Kitabı oku: «Don Kichot z La Manchy», sayfa 47
Rozdział II
W którym opisano, jaki wynaleziono sposób do odczarowania Dulcynei.
Oboje księstwo, nadzwyczajnie bawiąc się oryginalnością swoich gości, wymyślili nowy sposób rozrywki. To, co słyszeli od Don Kichota o pieczarze Montesinos i głupota Sanchy, który uwierzył w oczarowanie Dulcynei, dawała mu nadzieję, że żart pomyślnie się uda. Po upływie sześciu dni, w ciągu których stosowne uczyniono rozporządzenia, wszyscy razem z Don Kichotem, Sanchą i wielką liczbą gończych psów wyjechali na polowanie. Przyniesiono rycerzowi i giermkowi ubiór z pięknego, zielonego sukna. Don Kichot mówiąc, że rycerz błędny zawsze w zbroi, jak do boju gotów być powinien, nie chciał przyjąć ofiarowanej mu sukni. Sancho przeciwnie, pomyślał, że za zdarzoną sposobnością będzie mógł sprzedać swoją.
Don Kichot uzbroił się, Sancho wdział suknię i, wsiadłszy na osła, wmieszał się między myśliwych.
Księżna w bogatym stroju dosiadła klaczy, której cugle przytrzymywał Don Kichot z rycerską galanterią. Wjechali do kniei, zastawiono sieci, rozsforowano psy, a gdy myśliwi zajęli już stanowiska, zaczęło się polowanie przy odgłosie trąb i naszczekiwaniu psów gończych.
Księżna zsiadła z klaczy i z oszczepem w ręce, stanęła na przesmyku, przez który dziki uciekać miały. Książę i Don Kichot stanęli obok niej. Sancho ukrył się w pewnym oddaleniu, siedząc na ośle dla większego bezpieczeństwa.
Zaledwie uszykowali się należycie, gdyż ujrzeli biegnącego ku nim ogromnego dzika, pędzonego przez psy. Don Kichot, ująwszy tarczę z mieczem, poskoczył ku niemu; książę, zatrzymawszy księżnę, pobiegł równie za Don Kichotem, ale Sancho, spostrzegłszy strasznego zwierza z potężnymi kłami, zapienionym ryjem i iskrzącymi ślepiami, skoczył z osła i począł na dąb się drapać, ale ze strachu i niezręczności, od połowy już drzewa spadł na dół i zaczepiwszy się suknią za gałąź u dołu rosnącą, zawisł o łokieć nad ziemią. W tak niebezpiecznym stanie, już to żałując niezmiernie rozdzierającej się nowej sukni, już mniemając, że dzik w biegu rozetnie go kłami, zaczął nasz giermek przeraźliwie wrzeszczeć. Ubito wreszcie zwierza. Don Kichot, przybiegłszy na ratunek Sanchy, odplątał nieboraka, który smutnie poglądał na ogromną dziurę w nowej sukni.
Zabitego dzika przewieszono przez muła, przykryto gałęziami rozmarynu i mirty i zawiedziono do namiotu, postawionego wśród kniei, tam oczekiwał myśliwych obfity stół, godny książęcej wspaniałości.
Strapiony Sancho zbliżył się do księżnej i okazując jej rozdartą suknię, rzecze:
– Gdybyśmy na kuropatwy lub zające polowali, nie przyszedłbym do takiego stanu, a teraz mogę zawołać razem z Fabillą: „Będziesz pożarty przez niedźwiedzie”.
– To był król Gotów – rzecze Don Kichot – którego na polowaniu rozszarpały niedźwiedzie.
– To-to właśnie – rzecze Sancho – ciekawym tylko, dlaczego książęta i królowie narażają się na rozszarpanie dla błahej rozkoszy zabicia biednego zwierza, który im nic złego nie uczynił.
– Mylisz się, przyjacielu Sancho – rzecze książę. – Polowanie na drapieżnego zwierza najbardziej królom i książętom przystoi, ponieważ jest wielce do wojny podobne i wymaga zręczności, podstępu, a co główna, że takie polowanie nie wszystkim służy. Tylko wysokie towarzystwo książąt i wielkich panów rade zajmuje się tą zabawą. Toteż, mój przyjacielu Sancho, gdy zostaniesz gubernatorem, poluj bez przestanku.
– O, co to, to nie, łaskawy panie – odpowie Sancho – byłoby to pięknie, aby gubernator był na polowaniu, gdy tylu ludzi sfatygowanych przybywa szukać go w nagłych interesach. Niech wasza wysokość raczy mi wierzyć, że polować powinni próżniacy, nie gubernatorowie; co do mnie, myślę tylko w niedziele i święta uroczyste bawić się, grać sobie w karty lub w pliszki, bo to, jak powiadają, dobry dłużnik zawsze ma otwarty worek, kogo Pan Bóg wspomoże, ten więcej może, ciało rusza nogi do drogi, nogi dźwigają ciało, aby postępowało. Za Boską pomocą i przy dobrych chęciach będzie się rządziło jakoś zawsze trzeźwo, nie po pijanemu, a kto mi nie wierzy, niechaj przymierzy, niech mi palec w gębę włoży, tak go ścisnę, aż się strwoży. Oho! niech tylko nabiorę wprawy, to mnie najmędrszy nie zawstydzi, kaptur nie czyni mnichem, ani łachman lichem, skoro zacznę, będzie znaczne.
– Stój! hola, Sancho! – zawołał Don Kichot – jak zaczniesz bajać, nie wiesz, kiedy skończysz! Że też ani jednego słowa nie możesz przemówić, nie dodawszy dziesięciu przysłów. – Proszę wasze wysokości rozkazać milczeć temu papli.
– Wszystkie przysłowia Sanchy – odpowie książę – chociaż dosyć obfite i niezbyt właściwie zastosowywane, nadzwyczajną mi przecież sprawiają przyjemność. Prócz tego, przyjaciołom wiele się wybacza.
Tak rozmawiając, wjechali w głąb kniei, a chcąc zobaczyć, czy nie ułowiono jakiej zwierzyny w sieci, zabawiono tu do późna; noc zapadła, lecz nadzwyczaj ciemna, co zresztą sprzyjało wiele do wykonania ułożonego przez książąt planu.
Nagle cały las zajaśniał, straszliwy odgłos trąb, kotłów i innych narzędzi wojennych, przerwany jakby tętentem licznej konnicy, napełnił bór cały. Wszyscy zdziwieni, nie wiedzieli, co począć. Pomieszane głosy trąb, puzonów i szczęk miedzianych kociołków, przez Maurów w bitwach używanych, taki sprawiły łoskot, że umarłego zbudzić mogły. Don Kichot, mimo odwagi, cokolwiek się zmieszał, Sancho drżał jak liść ze strachu. Nagle wszystko ucichło i ukazał się parlamentarz w kostiumie diabelskim, trąbiąc w kozi róg.
– Kto jesteś i dokąd jedziesz? – zapytał książę.
– Jestem szatanem – ryknie poseł straszliwym głosem – szukam Don Kichota z Manchy, a jazda, której tętent słyszycie, to sześć czarnoksięskich stowarzyszeń, prowadzących Dulcyneę zaczarowaną na zwycięskim wozie. Towarzyszy jej waleczny rycerz Montesinos, który ma odkryć Don Kichotowi sposób odczarowania Dulcynei.
– Gdybyś był szatanem – rzecze książę – poznałbyś rycerza, którego szukasz, wszakże on wśród nas się znajduje!
– Na Boga i na duszę moją – zawołał diabeł – tyle mam różnych rzeczy w pamięci, że zapomniałem najważniejszej.
– Jednakże – rzecze Sancho na stronie – z tego diabła niezły człowiek i niezgorszy katolik, bo czart złośliwy tak by się nie zaklinał.
Diabeł odezwał się znów:
– Rycerzu Lwa, którego pragnę mieć w swoich pazurach, przysyła cię do mnie nieszczęsny Montesinos, abyś w tym miejscu zaczekał i Dulcyneę odczarował.
Rzekłszy to, zatrąbił w kozi róg i zniknął.
– Cóż myślisz czynić, mości rycerzu? – zapytał książę.
– Choćby całe piekło sprzysięgło się, oczekiwać go będę z niezmrużonym okiem.
– Co do mnie – rzecze Sancho – choćby jeszcze jeden diabeł przyszedł mi trąbić w uszy, nie ustraszy mnie, jakem Turek.
Noc zapadała, mnóstwo świateł przebiegało po lesie, dźwięk łańcuchów słyszeć się dawał, wystrzały artylerii zagrzmiały, w różnych częściach lasu mauretańskie dźwięki wojennego kotła rozlegały się dokoła.
Don Kichot potrzebował zebrać całą odwagę, aby nie upaść na duchu, Sancho padł, skulił się wpół zemdlony u nóg księżnej, a wtem nadjechał jakiś wóz dziwaczny, ciągniony przez cztery woły czarnym pokryte suknem i mające przy każdym rogu zapaloną pochodnię.
Na wierzchu wozu na tronie siedział starzec szanowny z długą i śnieżną brodą, okryty czarną suknią, twarz jego była poważna i okazała. Na koźle siedziało dwóch diabłów, ale tak strasznych i czarnych, że Sancho zamknął oczy z przerażenia; gdy wóz stanął przed księciem, podniósł się starzec i rzekłszy głośno: „Jestem mędrzec Urgand”, szybko pojechał dalej.
Nadjechał drugi wóz i starzec podobny pierwszemu rzekł surowym głosem: – „Jestem mędrzec Alguif, wielki przyjaciel Urgandy” – i przejechał znów.
Przybył następnie trzeci, lecz był to jeszcze silny człowiek, nieprzyjemnej i dzikiej twarzy. Powstał jak inni i chrapliwym zawołał głosem – „Jestem czarnoksiężnik Archalaiis, śmiertelny wróg Anbadisa z Galii i całego jego pokolenia”. – Rzekłszy to, popędził za drugimi.
Gdy wozy przejechały, nastała cisza i nagle dały się słyszeć dźwięki słodkiej muzyki.
– Gdzie muzyka, tam wesoło – rzecze Sancho pocieszony.
– I gdzie światło także – dodała księżna.
– Wcale nie – rzecze Sancho; – światło pochodzi od płomienia, płomień może zapalić las, w lesie możemy upiec się jak kartofle, przy muzyce zaś tylko spać albo tańczyć można.
– Zobaczymy wkrótce, co to być może – rzesze Don Kichot.
I my zobaczymy rozwiązanie tajemnicy w następującym rozdziale.
Rozdział III
W którym opisany jest dalszy ciąg środków, jakich użyto do odczarowania Dulcynei, etc., etc166.
Muzyka zbliżała się i zobaczono wkrótce wóz triumfalny, przez sześć mułów ciągniony, z których każdy okryty był białą materią i miał na sobie pokutnika ubranego w suknie tegoż koloru. Wszyscy jeźdźcy trzymali w rękach zapalone gromnice, wóz ten trzy razy był większy, niż poprzednie, i mieścił w sobie dwunastu jeszcze pokutników z zapalonymi świecami. Na tronie, wzniesionym wśród wozu, siedziała nimfa, ubrana w srebrzystą gazę, tak świecącą od złota i kamieni, że wzrok olśniony nie zdołał wytrzymać blasku. Zasłona z atłasu pokrywała jej twarz, ale tak tylko, że można było widzieć z boku nadzwyczajną piękność i młodość dziewicy. Obok niej siedziała postać nieruchoma, okryta długą, czarną suknią; na głowie miała zarzuconą żałobną zasłonę.
Gdy wóz stanął przed księciem, muzyka ucichła, a czarna postać powstawszy, zrzuciła suknię, odkryła zasłonę i ukazał się szkielet, wyobrażający śmierć w najohydniejszej postaci.
Sancho ze strachu zapiszczał boleśnie, książę i całe towarzystwo zdawało się przestraszone. Śmierć przeciągłym głosem ozwała się w te słowa:
Ja jestem Merlin – o którym historia
Mówi – jakoby synem był szatana.
(Kłamstwo, któremu czas dał prawdy pozór),
Jam magii książę i monarcha czarów
I archiwista Zoroastra wiedzy!
Jam współzawodnik i czasu, i wieków,
Chcących w proch zatrzeć pamięć sławnych czynów
Rycerzy błędnych, którzy zawsze byli
I będą zawsze pod opieką moją.
A chociaż wszyscy czarownicy dawni
I magii mistrze mieli humor taki,
Że trudno było ustrzec się ich gniewu;
Ja jestem czuły, słodki, romansowy,
I lubię wszystkim dobre czynić sprawy.
W ciemnej jaskini przeznaczenia siedząc,
Gdzie dusza moja w uczonym zapale
Pisma i cyfry magiczne kreśliła.
Żałosną skargę nagle usłyszałem:
Głos Dulcynei, dziewicy z Toboso!
Gdy jej niedola i zaczarowanie
W kształt prostej dziewki wiadome mi były;
Serce me nagła litość ogarnęła!
Więc duch mój, kryjąc w tej czaszki czerepy
I przeczytawszy stutysięczne księgi,
Którymi starczą piekieł księgozbiory;
Przybywam tutaj, by podać dłoń wsparcia
Bólom tak srogim, tak wielkiej niedoli!
O ty! zaszczycie i chwało tych mężów,
Co pierś twą zbroją stal i dyjamenty!
Ty, coś jest światłem i busolą dla tych,
Którzy wyrzekłszy się miękkiego łoża
I lekkie pióra próżniactwa rzucając,
Rycerskie czoło okuli w stal świetną
I broń rycerską chwycili do ręki.
Do ciebie mówię, dzielny bohaterze!
Któremu dzieje będą sławę dłużne,
Do ciebie mówię, Don Kichocie z Manchy
Kwiecie rycerstwa i Hiszpanii gwiazdo:
«By niezrównana dziewica z Toboso
W kształt Dulcynei z dziewki powróciła,
Potrzeba na to, by twój giermek dzielny,
Znany w historii pod Sanchy imieniem,
Wyliczył sobie w obnażone tyłki,
Uderzeń rózgą trzy tysiące sześćset,
Lecz tak, by znaki po plagach167 zostały
I by jak pieczeń zrumienił się kuper;
Taki jest wyrok tych, co przetworzyli
Cudowną postać pięknej Dulcynei».
To wam oznajmić przybyłem, panowie!
– Otóż to właśnie – zawołał Sancho – idź do diabła ze swoim sposobem odczarowania! A moja skóra jaki ma związek z czarami? Ja wam powiadam, że jeśli Wielmożny Merlin nie zna innego sposobu wybawienia pani Dulcynei, to ona już tak sobie umrze zaczarowana.
– Słuchaj, ty psie plemię! – rzecze Don Kichot z gniewem – przywiążę cię do drzewa i nie trzy tysiące sześćset, ale pięćdziesiąt tysięcy rózeg ci wyliczę i to takich, że każda z nich wypędzi duszę z ciebie.
– Powoli, powoli! – rzecze Merlin. – Tak nie uchodzi. Pokuta dobrowolna być musi i odbywać się w czasie nieoznaczonym. Może być nawet zmniejszona o połowę, jeżeli giermek przystanie, aby inna ręka, nie jego własna, wyliczyła te plagi.
– Ani moja, ani druga, ani ciężka, ani lekka – rzecze oburzony Sancho. – Czy to ja żenię się z panną Dulcyneą z Toboso? Niech jego wielmożność, Don Kichot, który ją nazywa swoją duszą i rozkoszą, oćwiczy sobie skórę za jej uwolnienie. Za cóż ja mam być biczowany bez żadnej korzyści?
Zaledwie Sancho skończył, młoda nimfa podniosła się z tronu, zrzuciła zasłonę i ukazawszy twarz cudnej piękności, rzecze, zwracając się do giermka:
– O giermku niegodziwy! kurzego serca tchórzu! Gdyby ci powiedziano, łotrze, byś się rzucił z wierzchołka wieży głową na dół, tygrysie bez litości! Gdyby żądano, abyś żonę i dzieci zadusił, nie dziwiłbym się, widząc twój upór; ale o marne trzy tysiące plag tak bardzo ci chodzi? Wstydź się! Małe dziecko w szkole w ciągu miesiąca wytrzymałoby podobną chłostę. Patrz brzydkimi ślepiami srogiego smoka w moje gwiaździste spojrzenie, w moje liliowe lica, a zginiesz sromotnie, widząc księżniczkę w kwiecie wieku, skazaną na pędzenie najpiękniejszych dni swoich pod postacią szkaradnej dziewki wiejskiej. Niech cię wzruszy moje nieszczęście! Nadstaw swoją grubą skórę. Przezwycięż raz przecie obżarstwo, podłość i lenistwo swoje. Powróć mi piękność i gładkość mojego dziewiczego czoła, jeśli nie przez wzgląd na mnie, to z miłości dla tego rycerza, który tak dobrym był dla ciebie panem, który drżący ze wzruszenia czeka odpowiedzi twojej.
Tu mowę nimfy przerwały jęki i szlochania.
– Na moją duszę – zawoła Don Kichot – piękna Dulcynea przenika ukryte myśli moje.
– Cóż na to Sancho? – zapyta księżna.
– Ja, mości księżno? – odpowie Sancho – jak na chrzcie świętym diabła, tak wyrzekam się tego biczowania apernuntio.
– Mów abrenuntio – przerwie książę.
– I co tam – rzecze Sancho – właśnie nam czas liczyć, czy litera więcej lub mniej potrzebna w wyrazie, kiedy mi każą biczować się do krwi. Miły Boże, pięć tysięcy rózeg!
– Mylisz się, mój przyjacielu – rzecze książę – tylko trzy tysiące sześćset.
– A to mi wielka łaska! dziękuję za opuszczenie; kto myśli, że zyska na wytargowaniu, niech weźmie interes na siebie. Ale chciałbym też wiedzieć, gdzie pani Dulcynea z Toboso nauczyła się tak pięknie prosić? Żąda, ażebym sobie ciało posiekał dla jej miłości i nazywa mnie dzikim zwierzęciem, obrzydliwym tygrysem i wymyśla tak, że i diabeł by nie ścierpiał. Czy to ja jestem z brązu! Żeby jeszcze przyszła z jaskini z tuzinem koszul w ręku, ażeby przyniosła parę szlafmyc, chociaż ich nie używamy, jeszcze by to było coś. Powinna wiedzieć, że osioł obładowany złotem lekko na górę włazi, że podarunki umacniają prośby i że jeden wróbel w kieszeni lepszy, niż sto na dachu. Bo trzeba zawsze, ażeby była kwita z byka za indyka. Tu znów pan mój, zamiast miękczyć mnie prośbami, chce przywiązać do drzewa i potroić dozę recepty pana Merlina. A przecież powinni by wiedzieć o tym wszyscy, do kogo mówią, że nie tylko giermkiem, lecz i gubernatorem jestem. Oho! na świecie trzeba na wszystko uważać. Dzisiaj na przykład jestem w złym humorze, bo rozdarłem sobie suknię, dlatego tym mniej mam ochoty własną porozdzierać skórę.
– Wstydź się, Sancho! – rzecze książę – po co tyle ceregieli. Musisz jednakże wybierać jedno z dwojga: przyjąć plagi albo zrzec się gubernatorstwa. Jakże chcesz, abym wasalom moim dał wielkorządcę dzikiego i okrutnego, którego nic wzruszyć nie zdoła? Wybieraj więc, Sancho.
– Jaśnie oświecony panie! – rzecze Sancho. – Dajcież mi choć ze dwa dni czasu do namysłu.
– Niepodobna – rzecze Merlin – trzeba w tej chwili rzecz skończyć i Dulcynea albo powróci natychmiast do jaskini Montesinos zmieniona w wieśniaczkę, albo w stanie obecnym przeniesiona zostanie na elizejskie pola, oczekując, aż liczba plag dopełniona zostanie.
– No dalej! odważnie! – rzecze księżna. – Gdzie serce u ciebie? Trzebaż czuć cośkolwiek wdzięczności. Jadłeś chleb w domu rycerza Don Kichota. To diabeł, mój przyjacielu, namawia cię i trwoży ilością plag. Pogardzaj przeszkodami, a jak mówią twoje przysłowia, dla chcącego nie ma nic trudnego.
– I ja radzę ci, mój przyjacielu – rzecze Merlin – poddać się tej małej chłoście, będzie to z pożytkiem dla twojej duszy i dla ciała twego, dla duszy, jako czyn chrześcijański, dla ciała ze względu na twoją kompleksję krwistą i gorącą, której puszczenie krwi w niczym nie zawadzi.
– Tra ta! ta! Ten sobie dobry – zawoła Sancho – i tak do diabła doktorów na świecie, jeszcze czarnoksiężnicy dopomagać im będą. Otóż więc, ponieważ wszyscy klekczą mi w głowę, przystaję na ugodę, z warunkiem wszakże, że ja sam te trzy tysiące sześćset plag wyliczę sobie. Drugi warunek: że do krwi bić się nie będę, a jeżeli czasem niedobrze się trafię, to także i liczyć się będzie. Ostatni: że pan Merlin będzie za mnie liczył, abym przypadkiem nie pomylił się w rachunku.
– Bądź spokojny – odpowie Merlin – i bez liczby, skoro ostatnia plaga uderzona zostanie, natychmiast pani Dulcynea odczarowana zjawi się przed tobą, składając dzięki i przynosząc bogate dary.
– Niech więc i tak będzie – rzecze Sancho – przyjmuję pokutę, z warunkami wszakże, które wymieniłem.
Zaledwie Sancho skończył ostatnie słowa, dał się słyszeć wystrzał artylerii, muzyka zabrzmiała, piękna Dulcynea skłoniła głowę przed księżną, głęboki dała ukłon swojemu wybawcy i wóz oddalił się szybko.
Don Kichot rzucił się na szyję giermka, książę i księżna, oraz myśliwi, oświadczali mu wdzięczność swoją i gdy jutrzenka zaczęła już rumienić szczyty gór, całe towarzystwo, zadowolone z polowania i szczęśliwego powodzenia ułożonych planów powróciło do zamku z gorącą chęcią przedłużenia tak zabawnej farsy.
Rozdział IV
W którym opisuje się szczególną i niesłychaną przygodę Donny Dolorydy, inaczej hrabiną Trifaldi zwanej, i list, który Sancho do swej żony pisał.
Cała wczorajsza awantura była pomysłem intendenta książęcego domu, człowieka nader dowcipnego, który sam odgrywał rolę Merlina, przebrawszy młodego i pięknego pazia za Dulcyneę.
Na rozkaz księcia intendent ułożył inną znów intrygę, równie sztuczną168 jak pierwsza.
Następnego dnia księżna zapytała Sanchę, czy zaczął już pokutę dla wyzwolenia Dulcynei.
– O, już – odpowie Sancho – zeszłej nocy dałem sobie pięć na rachunek.
– A czymże biłeś się? – zapytała księżna.
– A juścić ręką.
– Ależ to nie jest kara – rzecze księżna. – Merlin nie będzie z niej zadowolony; spraw sobie dobrą dyscyplinę z troczkami, albo każ zrobić tęgie pomietełki i staraj się, ażeby cię trochę bolało, nie można oszukiwać Pana Boga w pokucie.
– Pani! – rzecze Sancho – niech wasza wysokość da mi dyscyplinę jaką zechce i jeżeli mi tylko wielkiego bólu nie sprawi, używać jej będę, bo trzeba wiedzieć waszej wielkości, że lubo chłop, miękką i delikatną mam skórę i mogę natychmiast przekonać waszą łaskawość.
– O nie! nie trzeba! – przerwie księżna – więc jutro ja sama dam ci dyscyplinę, która zgodzi się z delikatnością twojej skóry, tylko proszę cię o rzetelność w egzekucji.
– Och, pani, choćby tylko dla przypodobania się tobie, nie opuszczę ani jednej plagi, a jeżeli mi nie ufacie, w waszej obecności biczować się będę. Mam prócz tego uwiadomić waszą królewską mość, że napisałem list do Teresy Pansa, mojej żony, w którym uwiadamiam ją o wszystkim, co się przytrafiło. Chcę, aby wasza dyskrecja miała zaszczyt przeczytać go, zresztą wiesz też pani najlepiej, jak gubernator pisać powinien.
– Któż go podpisał?
– Et, któż inny miałby podpisywać? Ja.
– Więc go sam pisałeś? – zapytała księżna.
– To, to nie – odpowie Sancho – ponieważ ani czytać, ani pisać nie umiem, jedynie imię swoje podpisać potrafię.
– Zobaczmy więc – rzecze księżna.
Sancho wydobył list z zanadrza, podał księżnie, która zaczęła czytać następujące wyrazy:
List Sancho Pansy do Teresy Pansa, jego żony.
„Dobrze, że mam twarde kości, moja kobieto, bo mi je diablo ściśnięto i jeżeli mam gubernatorstwo, drogo za nie zapłaciłem. Nie rozumiesz tego dobrze, moja Tereso, ale kiedyś dowiesz się lepiej. Ułożyłem sobie, moja luba, że będziesz jeździć w karecie, inaczej znaczyło by to żartować z siebie, bo koniec końców, jesteś żoną gubernatora. Jeżeli by ktokolwiek był zuchwały, a zabiegał ci w drogę, donieś mi, a ukarzę go należycie. Posyłam ci nowe zielone suknie, które dostałem od księżnej podczas polowania, wykraj je, jakoby uczynić kaftan i spódnicę dla naszego dziecka. O Don Kichocie powiadają tu, że jest mądry i zabawny, ale i wariat także. Nie chwaląc się i o mnie gorzej nie trzymają. Byliśmy w jaskini Montesinos, tam mędrzec Merlin przeznaczył mnie do uwolnienia Dulcynei z Toboso, u nas Aldonza Lorenza zwanej, za sprawą trzech tysięcy sześciuset rózeg, z których pięć już sobie wyliczyłem. Ale stul buzię o tym zdarzeniu, bo będą tacy, co to nazwą głupotą. Za kilka dni jadę objąć moje gubernatorstwo, ogromnie będę zbierał pieniądze, bo słyszałem, że wszyscy nowo obrani gubernatorowie podobnie czynią. Rozpatrzę się dobrze i uwiadomię ciebie, gołąbku, czy masz przyjechać do mnie. Osiołek nasz dobrze się miewa. Wezmę go z sobą, choćby mnie nawet sułtanem obrano. Księżna pani kłania się tobie i całuje ci ręce; odpowiadając, prześlij dla niej tysiąc razy więcej całusów i uniżoności. To nic nie kosztuje wcale, więc i żałować nie trzeba. Nie znalazłem już potem drugiej sakwy ze stu sztukami złota, choć pilnie szukałem. Nie martw się jednak, Tereso! Ten, co podpala minę, stoi w bezpiecznym miejscu. Gubernatorstwo dostarczyć wszystkiego musi, obawiam się tylko pozdzierać sobie paznokcie, grabiąc dokoła. W każdym razie, moja kobiecino, będziemy bogaci. Niech ci Pan Bóg pomaga i mnie zachowuje zdrowo do usług twoich.
Bądź zdrowa! pisano w zamku, 20 lipca 1612 r.
Twój małożek
Sancho Pansa, gubernator”.
– Zdaje mi się – rzecze księżna, skończywszy – że pan gubernator dwie szkaradne rzeczy napisał. Raz udając, jakoby zyskał wielkorządztwo za trzy tysiące sześćset plag, co jest fałszem oczywistym, gdyż książę poprzednio mu je ofiarował. Po wtóre, widoczną jest tu chęć do zdzierstwa swoich poddanych.
– O, jeżeli księżnej pani nie podoba się ten list, można go podrzeć i napisać nowy, nie wiem tylko, czy lepszy będzie.
– Nie trzeba, ten jest doskonały i muszę go pokazać księciu.
Jakoż książę ubawił się niezmiernie listem Sanchy, po trzykroć go odczytał, po czym zaprosił całe towarzystwo do ogrodu, gdzie miano obiadować tego dnia.
Po skończonej biesiadzie, gdy wszyscy zajęci byli rozmową, gdy Sancho bawił księstwo oryginalną swoją mową, usłyszano nagle powolny dźwięk fletu z towarzyszeniem jakby źle naciągniętego bębna, co w nadzwyczaj posępną komplikowało się harmonię.
Zadziwienie przejęło obecnych. Sancho przybliżył się do opiekuńczej księżnej, a Don Kichot zamyślił się smutnie.
Wkrótce ukazali się przy wejściu do ogrodu dwaj ludzie: uderzali oni z wolna pałeczkami w bębny, obciągnięte żałobnym suknem, obok nich postępował człowiek grający na flecie, a w pewnej odległości poważnym i okazałym krokiem szedł olbrzymiego wzrostu mężczyzna, okryty długą czarną suknią, z szerokim mieczem u boku. Na twarzy miał czarną zasłonę, a biała broda spadała mu daleko na piersi.
Postępując w takt uderzeń bębna, starzec zbliżył się do księcia, przykląkł i te słowa silnym wyrzekł głosem:
– Najwyższy i najpotężniejszy książę! jestem Trifaldi Białobrody, giermek hrabiny Trifaldi, inaczej Donną Dolorydą169 zwanej. Przybywam z polecenia mej pani opowiedzieć waszym wysokościom historię nieszczęścia hrabiny i zapytać, czyli nie ma w waszym dworze najsławniejszego z rycerzy, niezwyciężonego Don Kichota z Manchy. Jego bowiem szuka pani moja i przybyła, zapewne za pomocą czarów, piechotą z królestwa Kandia do waszego państwa. Hrabina czeka u wrót zamkowych zaproszenia waszych wysokości.
To rzekłszy, starzec kaszlnął i gładząc brodę, oczekiwał odpowiedzi księcia.
– Od dawna już, szanowny giermku Trifaldinie Białobrody – rzecze książę – słyszeliśmy o nieszczęściach hrabiny, której czarnoksiężnicy Donny Dolorydy miano przybrać kazali. Cieszymy się serdecznie z przybycia, tym bardziej, że pożądany przez nią przesławny Don Kichot z Manchy raczy przebywać na naszym dworze. Powiedz nadto hrabinie, że tak Rycerz Lwa, jako i ja, uczynimy wszystko, co dostojna i nieszczęśliwa dama zażąda od nas.
Trifaldin przyklęknął znów na jedno kolano i poprawiając brodę przy smutnym żałobnych bębnów odgłosie, wyszedł poważnie z ogrodu.
– Widzę, zacny rycerzu – rzecze książę do Don Kichota – że sława i męstwo zaczynają być słusznie cenione u nas. Zaledwie sześć dni przebywasz w tym zamku, a już ze wszech stron, z najodleglejszych okolic świata przybiegają uciemiężeni pod twoją opiekę; pieszo przebywają góry i rzeki, aby schronić się pod twoją tarczę niezłomną.
– Chciałbym – odpowie Don Kichot – aby ten ksiądz, co to przed kilku dniami wariatem mnie nazywał, aby ten mógł przekonać się naocznie, jak dalece rycerze błędni potrzebni są na świecie. Nie pójdą uciśnieni szukać pomocy do klasztoru, nie pójdą do dworaków zniewieściałych, ani też do mędrków w sobie zamkniętych. Dzięki przeto składam Bogu, że i mnie do tego szlachetnego stanu dał powołanie. Wszystkie dotąd przecierpiane trudy i prace lekkie mi są, a i przyszłe zniosę z męstwem i poświęceniem. Niechże więc przyjdzie ta nieszczęśliwa pani, a wszystko, co tylko męstwo i siła ramienia dokazać mogą, uczynić dla niej przyrzekam.