szpilek, płonęły jeszcze ostatnie promienie słońca. Nieprzeliczone suche gałązeczki, tu i tam sterczące z pni drzew, żarzyły się niby szklane druciki, a poprzez utkaną z nich świetlaną siatkę ujrzał młynarz wdzięczną postać Hanny, która wyszła właśnie z drzwi domu, aby się przekonać, czemu mężczyźni nie wracają, skoro Hektor już dawno oznajmił ich nadejście.