Kitabı oku: «Więzienie», sayfa 5

Yazı tipi:

Ale trzej aresztanci odeszli już na bok i wysoki mówił:

– No, Paszka, dość babrać się w błocie… no!

U nóg Miszy, podnosząc się z ziemi, kurczyło się niewielkie, pomięte, uwalane w błocie ciało; słyszał ochrypły szlochający głos:

– To nic… ja – odpłacę… dobrze!

– Niegodziwi! – krzyknął Misza, zwracając się ku aresztantom.

Wysoki uśmiechnął się, milcząco wyciągnął rękę i pokazał mu figę…

– To nic! – ochryple mamrotał pobity. Drżącymi rękoma nasuwał czapkę na głowę, słaniał się jak pijany, kaszlał i pluł krwią. Twarz miał boleśnie wykrzywioną, ruda broda i wąsy trzęsły się, otwarte15 usta na bladej twarzy łapczywie oddychały na podobieństwo głębokiej krwawiącej rany. A w niebieskich oczach żarzyło się zimne, bezlitosne okrucieństwo… Misza pomógł mu powstać z ziemi, wyjął chustkę z kieszeni… Lecz w tej chwili powoli zbliżył się wartownik i począł mu robić wymówki:

– Znowu pan podchodzi, panie! Ile razy…

– Przed chwilą tutaj go zbili! – drżąc na całym ciele rzekł Misza.

– Mówione było panu – żeby nie podchodzić…

– Chciejcież zrozumieć! – oni go bili! – przekonywająco powtórzył Misza.

– To nie pana rzecz – mówił szyldwach. – Nie pan przecie jesteś tutaj naczelnikiem… więc niech sobie pan chodzi w naznaczonym miejscu… A jeśli jeszcze będzie pan podchodził do ludzi… to ja o tym powiem i pozbawią pana spaceru…

– Jakże oni go bili! – zawołał Misza przerażony, zamknąwszy oczy…

– No, to cóż? To już ich rzecz… taki, co bije, to już swoje dostanie… a pan się nie ma czego bać… jeśli pan nie będzie podchodził… – gderliwie i uparcie powtarzał szyldwach.

Misza szybko odwrócił się – twarz żołnierza była zmęczona, w wypłowiałych oczach nieruchomo zastygła szara nuda…

– A żołnierz później ma za was odpowiadać – mówił, leniwie poruszając wargami…

Misza poszedł do celi, zanim upłynął termin spaceru. Kiedy w towarzystwie Oficerowa wszedł na korytarz, ktoś z mroku zawołał na nich:

– Nazad! zaczekaj przy ganku…

– Co to takiego? – zapytał Misza dozorcy, wychodząc z powrotem na dziedziniec.

– Przenoszą do pana sąsiada…

– Kogo?

– Nie wiem…

Z więzienia wyszedł starszy pomocnik naczelnika, z ukosa, posępnie spojrzał w twarz Miszy, krótko zakomenderował Oficerowowi:

– Prowadź!

I raptem nieludzkim głosem zawołał:

– A jak na tobie leworwer wisi? Ciapo… popraw… sukinsynie!

IX

Misza gorączkowo chodził po celi, a w okrążającym go półmroku, wlewając się wąską strugą przez lufcik, dźwięczała cicha, żałosna pieśń – brzydka, podobna do dalekiego wycia zgłodniałego wilka:

 
A-a-a! O-o-oj! e-oj…
 

I wszystko, co Misza przeżył w ostatnich czasach, wstawało jedno po drugiem w jego pamięci, jakby wskrzeszone tym monotonnym jękiem, wytrwale i uparcie, niby żądając odeń wytłumaczenia.

„Czyn” jego wydał mu się teraz czymś bladym, mało zrozumiałym, jak stary obraz pokryty pyłem i kopciem, a sam sobie wydawał się śmiesznym studentem, niedorzecznie wymachującym rękoma pośród tłumu ludzi, ludzi zmieszanych własną niemocą i zawstydzonych łatwością, z jaką ich pokonała tępa, mechaniczna, ale zorganizowana siła. Zmęczone, złe, obojętne twarze policjantów, pogardliwy wyraz twarzy oficera, do którego Misza wykrzyczał swoją mowę, rewirowy z chorym zębem – wszystko to wypływało w pamięci młodzieńca jak zimna bezsensowna plama, jak zmora, uciskająca jego mózg…

Wstydzili się zapewne naszej niemocy… – myślał Misza i za chwilę już rozumiał, że ci posępni, wąsaci żołnierze, nauczeni i przyzwyczajeni do traktowania ludzi jak bydło, nie mogą się niczego wstydzić i nic więcej czuć nie potrafią, prócz bólu fizycznego i strachu przed siłą, która ich ujarzmiła i porusza nimi dowolnie. Przypomniał mu się woźnica – jak trwożnie zaszarpał lejcami, kiedy nań krzyknął rewirowy. Zadźwięczał obojętny głos człowieka u bramy cyrkułu, człowieka, który mówił o ludziach, jak o klocach drzewa lub cegłach… Przyszła mu na myśl matka Oficerowa, nie protestująca, kiedy jej synowi dano nazwisko podług profesji ojca, a przecież powinna była wiedzieć, że to nazwisko będzie powodem złych i obrażających drwin z jej syna… Może tylko dlatego Oficerow spędził trzy lata jako skazaniec w dyscyplinarnych kadrach… Przypomniała mu się pokojówka naczelnika więzienia, która za dziesięć rubli przebaczyła znęcanie się nad nią… Oficerow na całe życie wystraszony ludzkim okrucieństwem… bezmyślna litość starca Kornieja, który bez szemrania, ulegając cudzej woli, przez osiemnaście lat powtarza wciąż ludziom jedne i te same tępe słowa: nie wolno! – a nigdy nie zapyta siebie – dlaczego nie wolno?

Nawet we śnie ludzie widzą i czują, że ich biją i, owładnięci strachem, krzyczą przez sen dzikimi głosami:

– Nie bij! Daruj…

– Ludzi nie ma, ludzi! – myślał z bólem Misza. – Po ziemi chodzą jacyś dziwni, nędzni wykonawcy cudzej woli – potulni, to znów źli i okrutni, a zawsze niemal – stworzenia bez własnego „ja”. Prawdopodobnie nawet nie rozumieją tego, co bezmyślnie czynią, i żaden z nich nie odważy się, nie jest w stanie wyrzec tych dumnych ludzkich słów – nie chcę! Więzienie wewnątrz ludzi, i całe życie naokół nich – też więzienie…

Misza przystanął pośrodku celi – uczucie jakiejś lepkiej zimnej nudy napełniło mu piersi. Za oknem smutnie chwiała się melodia:

 
A-a-o-oj…
 

Miszy poczęło się zdawać, że to w nim, w jego piersi drży i jęczy smutek, ból i gorzki wstyd za ludzi…

– Panie… – rozległ się w celi cichy szept. Misza z radością niemal podszedł ku drzwiom – w otworze pośrodku nich łagodnie błyszczały piękne oczy Oficerowa.

– Co takiego? – zapytał Misza.

– Ja tak sobie… Nie śpi pan?

– Nie…

– W więzieniu bardzo wielu źle sypia… Niech pan wysłucha tych wierszy, jeżeli pan ciekawy…

– Proszę bardzo… mówcie!

– Tylko mnie się zdaje, że one są zakazane… To na drugim piętrze było napisane… w wieży, na ścianie, ołówkiem… o, na pewno zakazane…

Oczy Oficerowa znikły na chwilę z krążka we drzwiach, potem utkwił w nim swoje wargi i celę napełnił cichy, tajemniczy szept, przepojony ciepłym smutkiem i strachem:

 
Żył na świecie kiedyś człowiek…
Z prawdą tylko był w przyjaźni,
Lecz za przyjaźń jego z prawdą
Z ludzi nikt nie lubił go…
 
 
I mówiono o nim wszędzie
Z nienawiścią i ze strachem.
Nigdzie więc nad głową dachu
Nie znajdował człowiek ów…
 
 
Samotny i wszystkim obcy,
Cicho umarł on w więzieniu,
I za trumną jego nikt,
Nikt nie poszedł na mogiłę…
 
 
Nie wie nikt, gdzie pochowany
Prawdy druh prześladowanej,
Tylko serce moje zna
Tajemnicę tą… i – milczy…
 

W okrągłym otworze starych, krzepko spojonych żelazem drzwi, poruszało się coś ciemnego, miękkiego, żywego, rodząc ciche, smutkiem drgające słowa. Misza z szeroko otwartymi oczami stał, nachyliwszy głowę do okienka, słuchał i zdawało mu się, że to właśnie drzewo tych drzwi, które pochłonęło mnóstwo tęsknoty i samotnych dumań, przesycone ciężkimi westchnieniami ludzi, zamieniło ludzkie cierpienie w smutną legendę i teraz tajemniczo ją opowiada. I legendzie tej ledwie dosłyszalnie, wzdychając w mroku za oknem, wtóruje nieskończona pieśń – jęk.

W okienku coś przesunęło się, i po chwili ciepłymi płomykami zajaśniały śmiejące się oczy Oficerowa.

– Podobały się panu? – wyszeptał.

W gardle Miszy zrobiło się sucho, w piersiach zabrakło mu tchu. Uporczywie patrzał w piękne oczy dozorcy i raptem zdało mu się, że to sam Oficerów ułożył te wiersze, niewątpliwie on. Po chwili milczenia odrzekł z cicha:

– Tak – podobały mi się… Dlaczego pan myśli, że te wiersze są zakazane?

– Jakże – przecież o prawdzie! A pasują do Wasyla Nikitycza?

– Nie wiem… być może… A pan sam nie pisuje wierszy?

– Ja? – zapytał zdziwiony Oficerow. – Nie… co znowu? Ja – nie mam odwagi… Tylko, będąc jeszcze w wojsku, ułożyłem sobie jedną modlitwę…

– Jaką? Niech pan powie!

Kilka sekund ciszy i – znów w celi ozwał się szelest prostych, serdecznie wypowiedzianych słów:

– Panie, Boże mój! Czemu w ludziach tak wiele okrucieństwa i złości? Boże – czemu?…

Pytanie to, jak olbrzymia fala, miękko, ale silnie pchnęła Miszę w pierś, porwała go i zmięła. Bezgłośnie zrobił krok w tył, przysiadł na brzegu pryczy i, mocno wciskając się plecami w kąt pieca, nieruchomo patrzał na drzwi i czekał na coś…

Oficerow zaś spokojnie mówił:

– Była długa… teraz już ją zapomniałem… Wie pan – ja bardzo lubię wiersze… zupełnie nie podobne do tego, co mówią ludzie…

Misza widział, że oczy dozorcy uważnie patrzą na niego; słyszał szelest za drzwiami i jednostajne, smutne dźwięki śpiewu za oknem…

Piec grzał go w plecy, ale w piersiach było mu ciasno i zimno.

– Czy pan niezdrów? – zapytał dozorca. – Pogoda taka nieznośna…

– Nie, nic mi nie jest… – głucho odparł Misza.

Zdawało mu się, że w celi jest duszno, powietrze jakoś dziwnie gęste, przesycone ciężkim, ciepłym szeptem, że trudno oddychać tym powietrzem.

– Niech się pan położy – poradził mu Oficerów. – Czas spać.

I wtem dodał:

– Wiem, kogo wsadzono obok pana…

Misza nic nie odpowiedział. Oczy Oficerowa błysnęły łagodnie i zniknęły.

Teraz, na ich miejscu, pozostał tylko okrągły mały otwór pośrodku drzwi, a przezeń widniał na ścianie martwy, szary krążek, oświecony równym, nieruchomym światłem. Misza patrzał nań z czołem boleśnie zmarszczonym i mówił sam do siebie:

 
Nigdzie więc nad głową dachu
Nie znajdował sobie człek…
 

Za oknem ledwo dosłyszalna wiła się i drżała pieśń… jakby tułając się w pomroce… Jak gdyby ten, co ją zaczął śpiewać, nie mógł już się powstrzymać, poddał się bez woli jej władzy, i zrywał sobie pierś w tej monotonnej skardze…

Później o uszy jego odbiło się niezrozumiałe, urywane stukanie… jakby gdzieś spadło parę kropel deszczu…

15.otwarte – odczytanie niepewne, w źródle omyłkowo: trzęsły się or i- zwarte usta. [przypis edytorski]