Kitabı oku: «Zaklęte pieniądze», sayfa 4

Yazı tipi:

O tem wszystkiem dowiedziałem się z ust Tereski i Hanki. Gdy bowiem nad wieczorem wracałem do domu z karczmy, gdziem pokupował niektóre rzeczy na jutrzejszą wycieczkę w Kościeliska, spotkałem obie kobiety klęczące pod figurą niedaleko miejsca, w którem znaleziono przed laty zwłoki nieszczęśliwej matki Hanki. – Stałem za niemi czas jakiś, i potem razem wróciliśmy do domu – i wtedy to opowiedziały mi to wszystko, co powyżéj napisałem. A była to sobota. Na drugi dzień miały wyjść pierwsze zapowiedzi Hanki i Stacha. Jakby na błogosławieństwo młodéj parze, w wilię niebo się wypogodziło, chmury rozstąpiły się i pochowały wśród lasów, a z pomiędzy nich jakby z morza wystąpiły wszystkie szczyty.

W niedzielę już na dobre się wypogodziło, dzień był prześliczny. Przez drżące listki brzóz, co stały koło domu, przeciskały się całe snopy złotych promieni i kładły się na zielonéj trawie. Za brzózkami widać było z szumem płynące Dunajcowe wody. Daléj świerkowe lasy, za lasami niebieskawa mgła, za którą podnosiły się wspaniałe góry oświecone rannem słońcem. Szczególniéj Gewont, jakby czoło gór, wystąpił naprzód. W powietrzu była cisza i uroczysta powaga, czuć było w niem niedzielę. Zdawało się, jakby i natura w tym dniu świąteczniéj się przystroiła, jak dziewczyna do kościoła. – Tereska stroiła się także w haftowane chustki i perkalikowe mocno wykrochmalone spódniczki, a my z Jędrkiem gotowaliśmy się do wyjazdu w Kościeliska. Chciałem bowiem korzystać z pięknego dnia. O ósméj wózek już stał zaprzężony. Wsiadłem. Tereskę także zabrałem, by ją podwieźć do kościoła – i ruszyliśmy w drogę.

Jeszcze nie ujechaliśmy ćwierci mili i byliśmy właśnie pod karczmą, gdy na drodze wiodącéj od Kościelisk usłyszeliśmy muzykę, brzęk dzwonków i wesołe śpiewy, a ludzie stojący przed karczmą poczęli wołać: juchasy jadą z Pysznéj. Niebawem zobaczyłem na drodze stada owiec, kilka krów z dzwonkami u szyi i konie obładowane cebrzyczkami, skopkami i innym sprzętem, a około tego szli juchasy w czarnych koszulach świecących jak atłas, wywijając toporkami i przyśpiewując. Jeden z nich rzempolił na skrzypcach. Z tyłu szedł wózek wyładowany także sprzętami pozbieranemi z szałasu. Cały ten zastęp wracał już na zimowe leże do Kolbuszowej. Zdziwiłem się, dlaczego tak wcześnie opuszczali góry. Wytłumaczyli mi, że to już wielka pora, bo trawa w górach już niepożywna dla owiec po Matce Boskiéj Zielnéj, a przytem z powodu chłodnego lata bali się śniegu wczesnego i dlatego spieszyli do domu. Przed karczmą cały tabor się zatrzymał. Ksiądz, który właśnie wracał od chorego, zgorszony był tą wrzawą w dzień świąteczny blisko kościoła, i dlatego odezwał się do gromady:

– Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.

– To też my go będziemy święcić, jegomościnku – odrzekli, kłaniając się księdzu do kolan – i pospieszyliśmy, żeby zdążyć na nabożeństwo.

I rzeczywiście zostali, i dopiero po sumie ruszyli w drogę. Ja zaś z Jędrkiem podążyłem do Kościelisk.

IV. Kościeliska i Morskie Oko

Kto chce widzieć najpowabniejszą część Tatrów, temu wystarczy zobaczyć Kościeliska. Natura tutaj zrobiła jakby wystawę swoich piękności, którą bez trudu obejrzeć można. W dolinie Pięciu Stawów i przy Morskiem Oku okolica jest ponura, dzika, groźna, a przystęp do niéj trudny i męczący. Tutaj uśmiechnięta, powabna, wesoła i przystępna. Tam podziwiamy siłę – tu zachwycamy się urokami. Wyobraźcie sobie, że góra pękła i rozpadła się w wąwóz czarowny, w fantastyczne skały naśladujące zwierzęta, zamki, wieże, kazalnice i stoły; ubierzcie każdy załom skały, każdą szczelinę w mchy wilgotne, w pachnące gwoździki, w świerki spinające się jedne nad drugie; wystawcie sobie spodem takiego wąwozu płynący po kolorowych granitach, szumiący, przejrzysty jak kryształ potok – a będziecie mieli Kościeliska. – Ściany tego wysokiego wąwozu, świecące tu i owdzie srebrnym łyszczykiem, mogły bujnéj wyobraźni podszepnąć rzeczywiście myśl o skarbach zaklętych w tych górach. Jędrek nie był także wolny od tego złudzenia, i z trudem mógłem mu wytłumaczyć, że tak nie jest.

Wjazd do wąwozu kościeliskiego jest niemniej powabny. Wózek minąwszy naturalną bramę, utworzoną przez zbliżone ściany góry, jedzie jakby po dywanie przez kościeliską polanę, ożywioną licznemi szałasami, otoczoną lasami, które amfiteatralnie wznoszą się naokoło.

Zanim wejdziemy w sam wąwóz, muszę zwrócić uwagę waszą na dwie osobliwości.

Jedną jest popielata skała, stojąca u samego wjazdu do doliny kościeliskiéj. Składa się ona cała jakby z kamiennych ziarnek jęczmienia, i dlatego lud nazywa ją jarcem. Te ziarnka są to w istocie skamieniałe skorupy ślimaczków. Więcéj takich skamieniałości spotykamy na drodze do Kościelisk i w okolicy Lidźmierza, co jasno pokazuje, że kiedyś Nowotarska dolina była łożyskiem ogromnego morza, którego bałwany rozbijały się o tatrzańskie granity. Skamieniałości ślimaków są pamiątką z téj epoki.

Drugą osobliwością, która mile uderza podróżnego, jest silna woń fiołków i malin, która szczególniéj po deszczu napełnia powietrze. Zapach ten nie pochodzi wcale od kwiatów, ale od kamieni leżących nad rzeką, przykrytych lekką powłoką czerwonawego, rdzawego porostu. Porost ten zwilżony wodą wydaje tak cudowną woń.

Tak dla położenia swego, jak łatwego przystępu do kopalń rudy, Kościeliska były najwięcéj zamieszkałe i ożywione. Tu według podania był pierwszy kościołek (ztąd nazwa Kościeliska), tu kopano za króla Zygmunta rudę złotą i srebrną i tarto ją, jak o tem świadczą dwa kamienie młyńskie leżące w wąwozie, o których legendę powiem wam, gdy do nich dojdziemy; tu były zabudowania gospodarskie i murowane domki, a wreszcie karczma, dziś w ruinie stojąca. Obecnie goście zamiast do karczmy, podjeżdżają do obfitego źródła otoczonego darniowemi kanapkami, i posiliwszy się, ruszają ztamtąd na zwiedzania wąwozu, a nawet wychodzą na szczyt Pysznej.

Myśmy tak samo zrobili. Po małej przekąsce Jędrek puścił konia na trawę, a sam wziąwszy zawiniątko, poszedł przodem w wąwóz, opowiadając mi o nim, co sam wiedział. Gdyśmy doszli do skały Sowy, zatrzymał się i odwrócił ku mnie.

– O! patrzcie – rzekł, wskazując na stromą ścianę wąwozu – widzicie u góry ten otwór szeroki; to jama zbójecka. Głęboko ona wykuta w skale i ma kręte chodniki. Tam kryli się zbójniki przed żandarmami, a w potrzebie to po świerkach, co rosną na ścianach wąwozu, umieli się spuszczać na dół jak po drabinie.

– Czy to tu twój tatuś poszli?

– A kto go wie? Może.

To powiedziawszy, włożył dwa palce w usta i świsnął przeraźliwie, donośnie raz i drugi, a potem przestał i czas jakiś nasłuchiwał.

– Nie ma go – rzekł – boby się był odezwał.

Naraz gdzieś za górą odezwał się podobny gwizd i echo powtórzyło go razy kilka.

– To tatuś? – spytałem.

– Kto wie? Może i on. Będzie albo przy Pisanéj, albo w Krakowie, bo ztamtąd głos leciał.

– Jakto w Krakowie?

– A to panowie tak nazwali jednę paryę, że niby przypomina wasze miasto. Jest tam i brama floryańska, i ulica i rynek, tylko nie tak ładne jak u was. Zobaczycie sami, to się przekonacie.

Rzeczywiście w pół godziny stanęliśmy w onéj paryi. Jestto rozpadlina w skale pełna chłodu i wilgoci, a ciągnąca się daleko w głąb góry. Żywéj trzeba było imaginacyi, żeby w tym ponurym wąwozie dopatrzeć podobieństwa do Krakowa. Chętnie wróciłem ztamtąd na słońce i podążyłem do Pisanéj. Jestto wapienna skała, na któréj podróżni wyrzynają swoje nazwiska ku wiecznéj pamięci, a że skała nieduża, więc jaki taki, by siebie umieścić, zaciera ślady swych poprzedników. Coś podobnego dzieje się w życiu. Jeden spycha drugiego, by sam zajął jego miejsce.

Obok skały Pisanéj wypływa potok, który niektórzy zowią źródłem Czarnego Dunajca. Inni przeczą temu. Koło otworu, z którego wypływa potok, ujrzeliśmy starego Bartłomieja; był zbiedzony i zabrudzony. Worek z narzędziami leżał koło nóg jego.

– A wy tu co robicie?

Uśmiechnął się jałowo i rzekł:

– Ot, włóczę się po górach, jak i wy.

– Przez tyle dni?

– Byłem u bacy pyszniańskiego w odwiedziny.

– Ależ z Pyszny już spędzono owce.

– To też i ja wracam do domu.

Widocznie stary kręcił, wstydząc się przyznać, za czem łaził właściwie po górach. Nie chciałem go męczyć pytaniami, na które nie miał odpowiedzi, i poszedłem ku Pysznéj.

Tymczasem Jędrek zbliżył się do niego i coś mu żywo opowiadał. Domyśliłem się, o czem mówili. Jędrek opowiadał mu zapewne o mojéj obietnicy wyszukania skarbów.

Starego wiadomość ta ożywiła, wstał i zbliżył się do mnie.

– Czy to prawda, panie, co mówił Jędrek?

– A co takiego?

– Że wy obiecaliście mu odszukać skarby w naszych górach?

– Tak, obiecałem.

– Tu? w Kościeliskach?

– Jeszcze nie wiem gdzie. Muszę pierwéj się rozpatrzeć dobrze w waszych stronach.

– Ja wam do tego pomogę, bo tu znam dobrze każdy kamień nieledwie. Chodźcie, poprowadzę was do staréj roboty, gdzie były dawniéj kopalnie złota. Po drodze zobaczycie młyńskie kamienie.

– A daleko one ztąd?

– Nie precz. Za ćwierć godziny tam staniemy.

Wypocząwszy trochę przy źródle, ruszyliśmy tam. Na prawo od drogi sterczał krzyż drewniany, wbity w oś kamienia młyńskiego, na nim był wyrżnięty napis: „I nic nad Boga.” Napis ten i krzyż dał z początku Wincenty Pol. Ale gdy krzyż spróchniał, postawiono nowy na tem miejscu, z tym samym napisem. Drugi taki kamień młyński leży nieco niżéj nad rzeką. Otóż mówią o tych kamieniach, że je wiózł tędy młynarz od rudy za czasów, gdy tu były kopalnie złota, a wiózł je nie z potrzeby, jeno że się założył, iż we święto przewiezie je do wsi. Za tę dumę i nieuszanowanie święta Pan Bóg go ukarał, bo w tem miejscu kamień spadł z wozu i zabił go. Mogiła jego znajduje się o kilka kroków od kamienia. Poznać ją można po stosie suchych gałęzi, które każdy przechodzący góral rzuca. Gałęzie te co trzy lata palą, i znowu nowy stos rośnie. Jestto bardzo stary zwyczaj, to rzucanie gałęzi na mogiłę.

Niedaleko za mogiłą młynarza wąwóz właściwy kończy się, ściany się rozszerzają i zamieniają w lesiste wzgórza, a Pyszna występuje na tle nieba w całej okazałości. Zwróciliśmy się na lewo ku smytniańskiemu szałasowi, który był jeszcze zamieszkały. Dwa wielkie, białe, liptowskie psy, jakich górale używają do strzeżenia owiec, wybiegły ku nam i poczęły ujadać, pokazując nam białe zęby i czarne podniebienia. – Za chwilę pojawił się na wzgórku mały juchasik, odwołał psy i zaprosił nas do szałasu. Trafiliśmy właśnie na robienie serów, które odbywa się w ten sposób, że owcze mleko, zmienione podpuszczką, warzą w dużym kotle zawieszonym na środku szałasu, i gdy twaróg zbiegać się zaczyna i oddziela się od serwatki, baca zanurza w kociół ręce, łowi niemi kawały twarogu, ugniata i potém wkłada w drewniane foremki. Czystą serwatkę zielonawego koloru zlewają do naczyń i wysełają chorym do Zakopanego, jeszcze ciepłą. Jest to tak zwana żéntyca. Resztę zaś serwatki zmieszanej z twarogiem, używają sami jako napój i pożywienie. Przez cały czas pobytu w górach, psy i ludzie innego pożywienia nie mają, chyba, że ktoś ze wsi przyjdzie w odwiedziny i przyniesie jako gościeniec kawałek moskala t. j. placka owsianego. – Mimo tak jednostajnego i mdłego pożywienia, górale nieźle wyglądają, są zdrowi a nawet tyją. Żentyca jest dla nich specyałem, za którym przepadają. – Sery zaś wysyłają na wieś gazdom, których owce pasą. Układają się z nimi wiele od tylu a tylu owiec mają im oddać sera; resztę zaś zachowują dla siebie jako wynagrodzenie za pasterstwo. Baca t. j. zwierzchnik juchasów zabiera większą ilość, resztę dzielą juchasy między siebie i sprzedają bądź gościom, bądź na jarmarkach. Dochód z żentycy należy także do nich. Razem niewiele to czyni, a odpowiedzialność za owce niemała i przygód i niewygód dosyć znieść trzeba, mimo to górale chętnie idą juchasić. Na smytniańskiej polanie było ich niewiele. Poznałem ich wszystkich, bo właśnie pod wieczór wracali z gór z owcami, wpędzili je w koszary to jest ogrodzenia i rozpoczął się podój. – Już miesiąc wszedł ponad góry i osrebrzył ściany kościeliskiego wąwozu, kiedy pożegnałem bacę i juchasów. Odprowadzili nas kawałek drogi strzelając na wiwat z pistoletów, które mają dla odstraszania wilków.

Późno w noc wróciliśmy do domu; zmęczenia jednak nie czułem wielkiego, zdrowe górskie powietrze dodaje sił – toteż na drugi dzień po kilkogodzinnym śnie, byłem już gotów do nowej wycieczki. Miała to być dłuższa wycieczka z dwoma noclegami – a celem jéj Morskie Oko. Trzeba było więc przygotować pożywienie i inne zapasy i dopiero po południu puścić się mogłem w drogę.

Szliśmy piechotą. Droga prowadziła przez kuźnice; zwiedziłem je więc przy tej sposobności, a mianowicie walcownię, gdzie spłaszczają żelazo na sztaby, – młot, gdzie bryły żelaza lanego przyklepują w tak zwane gęsi – i piec, z którego właśnie za chwilę miano wypuszczać roztopiony metal. – Zatrzymałem się na to widowisko. Robotnicy osmoleni, w drewnianych pantoflach krzątali się koło pieca, inni czyścili kanaliki, w które miał być spuszczony roztopiony metal. – Dzwonek dał znak – poczęto odbijać dziurę w piecu – i za chwilę ciężki, rozpalony do białości strumień wypłynął z pieca i rozlał się jak wąż po kanalikach sycząc i pryskając iskrami. Gorąco zrobiło się w hucie ogromne i dlatego spiesznie opuściłem kuźnicę, zwłaszcza, że czekała nas jeszcze duża droga przed noclegiem. Z powodu pospiechu nie zboczyłem także na polanę Kalatówki dla zobaczenia źródeł Białego Dunajca, ale zaraz od karczmy poszliśmy w górę na Królową i po parogodzinnéj drodze dostaliśmy się do miejsca, zkąd ujrzeliśmy szałasy „Gąsienicowe”, za niemi ciemne zwierciadło stawu otoczone wspaniałemi, poszarpanemi w fantastyczne kształty górami. To był na dzisiaj kres naszéj podróży, koło stawu mieliśmy zanocować. Zdawało mi się, że to nie tak daleko; ale potem przekonałem się, jak złudne są odległości w górach, gdy do miejsca, które zdawało mi się odległe zaledwie na ćwierć mili, szliśmy półtory godziny z okładem utykając po kamieniach i poślizgując się po trawie zwilżonéj już wieczorną rosą. Dobrze już po dziewiątéj stanęliśmy na miejscu. – Jędrek naciął kosodrzewiny, nazbierał suchych gałęzi i naniecił duży ogień, którego blask długim, złocistym pasem odbił się w przeźroczystym stawie. Niezadługo zza Koszystej pokazał się księżyc i oblał okolicę magicznem światłem. – Prześliczna to była noc, tylko chłodna trochę. Na szczęście miałem ciepły szal, którym owinąwszy się usnąłem, – sen był potrzebny, bo na drugi dzień czekało nas trudne przejście przez Zawrat. Pochyłość bowiem tego przejścia jest bardzo stroma, a cały bok góry zasypany jest drobnemi kawałkami granitu, niby cukru porąbanego, który usuwa się ciągle z pod nóg, że nie można na nim pewnie stanąć. W niektórych miejscach płachty zmarzłego śniegu przecinają drogę. Przewodnicy wtedy robią toporkami karby, po których jak po schodkach wchodzi się w górę. – Droga na Zawrat prowadzi około tak zwanego Zamarzłego. Jest to jeziorko małe, po brzegach grubą skorupą lodu okryte i ztąd jego nazwa. Lód ten przez całe lato nie ginie. Groźno, cicho i martwo tutaj. Skały żółtawym mchem porosłe wznoszą się, niby ławy w amfiteatrze, na których tu i owdzie bieleją płachty śniegu. Zresztą żadnéj roślinności nie ma w téj granitowéj pustyni, żadnego ptaka ani stworzenia. Siedzieliśmy tam czas jakiś, gotując się do przejścia przez Zawrat, gdy naraz dał się słyszeć szelest spadających kamieni. Jędrek zwrócił się śpiesznie w stronę zkąd łoskot dochodził, przyłożył rękę do czoła i rzekł do mnie:

– Patrzcie panoczku! – Tu pokazał palcem na górę.

Spojrzałem, ale mimo natężenia wzroku nic nie zobaczyłem.

– Co to ma być?

– Kozica.

– Gdzie?

– Tam, tam, o! pod tym wirchem. Widzicie?

– Nic nie widzę.

– O! teraz na śnieg się dostała. Jak śmiga. Ej, gdyby to strzelba była.

Teraz dopiero dojrzałem w niezmiernej wysokości na białem tle śniegu coś ciemnego, posuwającego się w górę. Była to dzika koza. Bieg jéj musiał być szybki, gdy w takiéj odległości był widoczny. Z zajęciem przypatrywałem się temu pięknemu zjawisku. Widok stworzenia na takich niedostępnych wysokościach i w takiéj skalistéj pustyni, wielkie robi wrażenie. – Od Jędrka dowiedziałem się, że okolice te są ulubionem miejscem ich pobytu. Przebywają w niedostępnych turniach, trzymając się zawsze szczytów gór. Polowanie na nie jest nadzwyczaj trudne. Mimo to, odważni górale dużo ich nabili. Była obawa, że je zupełnie wytępią. Postarano się więc o zakaz strzelania kozic, a strażnikami porobiono właśnie najzagorzalszych strzelców i prześladowców kozic. To skutkowało. Liczba kozic się pomnożyła, a ci, co na nie dawniéj polowali, są teraz najlepszymi przewodnikami, bo znają wszystkie przejścia w górach. Takimi przewodnikami są dziś: Sieczka, Wala, Tatar i inni.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
60 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,3, 6 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 1, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre