Kitabı oku: «Zaklęte pieniądze», sayfa 5
Gdy kozica znikła nam z oczów zupełnie, ruszyliśmy w drogę i za dobre półtory godziny stanęliśmy na szczycie Zawratu, zkąd szeroki otworzył się nam widok na nagą i dziką okolicę pięciu stawów, co jak ogromne zwierciadła leżą w poważnéj oprawie popielatych głazów, a czubaty wierzch Krywania, niby głowa cukru, okazuje się oczom.
Z Zawratu spuściliśmy się na dół. Tu droga była trochę przykra, bo trzeba było skakać ciągle po kamieniach. Szczęściem, że kamienie te są pokryte żółtym mchem, który powierzchnię ich robi chropowatą i można posuwać się bez obawy poślizgnięcia lub upadku. Tak okrążyliśmy jeden staw, którego objętość mierzona nogami pokazała się kilkakroć większa, niż się oczom zdawało. – Staw ten oświecony słońcem, wyglądał jak roztopiony szafir i szmaragd, bo i zielony i niebieski miał kolor. Lekki wiatr marszczył gładką powierzchnię jego w kryształowe karby, a słońce po tych karbach rzucało złote, migotliwe blaski. Koło szałasu pięciu stawów nie długośmy się zatrzymali. Jestto najnędzniejszy, najposępniejszy szałas w Tatrach, bez zielonéj polany, bez drzew i krzaków, schowany wśród nagich głazów. I pasterze tego szałasu są więcéj ponurzy, dzicy, – zuchwali i mniéj gościnni. Mówią nawet, że niektórzy z nich nie dość uczciwem trudnią się rzemiosłem.
Za tym szałasem ciągnie się drugi staw nazywany wielkim mający koło 60 morgów powierzchni. Z niego wypływa wodospad Siklawa. Nie może on iść w porównanie z zagranicznemi wodospadami, ale w mokre lata jest dość duży, a masa wody rozpryskującéj się po kamieniach w białą pianę i pędzącéj po nagiéj skale w przepaść z szumem i hałasem, sprawia wielkie wrażenie. – Do tego wodospadu dochodzą zwykle osoby, które nie przez Zawrat piechotą, ale na wózkach wybierają się do Morskiego Oka. – Trzeba w takim razie robić duże koło, bo się jedzie z Zakopanego na Poronin, Mur, Bukowinę (wieś), Łysą Polanę do Roztoki. Tu zwykle się wysiada i piechotą wąwozem dochodzi się do wodospadu Siklawy, zkąd idąc jeszcze wyżéj w górę, przez Świstówkę dostać się można do Morskiego Oka, do którego wózki z pakunkami i jadłem dochodzą dołem, choć z wielkim trudem. – Kiedyś, gdy cesarz czy któryś z arcyksiążąt miał zwiedzać Tatry, właściciele Zakopanego z wielkim trudem i kosztem zrobili drogę do Morskiego Oka, ale od tego czasu deszcze, nawałnice, roztopy wiosenne naniosły łomy kamieni i uczyniły ją prawie nieprzebytą. – Najczęściéj wózki zostawia się w Roztoce, a rzeczy i żywność przenoszą przewodnicy do Morskiego Oka. Mało kto jest, coby o Morskiem Oku nie słyszał. Znane ono już było w ten czas, gdy o reszcie Tatrów mało co wiedziano, ale znano go niedokładnie i najpotworniejsze mówiono o niem wieści. Mówiono np. że ma podziemną komunikację z morzem Adryatyckiem czy też Baltyckiem, że skrzynkę z okrętu rozbitego na tem morzu znaleziono w Morskiem Oku, że w głębinach jego kryją się potworne ryby. Pokazało się późniéj, że wszystko to były bajki i wymysły. Morskie Oko jest na takiéj wysokości, że gdyby nawet miało jaką łączność z morzem, to wszystka woda musiałaby wtedy spłynąć z niego do morza, jako będącego znacznie niżéj. – Następnie woda tego stawu jest tak zimna, że oprócz pstrągów i łososi, żadna ryba w nimby się utrzymać nie mogła. W ogóle nietylko powieści wszystkie o Morskiem Oku są fałszywe, ale reputacya o jego wielkości i wspaniałości jest przesadną. Zrobiono mu ją wtedy, gdy innych stawów jeszcze nie znano. Dziś wiemy, że staw wielki koło Siklawy jest znacznie większy, bo ma 60 morgów, podczas gdy Morskie Oko wynosi tylko 57 morgów i 534 sążni kwadratowych. Do tego ogromne skały, jakie ten staw otaczają, złudnie pomniejszają jego wielkość. Trzeba dopiero wypłynąć na tratwie na środek, aby nam zaimponował ten obszar wody. Woda ta jest nadzwyczaj czysta – po brzegach na głębokość paru sążni widać dno zasypane różnokolorowemi kamieniami. – W miarę głębokości woda przybiera ciemnoszafirową i zieloną barwę.
Nierównie dzikszem i posępniejszem jest otoczenie Czarnego Stawu położonego 500 stóp wyżéj. – Z Morskiego Oka wypływa rzeka Białka. – Niedaleko téj rzeki stał przed laty szałas, gdzie podróżni mogli się schronić przed deszczem i przenocować. Szałas ten zniszczał. Dziedzic Szaflarski postawił drugi, ale go górale zburzyli, bo grunt, na którym go postawiono, jest w procesie. I dziedzic i gmina roszczą sobie prawo do niego. Zdawałoby się, że tu, gdzie tyle jest ziemi i lasu, ludzie nie mają powodu kłócić się o posiadanie lada kawałeczka; tymczasem między dziedzicami Szaflar i Zakopanego toczą się zacięte i długie procesa o ziemię, o prawo własności.
W braku szałasu, musieliśmy noc przepędzić na otwartem polu. Tak przynajmniéj zamyślałem zrobić, ale Jędrek zrobił mi niespodziankę i z pomocą siekierki prędko przyrządził mi mały namiot z cienkich smereków7, który przykrył gęsto gałązkami i wysłał mchem. Przed namiotem naniecił ogień, który podtrzymywał do samego rana, by chłodna noc nie dała mi się bardzo w znaki. – Mimo to, było mi tak zimno, że o trzeciéj zbudziłem się i dla rozgrzania puściłem się zaraz w drogę. – Koło Łyséj Polany, spotkaliśmy obławę na niedźwiedzia, który pokazał się w tamtych stronach. Niedźwiedź jest rzadkością w Tatrach.
Z Głodówki, gdzieśmy się zatrzymali dla odpoczynku i zjedli resztę naszych zapasów, pokazywał mi Jędrek węgierskie Tatry, a szczególniéj Łomnicę i inne szczyty. Są one znacznie wyższe od tych gór, które stoją na polskiéj stronie. Przez tak zwany polski grzebień można przejść od Morskiego Oka na węgierską stronę – na Śpiż. Osoby, które chcą zwiedzić Łomnicę – najwyższą górę w Tatrach, tędy przechodzą do Szmeksu, który leży u stóp Łomnicy i ztamtąd koło wodospadu Kaltbachu albo Kolbachu idą na szczyt. – Spytacie może co jest Szmeks? Nie jest to ani wieś, ani miasto, jest to poprostu osada kąpielowa. Dla źródła wody kwaśnéj pobudowano kilkanaście domków w szwajcarskim guście wśród lasu, a ludzie szukający wzmocnienia sił, przybywają tutaj na lato. Oprócz wody mineralnéj, leczą się tu także prysznicem, to jest natryskami zimnéj wody, kąpielami iglicowemi i ciepłemi. – Małemu więc źródełku mineralnéj wody osada zawdzięcza swój byt, a mnóstwo ludzi swoje utrzymanie. Na kilkomilowéj przestrzeni w pobliżu Tatrów jest wiele takich miejsc, zakładów, które powstały w ten sposób. Tak powstała i zabudowała się Szczawnica, Krynica, Żegiestów, Sulin, Bardyów. Tysiące biednych góralskich rodzin znajdują przez to utrzymanie, to wożą gości do tych miejsc, to najmując im mieszkania, nosząc żentycę, wożąc po Dunajcu Pieninami, służąc za przewodników po górach, sprzedając im produkta swoje i t. d. Małe więc te źródełka są źródłem bogactwa; Pan Bóg dał im je jakby dodatek do jałowéj ziemi, która skąpy i lichy plon wydaje. – Kąpiele te z każdym rokiem liczniejszych mają gości i skoro tylko dojazd do nich zostanie ułatwionym przez dobre drogi i koleje – podniosą się jeszcze więcéj. – Taki los spotka najwcześniéj Krynicę i Żegestów, do których właśnie budują kolej. Pójdzie ona z Tarnowa do Leluchowa na Węgry, przez co ziemie leżące koło niéj podniosą się w cenie, a mieszkańcy już dziś mają niemały z tego powodu zarobek przy budowie.
Opowiadałem Jędrkowi o tem wszystkiem i rzekłem w końcu:
– Widzisz, Ci ludzie, którzy odkryli źródła, ich cudowne działanie na zdrowie ludzkie i pobudowali domy dla gości – znaleźli także skarby zaklęte w ziemi. Czyż nie tak?
– No tak, – rzekł, skrobiąc się po głowie – ale co złoto, to nie woda.
– Z téj wody zrobią oni złoto. Ze wszystkiego można je robić, kto umie. Dawniéj ludzie sobie głowy smażyli nad wynalezieniem sposobu robienia złota, dziś wiedzą, że można je robić ze wszystkiego: z łachmanów, które wyrzucamy na śmietniki, z nieczystości ludzkich i zwierzęcych, słowem ze wszystkiego.
Uważałem, że Jędrka zastanowiły te słowa i rozmyślał nad niemi. Gdyśmy odpoczęli, zaproponował mi, czybym nie chciał zboczyć i zobaczyć kuźnice Jaworzyny, które są o wiele większe od zakopańskich i lepiéj utrzymane.
– Zobaczycie panoczku – rzekł śmiejąc się – jak tam z żelaza robią złoto.
– A widzisz, pojąłeś mnie – i z tego można mieć złoto. Wasi dziedzice zakopańscy dosyć go narobili sobie z tego materyału. – No, w któréj stronie ta Jaworzynka.
– Chodźcie za mną.
Ruszyłem tem chętniéj, że w Jaworzynce miałem nadzieję wynajęcia wózka i koni, któreby nas zawiozły do domu; mieliśmy bowiem jeszcze przeszło trzy mile przed sobą. – Tak się też stało i po obejrzeniu Kuźnic Jaworzyńskich, ruszyliśmy do Zakopanego.
V. Poszukiwanie złota w górach
Na drodze koło młyna, spotkaliśmy starego Bartłomieja, który jak się pokazało, wyszedł naprzeciw nam i niecierpliwie nas oczekiwał. Skoro nas zobaczył, zbliżył się prędko i patrząc na nas badawczo, ciekawie, spytał tajemniczym głosem:
– A co?
– O co pytacie? – spytałem.
– Znaleźliście co?
– A cóż mieliśmy znaleźć?
Zapomniałem bowiem zupełnie o przyrzeczeniu danem staremu, że będę szukał złota; a on był tymczasem przekonany, że my tylko dlatego wyruszyli z domu i dlatego oczekiwał nas tak niecierpliwie. – Na zapytanie moje, nie wiedział jak odpowiedzieć, bo bał się zdradzić tajemnicę przed góralem, który nas wiózł. Dał mi tylko znak porozumienia oczami i dodał:
– No to, co wiecie.
– A – rzekłem przypomniawszy sobie, o co idzie – znaleźliśmy – ale nie wiele. Więcéj pokażę wam tu.
– Jakto? tu w Zakopanem?
– Tak.
Oczy starego zaiskrzyły się z radości.
– Więc tuby miało być ono. To mi nigdy na myśl nie przyszło. A być bardzo może – mówił daléj zamyślając się. Szukaliśmy daleko, a nie baczyliśmy na to, że może być blisko. Tylko jeżeli nas już kto uprzedził?
– O ile wiem, to nie. Przynajmniéj bardzo mało.
– Ale już ktoś wie o tem? – spytał przestraszony.
– Być może. Tylko nie umieją wziąść się do tego.
– To trzebaby nam się pospieszyć.
– Dobrzeby było.
– Więc może jutro zaraz nam to pokażecie? Co?
– Zgoda.
Przez cały ten dzień stary był niespokojny, nie mógł usiedzieć na miejscu, wałęsał się koło domu, nie wiedząc jak czas zabić, czasami zaglądał w moje okno, jakby się chciał przekonać, czy nie zniknąłem, jak kamfora. Oczekiwanie zaklętych pieniędzy, które mu jutro miałem pokazać, zajęło całą jego uwagę, nie mógł nic robić, o niczem innem myśleć. Na drugi dzień ledwie świt, słyszałem go podchodzącego kilka razy pod moje drzwi. – Zachowałem się umyślnie cicho, aby myślał, że śpię. Ten długi sen niepokoił go i niecierpliwił. Począł kaszleć i chrząkać. Nie chciałem już dłużéj męczyć starego i wstałem. Wszedł zaraz do izby, by mi posłużyć. Obchodził się ze mną, jak z rzeczą bardzo kosztowną i był prawie nadskakujący. Sam wyczyścił mi suknie, przyniósł śniadanie i nawet ubrać się pomagał.
– No, ja już gotów – rzekłem po wypiciu śniadania.
Góral drgnął z radości na to odezwanie się moje i silny rumieniec wystąpił mu na żółtą, pomarszczoną twarz.
– To chodźmy – rzekł stłumionym głosem.
– A gdzież Jędrek?
– Czy i on potrzebny?
– I bardzo.
Staremu to się nie podobało. Chciwość złota już poczęła działać i złe skutki wydawać, stary Bartłomiej już własnemu zazdrościł synowi i nie rad był, że będzie musiał z nim dzielić się tajemniczemi skarbami. – Czyż w świecie nie tak się dzieje? Im kto więcéj ma, tem chciwszy i skąpszy się staje. Największa część jałmużny pochodzi z rąk ludzi niezamożnych.
Rad nie rad Bartłomiej, musiał zawołać syna i we trzech ruszyliśmy z domu. Bartłomieja zdziwiło, że zamiast iść do lasu lub w odludne miejsca, prowadziłem ich prosto ku kościołowi.
– Jakto, to tam? – spytał z niedowierzaniem.
– Tak.
– Ależ tam ludzie.
– Właśnie. Gdzie więcéj ludzi – tam więcéj pieniędzy.
– To możeby lepiéj w nocy? – zauważył ostrożny Bartłomiej.
– Dzień najsposobniejszy do szukania i zyskiwania pieniędzy – rzekłem – a potem zwróciwszy się do Jędrka, który w milczeniu szedł obok mnie i wzrokiem pełnym oczekiwania i zdziwienia patrzał na mnie – spytałem go:
– Ty tu podobno w tych stronach masz kawałek gruntu?
– E! płony grunt, licha warty. Uprawiać nawet nie ma co, bo się nieopłaci. Więcéj na nim kamieni jak owsa.
– I gdzież ten grunt?
– Niedaleko kościoła, tuż przy drodze, tam, gdzie to źródełko.
– I ciągnie się aż ku rzece?
– Tak – po ten gaik.
– Otóż tu – rzekłem – są zaklęte pieniądze.
Bartłomiej i Jędrek wytrzeszczyli na mnie zdziwione oczy.
– Tu?
– Tak.
– I jakże się dobrać do nich? – spytał Bartłomiej, przysuwając się do mnie.
– Pracą, skromnością i oszczędnością.
– I nie trzeba będzie ani kilofa, ani siekiery, ani motyki?
– Owszem, wszystkiego tego będzie potrzeba.
– Nie rozumiem. Mówcie jaśniéj.
– Widzicie – rzekłem – ten dom po tamtéj stronie drogi.
– To dom Krzeptowskiego, co wybudował dla gości.
– I ten dom niesie mu spore zyski. Otóż jeżeli wy dom wasz z za rzeki, gdzie jest nieprzystępno i daleko, przeniesiecie tu lub zbudujecie nowy, będziecie mogli mieć takie same zyski. W taki sposób dobędziecie z téj jałowéj i nieurodzajnéj ziemi, która wam dotąd nic nie daje cząstkę już tych skarbów, które są w niéj zaklęte.
– Ej, – a to kpicie z nas i tyle – rzekł z oburzeniem Bartłomiej – to nieuczciwie.
– Obiecałem wam pokazać, gdzie są zaklęte pieniądze, które dobyć potrzeba i pokazuję.
– Co mi to za bogactwa, co kapaniną grosz po groszu zbierać trzeba. Bogactwo, to u mnie znaczy dukaty, cwancygiery, choćby kwartami.
– I cóżbyś zrobił z tyloma pieniędzmi?
– Co? wybudowałbym kościół.
– A potem – cobyś zrobił zresztą?
– Cobym zrobił – cobym zrobił – jabym wiedział co zrobić.
Tak mówił, ale widocznie był w kłopocie, bo nie wiedział, coby zrobił.
– Żyłbym sobie dobrze, jak na porządnego gazdę przystoi.
– Czyż przy dochodach z takiego domu nie mógłbyś żyć dobrze? Zresztą dochód z domu, to dopiero cząstka tych zaklętych pieniędzy, które wam dobyć radzę.
– Jeżeli tylko o takich pieniądzach wiecie, to je sobie schowajcie sami dla siebie. Daruję wam je – rzekł Bartłomiej rozdrażniony zawodem, jaki go spotkał. Zabrał się i odszedł. Ale Jędrek został przy mnie i rzekł:
– Nie gniewajcie się na tatusia i mówcie daléj. Ja widzę, że wy dobrze myślicie. Mnie nieraz przychodziło to do głowy, tylko nie wiedziałem jak się wziąść do tego. Trzebaby na to pieniędzy.
– Pieniądze się znajdą. Można będzie zaciągnąć pożyczkę z banku na grunt. Z dochodów domu będziesz spłacał. Gości coraz więcéj przyjeżdża tutaj, masz więc pewność, że dom będzie ci dawał stały dochód. Mając parę koników i wózek, będziesz mógł tem także zarabiać od swoich gości wożąc ich to do Krakowa, to do Kościelisk. – Zdałoby ci się także kupić parę osłów. W Krakowie ich teraz dosyć. Za bezcen to dostać można, żywienie nic nie kosztuje, bo się byle chwastem pożywi samo, a dobre to do wycieczek w góry i spory dochód co roku przynieść może. Jeżeli do tego będziesz usłużny dla twych gości, uczciwy a niezbyt chytry – możesz mieć jeszcze różne inne zarobki, to sprzedając im nabiał, jaja, kury i inne rzeczy. Na miejscu zapłacą ci za to lepiéj, niż gdybyś miał nosić mil kilka na jarmark.
– To prawda, że goście nie źle płacą.
– Trzebaby tylko mieć lepsze staranie o bydle, co je macie. Krowy wasze zbiedzone, nie mając wygód i czystości, nie dają tyle mleka, wiele daćby mogły. Skąpicie im i oszczędzacie krajcary a tracicie przez to reńskie. Tożsamo i owce pasiecie-ta i pasiecie, ale nie staracie się ani poprawiać ich rasę, ani powiększać stada. A to dałoby wam możność zaprowadzenia na większe rozmiary fabryki serów. Zresztą, jeżeli myślicie, że pasza u was zaskąpa na to, to należy wziąść się do innych jakich wyrobów, któreby się opłacały, ale wziąść się szczerze. Wy umiecie wszystkiego po trochu, ale nie dobrze. – Nie widziałem u was żadnego przemysłu, któryby szczególnie was zajmował i u was tu kwitnął. Nie brak wam talentu, ale chęci. Widzisz – w Wiedniu ministrowie uradzili, aby taki przemysł, co się pokaże między ludem, wspierano rządowemi pięniędzmi. – Więc tam, gdzie lud wyplatał koszyki, sprowadzono nauczyciela koszykarza z Bawaryi i nauczono chłopców wyplatać śliczne koszyki, za które im dobrze teraz płacą. We wsi znowu, gdzie mieszkańcy trudnili się przeważnie ślusarstwem, kilku zdolniejszych posłano na naukę do warsztatów do Wiednia. W innych wsiach znowu inny przemysł wspierano – u was nie, boście niepokazali szczególniejszej ochoty do niczego. A moglibyście dużo robić. Ot np. macie kosodrzewinę i inne drzewa, z których za granicą wyrabiają ludzie w górach zgrabne domki, łyżki, grabki, figurki, cygarniczki i mają z nich dochód nie mały. – Dzieci pasące owce lub bydło, zarabiają już pieniądze strużąc figurki i zabawki, a u was pastuch cały dzień przeleży lub przełazi i o tem nie pomyśli. Kawałkiem kozika odgrzebałby sobie pieniądze zaklęte w lasach i drzewach a nie chce. Widziałem także u was kilka warsztatów tkackich. Warsztaty te jednak służą wam raczéj do domowéj potrzeby, niż do zarobkowania stałego. – A przecież gdzieindziéj warsztaty takie są źródłem zamożności. Przypuściwszy, że wasza okolica nie daje warsztatom dosyć lnu i wełny – toć można ją sprowadzać. Sprowadzacie sobie żyto z Krakowa, kukurydzę z Węgier, sól z Wieliczki – czemużbyście nie mieli także robić zakupna lnu i wełny i przerabiać ją. Rozwinięte warsztaty zjednałyby wam pomoc rządu i otworzyły kredyt w towarzystwach zaliczkowych. Gdzie ziemia skąpo rodzi – tam człowiek musi się brać do przemysłu, a tymczasem wy przestajecie na tym lichym plonie owsa i siana – i nie myślicie o wyszukaniu nowych środków zarobku. Gdyby nie goście, co wam sami zarobek ten pchają w ręce, wynajmując wasze mieszkania i wasze konie i kupując wasz nabiał – marlibyście z głodu na przednówku. Ci goście, to także cząstka bogactwa waszego, którą starannie utrzymywać należy. Tymczasem wy zamiast przynęcić tych gości ulepszaniem waszych mieszkań, urządzaniem im wszelkich wygód, odstręczacie ich jeszcze zbytnią chciwością, ciągnąc z nich, co się da, jak najwięcéj. Z mieszkań, które wam pustką stały dawniéj, dziś przy napływie gości, sami nie wiecie co żądać, każecie sobie płacić jakby w hotelach miastowych i tak ze wszystkiem. A jeżeli goście zrażeni tem, przeniosą się gdzieindziéj, to co wtedy z wami się stanie?