Kitabı oku: «Nie-Boska komedia», sayfa 2
CZĘŚĆ DRUGA 53
Czemu, o dziecię, nie hasasz na kijku, nie bawisz się lalką, much nie mordujesz, nie wbijasz na pal motyli, nie tarzasz się po trawnikach, nie kradniesz łakoci54, nie oblewasz łzami wszystkich liter od A do Z? – Królu much i motyli, przyjacielu poliszynela55, czarcie maleńki, czemuś tak podobny do aniołka? – Co znaczą twoje błękitne oczy, pochylone, choć żywe, pełne wspomnień, choć ledwo kilka wiosen przeszło ci nad głową? – Skąd czoło opierasz na rączkach białych i zdajesz się marzyć, a jako kwiat obarczony rosą, tak skronią twoje obarczone myślami? —
*
A kiedy się zarumienisz, płoniesz jak stulistna róża i, pukle odwijając w tył, wzroczkiem sięgasz do nieba – powiedz, co słyszysz, co widzisz, z kim rozmawiasz wtedy? – Bo na twe czoło występują zmarszczki, gdyby cieniutkie nici, płynące z niewidzialnego kłębka – bo w oczach twoich jaśnieje iskra, której nikt nie rozumie – a mamka twoja płacze i woła na ciebie, i myśli, że jej nie kochasz – a znajomi i krewni wołają na ciebie i myślą, że ich nie poznajesz – twój ojciec jeden milczy i spogląda ponuro, a łza mu się zakręci i znowu gdzieś przepadnie. —
*
Lekarz wziął cię za puls, liczył bicia i ogłosił, że masz nerwy. – Ojciec Chrzestny ciast ci przyniósł, poklepał po ramieniu i wróżył, że będziesz obywatelem pośród wielkiego narodu. – Profesor przystąpił i macał głowę twoją, i wyrzekł, że masz zdatność do nauk ścisłych56. – Ubogi, któremuś dał grosz, przechodząc, do czapki, obiecał ci piękną żonę na ziemi i koronę w niebie. – Wojskowy przyskoczył, porwał i podrzucił, i krzyknął: „Będziesz pułkownikiem”. – Cyganka długo czytała dłoń twoją prawą i lewą, nic wyczytać nie mogła; jęcząc odeszła, dukata wziąć nie chciała. – Magnetyzer57 palcami ci wionął w oczy, długimi palcami twarz ci okrążył i przeląkł się, bo czuł, że sam zasypia. – Ksiądz gotował cię do pierwszej spowiedzi – i chciał ukląc58 przed tobą, jak przed obrazkiem. – Malarz nadszedł, kiedyś się gniewał i tupał nóżkami; nakreślił z ciebie szatanka i posadził cię na obrazie dnia sądnego między wyklętymi duchami. —
*
Tymczasem wzrastasz i piękniejesz – nie ową świeżością dzieciństwa mleczną i poziomkową, ale pięknością dziwnych, niepojętych myśli, które chyba z innego świata płyną ku tobie – bo choć często oczy masz gasnące, śniade lica, zgięte piersi, każdy, co spojrzy na ciebie, zatrzyma się i powie: „Jakie śliczne dziecię!” – Gdyby kwiat, co więdnie, miał duszę z ognia i natchnienie z nieba, gdyby na każdym listku, chylącym się ku ziemi, anielska myśl leżała miasto kropli rosy, ten kwiat byłby do ciebie podobnym, o dziecię moje – może takie bywały przed upadkiem Adama59. —
Cmentarz – Mąż i Orcio przy grobie w gotyckie filary i wieżyczki. 60
MĄŻ
Zdejm kapelusik i módl się za duszę matki. —
ORCIO
Zdrowaś Panno Maryjo, łaskiś Bożej pełna, Królowa niebios, Pani wszystkiego, co kwitnie na ziemi, po polach, nad strumieniami…
MĄŻ
Czego odmieniasz słowa modlitwy – módl się, jak cię nauczono, za matkę, która temu dziesięć lat właśnie o tej samej godzinie skonała.
ORCIO
Zdrowaś Panno Maryjo, łaski Bożej pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś między Aniołami, i każdy z nich, kiedy przechodzisz, tęczę jedną z skrzydeł swych wydziera i rzuca pod stopy Twoje. – Ty na nich, jak gdyby na falach61…
MĄŻ
Orcio! —
ORCIO
Kiedy mi te słowa się nawijają i bolą w głowie tak, że, proszę Papy, muszę je powiedzieć. —
MĄŻ
Wstań, taka modlitwa nie idzie do Boga. – Matki nie pamiętasz – nie możesz jej kochać. —
ORCIO
Widuję bardzo często Mamę. —
MĄŻ
Gdzie, mój maleńki? —
ORCIO
We śnie, to jest, niezupełnie we śnie, ale tak, kiedy zasypiam, na przykład zawczoraj62. —
MĄŻ
Dziecko moje, co ty gadasz?
ORCIO
Była bardzo biała i wychudła. —
MĄŻ
A mówiła co do ciebie?
ORCIO
Zdawało mi się, że się przechadza po wielkiej i szerokiej ciemności, sama bardzo biała, i mówiła:
Ja błąkam się wszędzie,
Ja wszędzie się wdzieram,
Gdzie światów krawędzie,
Gdzie aniołów pienie,
I dla ciebie zbieram
Kształtów roje,
O dziecię moje!
Myśli i natchnienie.
I od duchów wyższych,
I od duchów niższych
Farby i odcienie,
Dźwięki i promienie
Zbieram dla ciebie,
Byś ty, o synku mój!
Był, jako są w niebie,
I ojciec twój
Kochał ciebie —
Widzi Ojciec, że pamiętam słowo w słowo – proszę kochanego Papy, ja nie kłamię. —
MĄŻ
opierając się o filar grobu
Mario, czyż dziecię własne chcesz zgubić, mnie dwoma zgonami obarczyć?… Co ja mówię? Ona gdzieś w niebie, cicha i spokojna, jak za życia na ziemi – marzy się tylko temu biednemu chłopięciu. —
ORCIO
I teraz słyszę głos jej, lecz nic nie widzę. —
MĄŻ
Skąd – w której stronie? —
ORCIO
Jak gdyby od tych dwóch modrzewi, na które pada światło zachodzącego słońca. —
Ja napoję
Usta twoje
Dźwiękiem i potęgą,
Czoło przyozdobię
Jasności wstęgą,
I matki miłością
Obudzę w tobie
Wszystko, co ludzie na ziemi, anieli w niebie
Nazwali pięknością, —
By ojciec twój,
O synku mój!
Kochał ciebie —
MĄŻ
Czyż myśli ostatnie przy zgonie towarzyszą duszy, choć dostanie się do nieba – możeż być duch szczęśliwym, świętym i obłąkanym zarazem? —
ORCIO
Głos Mamy słabieje63, ginie już prawie za murem kośćtnicy64, ot tam – tam – jeszcze powtarza —
O synku mój!
By ojciec twój
Kochał ciebie —
MĄŻ 65
Boże, zmiłuj się nad dzieckiem naszym, którego, zda się, że w gniewie Twoim przeznaczyłeś szaleństwu i za wczesnej śmierci. – Panie, nie wydzieraj rozumu własnym stworzeniom, nie opuszczaj świątyń, któreś Sam wybudował Sobie – spojrzyj na męki moje, i aniołka tego nie wydawaj piekłu – mnieś przynajmniej obdarzył siłą na wytrzymanie natłoku myśli, namiętności i uczuć, a jemu? – dałeś ciało do pajęczyny podobne, które lada myśl wielka rozerwie – o Panie Boże – o Boże! —
Od lat dziesięciu dnia spokojnego nie miałem – nasłałeś wielu ludzi na mnie, którzy mi szczęścia winszowali, zazdrościli, życzyli – spuściłeś na mnie grad boleści i znikomych obrazów, i przeczuciów66, i marzeń – łaska Twoja na rozum spadła, nie na serce moje – dozwól mi dziecię ukochać w pokoju, i niechaj stanie mir67 już między Stwórcą i stworzonym. – Synu, przeżegnaj się i chodź ze mną. Wieczny odpoczynek.
Wychodzą.
*
Spacer – damy i kawalerowie – Filozof – Mąż.
FILOZOF
Powtarzam, iż to jest nieodbitą, samowolną wiarą68 we mnie, że czas nadchodzi wyzwolenia kobiet i Murzynów. —
MĄŻ
Pan masz rację.
FILOZOF
I wielkiej do tego odmiany w towarzystwie69 ludzkim w szczególności i w ogólności – z czego wywodzę odrodzenie się rodu ludzkiego przez krew i zniszczenie form starych. —
MĄŻ
Tak się Panu wydaje? —
FILOZOF
Podobnie jako glob nasz się prostuje lub pochyla na osi swojej przez nagłe rewolucje. —
MĄŻ
Czy widzisz to drzewo spróchniałe? —
FILOZOF
Z młodymi listkami na dolnych gałązkach. —
MĄŻ
Dobrze. – Jak sądzisz – wiele lat jeszcze stać może?
FILOZOF
Czy ja wiem? – Rok – dwa lata. —
MĄŻ
A jednak dzisiaj wypuściło z siebie kilka listków świeżych, choć korzenie gniją coraz bardziej. —
FILOZOF
Cóż z tego? —
MĄŻ
Nic – tylko, że gruchnie i pójdzie precz na węgle i popiół, bo nawet stolarzowi nie zda się na nic. —
FILOZOF
Przecie nie o tym mowa. —
MĄŻ
Jednak to obraz twój i wszystkich twoich, i wieku twego, i teorii twojej70. —
Przechodzą.
*
Wąwóz pomiędzy górami.
MĄŻ
Pracowałem lat wiele na odkrycie ostatniego końca wszelkich wiadomości, rozkoszy i myśli, i odkryłem – próżnię grobową w sercu moim – znam wszystkie uczucia po imieniu, a żadnej żądzy, żadnej wiary, miłości nie ma we mnie – jedno71 kilka przeczuciów krąży w tej pustyni – o synu moim, że oślepnie – o towarzystwie, w którym wzrosłem, że rozprzęgnie się – i cierpię tak, jak Bóg jest szczęśliwy, sam w sobie, sam dla siebie72. —
GŁOS ANIOŁA STRÓŻA
Schorzałych, zgłodniałych, rozpaczających pokochaj bliźnich twoich, biednych bliźnich twoich, a zbawion będziesz.
MĄŻ
Kto się odzywa? —
przechodząc
Kłaniam uniżenie – lubię czasem zastanawiać podróżnych darem, który natura osadziła we mnie. – Jestem brzuchomowca75. —
MĄŻ
podnosząc rękę do kapelusza
Na kopersztychu76 podobną twarz gdzieś widziałem. —
MEFISTO
na stronie
Hrabia ma dobrą pamięć. —
głośno
Niech będzie pochwalon —
MĄŻ
Na wieki wieków – amen. —
MEFISTO
wchodząc pomiędzy skały
Ty i głupstwo twoje. —
MĄŻ
Biedne dziecię, dla win ojca, dla szału matki przeznaczone wiecznej ślepocie – nie dopełnione, bez namiętności, żyjące tylko marzeniem, cień przelatującego anioła, rzucony na ziemię77 i błądzący w znikomości swojej. – Jakiż ogromny orzeł wzbił się nad miejscem, w którym ten człowiek zniknął! —
ORZEŁ
Witam cię – witam.
MĄŻ
Leci ku mnie, cały czarny – świst jego skrzydeł jako świst tysiąca kul w boju. —
ORZEŁ
Szablą ojców twoich bij się o ich cześć i potęgę.
MĄŻ
Roztoczył się nade mną – wzrokiem węża grzechotnika78 ssie mi źrzenice – ha! rozumiem ciebie. —
ORZEŁ
Nie ustępuj, nie ustąp nigdy – a wrogi twe, podłe wrogi twe pójdą w pył. —
MĄŻ
Żegnam cię wśród skał, pomiędzy którymi znikasz – bądź co bądź, fałsz czy prawda, zwycięstwo czy zaguba79, uwierzę tobie, posłanniku chwały. – Przeszłości, bądź mi ku pomocy – a jeśli duch twój wrócił do łona Boga, niechaj się znów oderwie, wstąpi we mnie, stanie się myślą, siłą i czynem. —
zrzuca żmiją
Idź, podły gadzie – jako strąciłem ciebie i nie ma żalu po tobie w naturze, tak oni wszyscy stoczą się w dół i po nich żalu nie będzie – sławy nie zostanie – żadna chmura się nie odwróci w żegludze, by spojrzeć za sobą na tylu synów ziemi, ginących pospołu. —
Oni naprzód – ja potem. —
Błękicie niezmierzony, ty ziemię obwijasz – ziemia niemowlęciem, co zgrzyta i płacze – ale ty nie drżysz, nie słuchasz jej, ty płyniesz w nieskończoność swoją. —
Matko naturo80, bądź mi zdrowa – idę się na człowieka przetworzyć, walczyć idę z bracią moją.
*
Pokój. – Mąż – Lekarz – Orcio.
MĄŻ
Nic mu nie pomogli – w Panu ostatnia nadzieja. —
LEKARZ
Bardzo mi zaszczytnie…
MĄŻ
Mów panu81, co czujesz. —
ORCIO
Już nie mogę ciebie, Ojcze, i tego pana rozpoznać – iskry i nicie czarne latają przed moimi oczyma, czasem z nich wydobędzie się na kształt cieniutkiego węża – i nuż robi się chmura żółta – ta chmura w górę podleci, spadnie na dół, pryśnie z niej tęcza – i to nic mnie nie boli. —
LEKARZ
Stań, Panie Jerzy, w cieniu – wiele Pan lat masz? —
patrzy mu w oczy
MĄŻ
Skończył czternaście. —
LEKARZ
Teraz odwróć się do okna. —
MĄŻ
A cóż?
LEKARZ
Powieki prześliczne, białka82 przeczyste, żyły wszystkie w porządku, muszkuły w sile. —
do Orcia
Śmiej się Pan z tego – Pan będziesz zdrów jak ja. —
do Męża
Nie ma nadziei. – Sam Pan Hrabia przypatrz się źrzenicy – nieczuła na światło – osłabienie zupełne nerwu optycznego. —
ORCIO
Mgłą zachodzi mi wszystko – wszystko. —
MĄŻ
Prawda – rozwarta – Szara – bez życia. —
ORCIO
Kiedy spuszczę powieki, więcej widzę niż z otwartymi oczyma. —
LEKARZ
Myśl w nim ciało przepsuła83 – należy się bać katalepsji84. —
MĄŻ
odprowadzając Lekarza na stronę
Wszystko, co zażądasz – pół mojego majątku —
LEKARZ
Dezorganizacja nie może się zreorganizować85. —
bierze kij i kapelusz
Najniższy sługa Pana Hrabiego, muszę jechać zdjąć jednej pani kataraktę86. —
MĄŻ
Zmiłuj się, nie opuszczaj nas jeszcze. —
LEKARZ
Może Pan ciekawy nazwiska tej choroby?
MĄŻ
I żadnej, żadnej nie ma nadziei?
LEKARZ
Zowie się po grecku, amaurosis87. Jest to ślepota spowodowana chorobą czy uszkodzeniem nerwu wzrokowego lub zmianami w mózgu. —
wychodzi
MĄŻ
przyciskając syna do piersi
Ale ty widzisz jeszcze cokolwiek?
ORCIO
Słyszę głos twój, Ojcze. —
MĄŻ
Spojrzyj w okno, tam słońce, pogoda. —
ORCIO
Pełno postaci mi się wije między źrzenicą a powieką – widzę twarze widziane, znajome miejsca – karty książek czytanych. —
MĄŻ
To widzisz jeszcze?
ORCIO
Tak, oczyma duszy, lecz tamte pogasły. —
MĄŻ
padając na kolana
Chwila milczenia.
Przed kim ukląkłem – gdzie mam się upomnieć o krzywdę mojego dziecka? —
wstając
Milczmy raczej – Bóg się z modlitw, Szatan z przeklęstw śmieje88. —
GŁOS SKĄDSIŚ
Twój syn poetą – czegóż żądasz więcej?
*
Lekarz – Ojciec Chrzestny
OJCIEC CHRZESTNY
Zapewnie, to wielkie nieszczęście być ślepym. —
LEKARZ
I bardzo nadzwyczajne w tak młodym wieku. —
OJCIEC CHRZESTNY
Był zawsze słabej kompleksji, i matka jego umarła nieco… tak…
LEKARZ
Jak to?
OJCIEC CHRZESTNY
Poniekąd tak – Wać Pan rozumiesz – bez piątej klepki. —
Mąż wchodzi.
MĄŻ
Przepraszam Pana, żem go prosił o tak późnej godzinie, ale od kilku dni mój biedny syn budzi się zawsze około dwunastej, wstaje i przez sen mówi – proszę za mną. —
LEKARZ
Chodźmy. – Jestem bardzo ciekawy owego fenomenu. —
*
Pokój sypialny. – Służąca – Krewni – Ojciec Chrzestny – Lekarz – Mąż. —
KREWNY
Cicho. —
DRUGI
Obudził się, a nas nie słyszy.
LEKARZ
Proszę Panów nic nie mówić. —
OJCIEC CHRZESTNY
To rzecz arcydziwna. —
ORCIO
wstając
O Boże – Boże. —
KREWNY
Jak powoli stąpa. —
DRUGI
Jak trzyma ręce założone na piersiach. —
TRZECI
Nie mrugnie powieką – ledwo że usta roztwiera, a przecie głos ostry, przeciągły z nich się dobywa. —
SŁUŻĄCY
Jezusie Nazareński!
ORCIO
Precz ode mnie ciemności – jam się urodził synem światła i pieśni – co chcecie ode mnie? – czego żądacie ode mnie? —
Nie poddam się wam, choć wzrok mój uleciał z wiatrami i goni gdzieś po przestrzeniach – ale on wróci kiedyś, bogaty w promienie gwiazd, i oczy moje rozogni płomieniem. —
OJCIEC CHRZESTNY
Tak jak nieboszczka, plecie sam nie wie co – to widok bardzo zastanawiający. —
LEKARZ
Zgadzam się z Panem Dobrodziejem. —
MAMKA
Najświętsza Panno Częstochowska, weź mi oczy i daj jemu. —
ORCIO
Matko moja, proszę cię – matko moja, naślij mi teraz obrazów i myśli, bym żył wewnątrz, bym stworzył drugi świat w sobie, równy temu, jaki postradałem. —
KREWNY
Co myślisz, bracie, to wymaga rady familijnej. —
DRUGI
Czekaj – cicho. —
ORCIO
Nie odpowiadasz mi – o matko! nie opuszczaj mnie. —
LEKARZ
do Męża
Obowiązkiem moim jest prawdę mówić. —
OJCIEC CHRZESTNY
Tak jest – to jest obowiązkiem – i zaletą lekarzy, Panie Konsyliarzu89.
LEKARZ
Pański syn ma pomieszanie zmysłów, połączone z nadzwyczajną drażliwością nerwów, co niekiedy sprawia, że tak powiem, stan snu i jawu90 zarazem, stan podobny do tego, który oczewiście91 tu napotykamy. —
MĄŻ
na stronie
Boże, patrz, on Twoje sądy mi tłumaczy. —
LEKARZ
Chciałbym pióra i kałamarza – Cerasi laurei dwa grana92 etc. etc. …
MĄŻ
W tamtym pokoju Pan znajdziesz – proszę wszystkich, by wyszli. —
GŁOSY POMIESZANE
Dobranoc93 – dobranoc – do jutra —
wychodzą
ORCIO
budząc się
Dobrej nocy mi życzą – mówcie o długiej nocy – o wiecznej może – ale nie o dobrej, nie o szczęśliwej. —
MĄŻ
Wesprzyj się na mnie, odprowadzę cię do łóżka. —
ORCIO
Ojcze, co to się ma znaczyć94? —
MĄŻ
Okryj się dobrze i zaśnij spokojnie, bo doktor mówi, że wzrok odzyskasz. —
ORCIO
Tak mi niedobrze – sen mi przerwały głosy czyjeś. —
zasypia
MĄŻ
Niech moje błogosławieństwo spoczywa na tobie – nic ci więcej dać nie mogę, ni szczęścia, ni światła, ni sławy – a dobija godzina95, w której będę musiał walczyć, działać z kilkoma ludźmi przeciwko wielu ludziom. – Gdzie się ty podziejesz, sam jeden i wśród stu przepaści, ślepy, bezsilny, dziecię i poeto zarazem, biedny śpiewaku bez słuchaczy, żyjący duszą za obrębami ziemi, a ciałem przykuty do ziemi – o ty nieszczęśliwy, najnieszczęśliwszy z aniołów, o ty mój synu? —
MAMKA
u drzwi
Pan Konsyliarz każe JW. Pana prosić. —
MĄŻ
Dobra moja Katarzyno, zostań się przy małym. —
wychodzi
CZĘŚĆ TRZECIA 96
Do pieśni – do pieśni97.
Kto ją zacznie, kto jej dokończy? – Dajcie mi przeszłość, zbrojną w stal, powiewną rycerskimi pióry98. – Gotyckie wieże wywołam przed oczy wasze – rzucę cień katedr świętych na głowy wam. – Ale to nie to – tego już nigdy nie będzie. —
*
Ktokolwiek jesteś, powiedz mi, w co wierzysz – łatwiej byś życia się pozbył, niż wiarę jaką wynalazł, wzbudził wiarę w sobie. Wstydźcie się, wstydźcie wszyscy, mali i wielcy, – a mimo was, mimo żeście mierni i nędzni, bez serca i mózgu, świat dąży ku swoim celom, rwie za sobą, pędzi przed się, bawi się z wami, przerzuca, odrzuca – walcem świat się toczy, pary znikają i powstają, wnet zapadają, bo ślisko – bo krwi dużo99 – krew wszędzie – krwi dużo, powiadam wam. —
*
Czy widzisz owe tłumy, stojące u bram miasta wśród wzgórzów100 i sadzonych topoli – namioty rozbite – zastawione deski, długie, okryte mięsiwem i napojami, podparte pniami, drągami. – Kubek lata z rąk do rąk – a gdzie ust się dotknie, tam głos się wydobędzie, groźba, przysięga lub przeklęstwo. – On lata, zawraca, krąży, tańcuje, zawsze pełny, brzęcząc, błyszcząc, wśród tysiąców101. – Niechaj żyje kielich pijaństwa i pociechy! —
*
Czy widzicie, jak oni czekają niecierpliwie – szemrzą między sobą, do wrzasków się gotują – wszyscy nędzni, ze znojem na czole, z rozczuchranymi102 włosy, w łachmanach, z spiekłymi twarzami, z dłoniami pomarszczonymi od trudu – ci trzymają kosy, owi potrząsają młotami, heblami – patrz – ten wysoki trzyma topór spuszczony – a tamten stemplem103 żelaznym nad głową powija; dalej w bok pod wierzbą chłopię małe wisznię104 do ust kładzie, a długie szydło w prawej ręce ściska105. – Kobiety przybyły także, ich matki, ich żony, głodne i biedne jak oni, zwiędłe przed czasem, bez śladów piękności – na ich włosach kurzawa bitej drogi – na ich łonach poszarpane odzieże – w ich oczach coś gasnącego, ponurego, gdyby przedrzeźnianie wzroku – ale wnet się ożywią – kubek lata wszędzie, obiega wszędzie. – Niech żyje kielich pijaństwa i pociechy! —
*
Teraz szum wielki powstał w zgromadzeniu – czy to radość, czy rozpacz? – kto rozpozna jakie uczucie w głosach tysiąców? – Ten, który nadszedł, wstąpił na stół, wskoczył na krzesło i panuje nad nimi, mówi do nich. – Głos jego przeciągły, ostry, wyraźny – każde słowo rozeznasz, zrozumiesz – ruchy jego powolne, łatwe, wtórują słowom, jak muzyka pieśni – czoło wysokie, przestronne, włosa jednego na czaszce nie masz, wszystkie wypadły, strącone myślami – skóra przyschła do czaszki, do liców, żółtawo się wcina pomiędzy koście i muszkuły106 – a od skroni broda czarna wieńcem twarz opasuje – nigdy krwi, nigdy zmiennej barwy na licach – oczy niewzruszone, wlepione w słuchaczy – chwili jednej zwątpienia, pomieszania nie dojrzeć; a kiedy ramię wzniesie, wyciągnie, wytęży ponad nimi, schylają głowy, zda się, że wnet uklękną przed tym błogosławieństwem wielkiego rozumu – nie serca – precz z sercem, z przesądami107, a niech żyje słowo pociechy i mordu! —
*
To ich wściekłość, ich kochanie, to władzca108 ich dusz i zapału – on obiecuje im chleb i zarobek – krzyki się wzbiły, rozciągnęły, pękły po wszystkich stronach – „Niech żyje Pankracy109! – chleba nam, chleba, chleba!” – A u stóp mówcy opiera się na stole przyjaciel czy towarzysz, czy sługa. —
*
Oko wschodnie, czarne, cieniowane długimi rzęsy – ramiona obwisłe, nogi uginające się, ciało niedołężnie w bok schylone – na ustach coś lubieżnego, coś złośliwego, na palcach złote pierścienie – i on także głosem chrapliwym woła – „Niech żyje Pankracy!” – Mówca ku niemu na chwilę wzrok obrócił. – „Obywatelu przechrzto110, podaj mi chustkę”.—
*
Tymczasem trwają poklaski i wrzaski. – „Chleba nam, chleba, chleba! – Śmierć panom, śmierć kupcom – chleba, chleba!” —
Szałas – lamp kilka – księga rozwarta na stole Przechrzty.
PRZECHRZTA
Bracia moi podli, bracia moi mściwi, bracia kochani, ssajmy111 karty Talmudu112 jako pierś mleczną, pierś żywotną, z której siła i miód płynie dla nas, dla nich gorycz i trucizna.
CHÓR PRZECHRZTÓW
Jehowa pan nasz, a nikt inny. – On nas porozrzucał wszędzie, On nami, gdyby splotami niezmiernej gadziny, oplótł świat czcicielów Krzyża, panów naszych, dumnych, głupich, niepiśmiennych113. – Po trzykroć pluńmy na zgubę im – po trzykroć przeklęstwo im.
PRZECHRZTA
Cieszmy się, bracia moi. – Krzyż, wróg nasz, podcięty, zbutwiały, stoi dziś nad kałużą krwi, a jak raz się powali, nie powstanie więcej. – Dotąd pany go bronią.
CHÓR
Dopełnia się praca wieków, praca nasza markotna, bolesna, zawzięta. – Śmierć panom – po trzykroć pluńmy na zgubę im – po trzykroć przeklęstwo im!
PRZECHRZTA
Na wolności bez ładu, na rzezi bez końca, na zatargach i złościach, na ich głupstwie i dumie osadzim potęgę Izraela – tylko tych panów kilku – tych kilku jeszcze zepchnąć w dół – trupy ich przysypać rozwalinami Krzyża. —
CHÓR
Krzyż znamię święte nasze – woda chrztu połączyła nas z ludźmi – uwierzyli pogardzający miłości pogardzonych. —
Wolność ludzi prawo nasze – dobro ludu cel nasz – uwierzyli synowie chrześcijan w synów Kajfasza114.
–Przed wiekami wroga umęczyli ojcowie nasi – my go na nowo dziś umęczym i nie zmartwychwstanie więcej. —
PRZECHRZTA
Chwil kilka jeszcze, jadu żmii115 kropel kilka jeszcze – a świat nasz, nasz, o bracia moi! —
CHÓR
Jehowa Pan Izraela, a nikt inny. – Po trzykroć pluńmy na zgubę ludom – po trzykroć przeklęstwo im. —
Słychać stukanie.
PRZECHRZTA
Do roboty waszej – a ty, święta księgo, precz stąd, by wzrok przeklętego nie zbrudził kart twoich. —
Talmud chowa
Kto tam?
GŁOS ZZA DRZWI
Swój – W imieniu Wolności116, otwieraj. —
PRZECHRZTA
Bracia, do młotów i powrozów. —
otwiera
LEONARD
wchodząc
Dobrze, Obywatele, że czuwacie i ostrzycie puginały na jutro. —
do jednego z nich przystępuje
A ty co robisz w tym kącie? —
JEDEN Z PRZECHRZTÓW
Stryczki, Obywatelu. —
LEONARD
Masz rozum, bracie – kto od żelaza nie padnie w boju, ten na gałęzi skona. —
PRZECHRZTA
Miły Obywatelu Leonardzie, czy sprawa pewna na jutro? —
LEONARD
Ten, który myśli i czuje117 najpotężniej z nas wszystkich, wzywa cię na rozmowę przeze mnie. – On ci sam na to pytanie odpowie. —
PRZECHRZTA
Idę – a wy nie ustawajcie w pracy – Jankielu, pilnuj ich dobrze. —
wychodzi z Leonardem
CHÓR PRZECHRZTÓW 118
Powrozy i sztylety, kije i pałasze, rąk naszych dzieło, wyjdziecie na zatratę im – oni panów zabiją po błoniach – rozwieszą po ogrodach i borach – a my ich potem zabijem, powiesim. – Pogardzeni wstaną w gniewie swoim, w chwałę Jehowy się ustroją; słowo Jego zbawienie, miłość Jego dla nas zniszczeniem dla wszystkich. – Pluńmy po trzykroć na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im! —
*
Namiot – porozrzucane butelki, kielichy.
PANKRACY
Pięćdziesięciu hulało tu przed chwilą i za każdym słowem moim krzyczało – Vivat – czy choć jeden zrozumiał myśli moje? – pojął koniec drogi, u początku której hałasuje? – Ach! servile imitatorum pecus119. —
Wchodzi Leonard i Przechrzta.
Czy znasz hrabiego Henryka?
PRZECHRZTA
Wielki Obywatelu, z widzenia raczej niż z rozmowy – raz tylko, pamiętam, przechodząc na Boże Ciało, krzyknął mi – „Ustąp się” – i spojrzał na mnie wzrokiem pana – za co mu ślubowałem stryczek w duszy mojej. —
PANKRACY
Jutro jak najraniej wybierzesz się do niego i oświadczysz, że chcę się z nim widzieć osobiście, potajemnie, pojutrze w nocy. —
PRZECHRZTA
Wiele mi dasz ludzi? Bo nieostrożnie byłoby się puszczać samemu. —
PANKRACY
Puścisz się sam, moje imię strażą twoją – szubienica, na której powiesiliście Barona zawczoraj, plecami twymi. —
PRZECHRZTA
Aj waj!
PANKRACY
Powiesz, że przyjdę do niego o dwunastej w nocy, pojutrze. —
PRZECHRZTA
A jak mnie każe zamknąć lub obije? —
PANKRACY
To będziesz męczennikiem za Wolność Ludu. —
PRZECHRZTA
Wszystko, wszystko za Wolność Ludu —
na stronie
Aj waj —
PANKRACY
Dobranoc, Obywatelu. —
Przechrzta wychodzi.
LEONARD
Na co ta odwłoka, te półśrodki, układy – rozmowy? – Kiedym przysiągł uwielbiać i słuchać ciebie, to że cię miałem za bohatera ostateczności, za orła lecącego wprost do celu, za człowieka stawiającego siebie i swoich wszystkich na jedną kartę. —
PANKRACY
Milcz, dziecko. —
LEONARD
Wszyscy gotowi – przechrzty broń ukuli i powrozów nasnuli – tłumy krzyczą, wołają o rozkaz; daj rozkaz, a on pójdzie jak iskra, jak błyskawica, i w płomień się zamieni, i przejdzie w grom. —
PANKRACY
Krew ci bije do głowy – to konieczność lat twoich, a z nią walczyć nie umiesz i to nazywasz zapałem. —
LEONARD
Rozważ, co czynisz. Arystokraty w bezsilności swojej zawarli się w Św. Trójcy120 i czekają naszego przybycia jak noża gilotyny. – Naprzód, Mistrzu, bez zwłoki naprzód, i po nich.
PANKRACY
Wszystko jedno – oni stracili siły ciała w rozkoszach, siły rozumu w próżniactwie legnąć muszą. —
LEONARD
Kogóż się boisz – któż cię wstrzymuje? —
PANKRACY
Nikt – jedno wola moja. —
LEONARD
I na ślepo jej mam wierzyć?
PANKRACY
Zaprawdę ci powiadam – na ślepo. —
LEONARD
Ty nas zdradzasz. —
PANKRACY
Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej – nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał…
LEONARD
Tu szpiegów nie ma, a potem cóż?…
PANKRACY 121
Nic – tylko pięć kul w twoich piersiach za to, żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności. —
przystępuje do niego
Wierz mi – daj sobie pokój. —
LEONARD
Uniosłem się, przyznaję – ale nie boję się kary. – Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż. —
PANKRACY
Jesteś żywy, pełny nadziei i wierzysz głęboko – najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia. —
LEONARD
Co mówisz? —
PANKRACY
Myśl więcej, gadaj mniej, a kiedyś mnie zrozumiesz. – Czy posłałeś do magazynu po dwa tysiące ładunków? —
LEONARD
Posłałem Dejca z oddziałem. —
PANKRACY
A składka szewców oddana do kasy naszej?
LEONARD
Z najszczerszym zapałem się złożyli co do jednego i przynieśli sto tysięcy.
PANKRACY
Jutro zaproszę ich na wieczerzę. – Czy słyszałeś co nowego o hrabim Henryku? —
LEONARD
Pogardzam zanadto panami, bym wierzył temu, co o nim mówią – upadające rasy energii nie mają – mieć nie powinny, nie mogą. —
PANKRACY
On jednak zbiera swoich włościan i, zaufany w ich przywiązaniu, gotuje się iść na odsiecz zamkowi Świętej Trójcy122.
LEONARD
Kto nam zdoła się oprzeć – przecie w nas wcieliła się Idea wieku naszego. —
PANKRACY
Ja chcę go widzieć – spojrzeć mu w oczy – przeniknąć do głębi serca – przeciągnąć na naszą stronę. —
LEONARD
Zabity arystokrata. —
PANKRACY
Ale poeta zarazem123. – Teraz zostaw mnie samym. —
LEONARD
Przebaczasz mi, Obywatelu?
PANKRACY
Zaśnij spokojnie – gdybym ci nie przebaczył, już byś zasnął na wieki. —
LEONARD
Jutro nic nie będzie? —
PANKRACY
Dobrej nocy i miłego marzenia. —
Leonard wychodzi.
Hej, Leonardzie! —
LEONARD
wracając
Obywatelu Wodzu —
PANKRACY
Pojutrze w nocy pójdziesz ze mną do hrabiego Henryka. —
LEONARD
Słyszałem. —
wychodzi
PANKRACY
Dlaczegóż mnie, wodzowi tysiąców, ten jeden człowiek na zawadzie stoi? – Siły jego małe w porównaniu z moimi – kilkaset chłopów, ślepo wierzących jego słowu, przywiązanych miłością swojskich zwierząt… To nędza, to zero. – Czemuż tak pragnę go widzieć, omamić – czyż duch mój napotkał równego sobie i na chwilę się zatrzymał? – Ostatnia to zapora dla mnie na tych równinach – trza ją obalić, a potem… Myśli moja, czyż nie zdołasz łudzić siebie, jako drugich łudzisz – wstydź się, przecie ty znasz swój cel, ty jesteś myślą – panią ludu – w tobie zeszła się wola i potęga wszystkich – i co zbrodnią dla innych, to chwałą dla ciebie. – Ludziom podłym, nieznanym, nadałaś imiona – ludziom bez czucia wiarę nadałaś – świat na podobieństwo swoje124 – świat nowy utworzyłaś naokoło siebie – a sama błąkasz się i nie wiesz, czym jesteś. – Nie, nie, nie – ty jesteś wielką125!
pada na krzesło i duma
*
Bór – porozwieszane płótna na drzewach – w środku łąka, na której stoi szubienica – szałasy – namioty – ogniska – beczki – tłumy ludzi.
MĄŻ
przebrany, w czarnym płaszczu, z czapką czerwoną wolności 126 na głowie, wchodzi trzymając Przechrztę za ramię
Pamiętaj! —
PRZECHRZTA
po cichu
JW. Panie, oprowadzę cię127 – nie wydam cię, na honor. —
MĄŻ
Mrugnij okiem, palec podnieś, a w łeb ci strzelę – możesz się domyślić, że nie dbam o życie twoje… kiedym własne na to odważył. —
PRZECHRZTA
Aj waj – żelaznymi kleszczami dłoń mi ściskasz – cóż mam robić!
MĄŻ
Mów ze mną jak ze znajomym, z przyjacielem nowo przybyłym. – Cóż to za taniec? —
PRZECHRZTA
Taniec wolnych ludzi128. Tańcują mężczyźni i kobiety wokoło szubienicy i śpiewają.
CHÓR
Chleba, zarobku, drzewa na opał w zimie, odpoczynku w lecie! – Hura – Hura!
Bóg nad nami nie miał litości – Hura – Hura! —
Królowie nad nami nie mieli litości – Hura – Hura! —
Panowie nad nami nie mieli litości – Hura! —
My dziś Bogu, królom i panom za służbę podziękujem – Hura – Hura! —
MĄŻ
do dziewczyny
Cieszy mnie, żeś tak rumiana i wesoła.
DZIEWCZYNA
A dyć tośmy długo na taki dzień czekały. – Juści, ja myłam talerze, widelce szurowała ścierką, dobrego słowa nie słyszała nigdy – a dyć czas, czas, bym jadła sama – tańcowała sama129 – Hura! —
MĄŻ
Tańcuj, Obywatelko. —
PRZECHRZTA
cicho
Zmiłuj się, JW. Panie – ktoś może cię poznać – wychodźmy. —
MĄŻ
Jeśli kto130 mnie pozna, toś zginął – idźmy dalej. —
PRZECHRZTA
Pod tym dębem siedzi klub Lokajów131. —
MĄŻ
Przybliżmy się.
PIERWSZY LOKAJ
Jużem ubił mojego dawnego pana. —
DRUGI LOKAJ
Ja szukam dotąd mojego barona – zdrowie twoje! —
KAMERDYNER
Obywatele, schyleni nad prawidłem w pocie i poniżeniu, glancując buty, strzyżąc132 włosy, poczuliśmy prawa nasze – zdrowie klubu całego! —
CHÓR LOKAI
Zdrowie Prezesa – on nas powiedzie drogą honoru133. —
KAMERDYNER
Dziękuję, Obywatele.
CHÓR LOKAI
Z przedpokojów, więzień naszych, razem, zgodnie, jednym wypadliśmy rzutem – Vivat! – Salonów znamy śmieszności i wszeteczeństwa134 – Vivat! – Vivat! —
MĄŻ
Cóż to za głosy, twardsze i dziksze, wychodzące z tej gęstwiny na lewo? —
PRZECHRZTA
To chór rzeźników, JW. Panie. —
CHÓR RZEŹNIKÓW
Obuch i nóż to broń nasza – szlachtuz135 to życie nasze. – Nam jedno: czy bydło, czy panów rznąć. —
Dzieci siły i krwi, obojętnie patrzym na drugich, słabszych i bielszych – kto nas powoła, ten nas ma – dla panów woły, dla ludu panów bić będziem.
Obuch i nóż broń nasza – szlachtuz życie nasze – szlachtuz – szlachtuz – szlachtuz. —
MĄŻ
Tych lubię – przynajmniej nie wspominają ani o honorze, ani o filozofii. – Dobry wieczór Pani. —
PRZECHRZTA
cicho
JW. Panie, mów Obywatelko – lub Wolna Kobieto. —
KOBIETA
Cóż znaczy ten tytuł, skąd się wyrwał? – Fe – fe – cuchniesz starzyzną. —
MĄŻ
Język mi się zaplątał. —
KOBIETA
Jestem swobodną, jako ty, niewiastą wolną, a towarzystwu za to, że mi prawa przyznało, rozdaję miłość moją. —
MĄŻ
Towarzystwo znów za to ci dało te pierścienie i ten łańcuch ametystowy. – Och! podwójnie dobroczynne towarzystwo! —
KOBIETA
Nie, te drobnostki zdarłam przed wyzwoleniem moim – z męża mego, wroga mego, wroga wolności, który mnie trzymał na uwięzi. —
MĄŻ
Życzę Obywatelce miłej przechadzki. —
przechodzi
Któż jest ten dziwny żołnierz – oparty na szabli obosiecznej, z główką trupią na czapce, z drugą na felcechu136, z trzecią na piersiach? – Czy to nie sławny Bianchetti137, taki dziś kondotier ludów, jako dawniej bywali kondotiery książąt i rządów? —