Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 10

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

W półmroku celi Raymond przesuwał się w stronę jednego z niewielu okien, opierając się plecami o plecy swych braci. Była to jedna z reguł, których nauczyli się podczas życia w lochu: nie pytaj nigdy o cudzą przeszłość, nie ufaj nikomu, kto nie jest twoją rodziną, nigdy nie oddawaj tego, co jutro może być ci potrzebne, byś utrzymał się przy życiu.

Lochy odmieniły jego braci. Wcześniej obaj byli zdrowi i dobrze odżywieni, teraz wyglądali na wychudzonych przez niedostatek pożywienia. Potężna sylwetka Lofena zmarniała do połowy swych dawnych rozmiarów, a z Gareta mało co pozostało. Z pewnością nie jego uśmiech. Raymonda z kolei dręczył kaszel, który łatwo nie ustąpi, i bóle prawie każdej części ciała od bijatyk, które były jedynym sposobem na to, by przetrwać w tym miejscu.

– Będą nas tu trzymać, aż się wykończymy – powiedział Lofen, i to nie po raz pierwszy.

Raymond wzruszył ramionami, jak zawsze kiedy jego brat to powtarzał.

– Musimy zatem przeżyć i się im przeciwstawić, prawda?

Wydawało się, że Lofen zamierza coś na to odrzec, lecz ostatecznie nie powiedział nic. Stanęli właśnie pod niedużym oknem, umiejscowionym tak wysoko, że Raymond musiał stanąć na ramionach braci, by przez nie wyjrzeć.

Na zewnątrz życie na zamku toczyło się swym zwykłym torem. Słudzy krzątali się po dziedzińcu, nosząc rozmaite towary – od świec po półtusze wołu, na widok których Raymondowi pociekła ślinka. W tę i we w tę przejeżdżały wozy, a w oddali wciąż widoczny był wóz ze słupem, którym przewożono więźniów na szubienicę.

– Przygotowują się – rzekł Raymond.

– Sądzisz, że dzisiaj będziemy to my? – zapytał Lofen.

Jak Raymond mógł na to odpowiedzieć?

– Nie, nie dzisiaj – odrzekł, starając się zabrzmieć tak pewnie, jak tylko potrafił. – No dalej, opuśćcie mnie, żebyście też mogli wyjrzeć.

Bracia opuścili Raymonda na ziemię.

– A kiedy nadejdzie moja kolej? – zapytał jakiś mężczyzna. Był rosły i nowy w tym miejscu, i nadal na tyle butny, by sądzić, że znaczenie ma to, za jak silnego uznawano go na wolności. – Obserwowałem was, chłopcy, zachowujecie się, jakby to miejsce należało do was. Ale teraz ja tu jestem.

Dał krok naprzód, unosząc pięści, a Raymond wyszedł mu na spotkanie. Gdy mężczyzna zamachnął się na niego, Raymond uchylił się w bok i zadał cios pięścią tak silny, że mężczyźnie odrzuciło w tył głowę. Raymond przyskoczył do niego i walnął go łokciem, pozbawiając go tchu. Lofen poruszył się tak, jak gdyby zamierzał dołączyć do bójki, ale Raymond gestem ręki nakazał mu, by tego nie robił. Jeśli inni uznają, że potrafią walczyć jedynie we trzech, będą ich atakować, kiedy się rozdzielą.

Wtem mężczyzna rzucił się do natarcia z opuszczoną głową, niby byk. Raymond obrócił się i usunął mu z drogi, z całych sił popychając mężczyznę. Usłyszał chrupnięcie, gdy jego przeciwnik uderzył głową w ścianę i osunął się na ziemię bez przytomności.

Wokół siebie ujrzał spojrzenia innych więźniów, mężczyzn i kobiet wtrąconych do wielkiej celi po to, by zostali zapomniani. Po jakimś czasie każdy zaczynał się o to modlić, gdyż ci, o których pamiętano, kończyli z krzykiem na torturach lub ginęli w sposób, który akurat dzisiaj uznano za stosowny.

Raymond nie znał imion innych więźniów. Nie wiedział też, za co ich tutaj wtrącono. Zadawanie pytań w takim miejscu nie było bezpieczne. Jego bracia i on nauczyli się nie wtrącać nawet wtedy, gdy z głębi mroku słychać było krzyki. Nie byli tacy jak Royce, który na oślep rzucał się w niebezpieczeństwo.

– Teraz moja kolej – powiedział Garet.

– Nie – sprzeciwił się Lofen. – Moja.

– Teraz…

Łomotanie w żelazne drzwi przerwało sprzeczkę, nim zdołała się rozwinąć. Była to dziwaczna parodia kurtuazji. Strażnicy walili do drzwi nim weszli nie z powodu dobrych manier, lecz by przestraszeni więźniowie odsunęli się od drzwi.

– Odsunąć się pod ścianę! – zagrzmiał strażnik, gdy drzwi otwarły się skrzypiąc. – Odsuńcie się wszyscy, albo tego pożałujecie.

Pochodnia, którą trzymał w dłoni płonęła żywo i jej blask raził Raymonda po tak długim czasie spędzonym w ciemności, rysując obraz płomieni gdziekolwiek spojrzał. Pomimo tego, pojął nagle, że gdyby wszyscy wtrąceni do lochu więźniowie zadziałali wspólnie, z łatwością pokonaliby strażników.

Żaden z nich się jednak nie ruszył. Liczyli jedynie na to, że strażnicy nie zwrócą na nich uwagi. Raymond stał obok swych braci wiedząc, że jeśli to dziś jest ten dzień, w którym mieli zginąć, niewiele będą mogli zrobić, by temu zaradzić.

Pół tuzina strażników rozeszło się po celi z wyciągniętą bronią, przenosząc wzrok z jednego więźnia na drugiego, niewątpliwie przedłużając tę chwilę tak bardzo, jak tylko mogli. Z tego powodu Raymond pałał do nich nienawiścią, choć z drugiej strony – powodów tych było znacznie więcej.

– Ty! – wrzasnął strażnik, wskazując palcem, i Raymond znienawidził siebie za ulgę, którą poczuł, gdy okazało się, że palec nie jest wycelowany w niego.

Strażnicy rzucili się w przód i z tłumu więźniów wyprowadzili młodą kobietę. Krzyczała, błagając o litość, lecz nikt nie przyszedł jej z pomocą. Nikt się nawet nie poruszył. Raymond zwymyślał się w myślach za bycie tchórzem i dał krok w przód, ale jeden ze strażników obrócił się w jego stronę, unosząc miecz.

– Dziś nie twój dzień, chłopcze, chyba że chcesz to zmienić – warknął.

Raymond stał w miejscu, nie zamierzając się cofnąć. Garet stanął obok niego.

– Weźcie nas – zasugerował jego brat. – Jeśli chcecie kogoś skrzywdzić, weźcie nas.

Raymond był gotów do walki. Nie był pewien, czy im się to uda, ale mógł spróbować.

Jeden ze strażników cofnął się i odepchnął go kopniakiem, a obok niego stanęli kolejni, z mieczami w gotowości.

– Spróbuj raz jeszcze, a cię wypatroszymy, ją i tak zabierzemy, a później zarżniemy resztę – powiedział dowódca straży.

Raymond poczuł dłoń Lofena na ramieniu. Cofnął się o krok. Nie mógł nic zrobić. Strażnicy wyprowadzili z lochu kobietę, która niemal nie stawiała oporu. Lochy doprowadzały do załamania tych, którzy zostali do nich wtrąceni do tego stopnia, że nawet śmierć wydawała się im lepsza.

Raymond nie zamierzał pozwolić, by uczyniły to i z nim, choć patrząc jak strażnicy siłą wyprowadzają więźniarkę z celi wiedział, że prędzej czy później on i jego bracia znajdą się na jej miejscu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Royce stał nad Markiem, przykładając czubek drewnianego miecza do gardła swego przyjaciela, który leżał przed nim na ziemi, i uśmiechał się radośnie. Mark, wyraźnie rozczarowany, pokręcił głową.

– To niesprawiedliwe – rzekł Mark. – Czy nie mogę zwyciężyć choć raz?

Royce opuścił miecz i wyciągnął rękę do Marka; ten chwycił ją i Royce pomógł mu się podnieść.

– Walczyłeś bardzo dobrze, przyjacielu – powiedział Royce. – Mnie się po prostu poszczęściło.

Mark nachmurzył się.

– Pozostałe razy też? – zapytał. – Poszczęściło ci się?

– Zwycięża cię, gdyż oszukuje. Nie widziałeś?

Był to głos przesycony jadem i gdy Royce obrócił się, ujrzał wychodzącego z kręgu chłopców Rubina. Bliźniacy wyszli za nim i cała trójka zeskoczyła kilka stóp w błotnisty dół, w którym Royce się ćwiczył – była to replika czekających ich Dołów – po czym unieśli swoje drewniane miecze i stanęli przed nim.

– Przekonajmy się, jak walczysz, gdy trzech staje naprzeciw jednemu – dodał Rubin.

– Będę cię osłaniał – powiedział Mark, unosząc miecz.

– Nie – odrzekł na to Royce, dając krok do przodu. – To moja walka.

Ledwie Mark wyszedł z dołu, a Rubin uniósł miecz i natarł z krzykiem, a za nim bliźniacy, wszyscy trzej skupieni na tym, by zabić Royce’a. Napięcie pomiędzy nimi gęstniało coraz bardziej przez ostatnie księżyce i wreszcie znalazło ujście.

Royce był na to gotów. Po tych księżycach spędzonych na ćwiczeniu się z Voytem czuł się silniejszy niż kiedykolwiek, gotów zmierzyć się i z dziesięcioma chłopcami, jeśli będzie trzeba, a na zasadzkę przygotowany był od dnia, w którym zjawił się na tej wyspie.

Royce uniósł drewniany miecz i zablokował pierwszy cios. Rozległo się stuknięcie drewna o drewno, a następnie Royce zamachnął się mieczem z światła błyskawicy i pchnął Rubina w brzuch. Rubin przewrócił się z jękiem.

W tej samej chwili Seth dobiegł do niego i zamachnął się na plecy Royce’a, który obrócił się i zatrzymał uderzenie, po czym zamachnął się mieczem i ciął w górę, wytrącając miecz z dłoni chłopaka. Zdzielił go łokciem w twarz, powalając na ziemię.

Sylvan rzucił się na Royce’a z okrzykiem, biegnąc z ostrzem skierowanym w jego stronę, jak gdyby zamierzał przeszyć go mieczem. Royce usunął się na bok, ciął go przez brzuch, po czym zamachnął się i opuścił miecz na plecy chłopaka, posyłając go twarzą w błoto.

Royce odwrócił się do Rubina z ostrzem wyciągniętym w jego stronę.

Rubin uniósł dłonie.

– Poddaję się – powiedział, nadal klęcząc na jednym kolanie.

Royce opuścił miecz – lecz w chwili, gdy to zrobił, Rubin nagle cisnął mu w oczy grudkę błota.

Oślepiony Royce przecierał oczy, nic nie widząc. Wtem poczuł but na swej piersi i zatoczył się w tył. Upadł na plecy, pozbawiony broni.

– WALCZCIE! – krzyknęli oglądający ich z góry chłopcy.

Po chwili Royce, nadal oślepiony i ocierający błoto z oczu, poczuł na sobie ciężkie cielsko Rubina, który kolanami przyciskał jego ramiona do ziemi. Royce wciągnął gwałtownie powietrze, nie mogąc oddychać, gdy Rubin oplótł swymi tłustymi paluchami jego gardło.

Royce złapał go za przeguby dłoni, oddychając z trudem, lecz chłopak przyciskał go do ziemi i nie puszczał.

– Zawsze cię nienawidziłem – wycedził przez zęby Rubin. Wyszczerzył zęby w uśmiechu – a teraz wreszcie nadszedł czas, by posłać cię na pole, z któregoś przyszedł. Nikt nie spostrzeże, że zniknąłeś.

Royce usłyszał jakiś hałas i zobaczył, że Mark zeskakuje do dołu. Rzucił się, by przyjść mu z pomocą – lecz bliźniacy zagrodzili mu drogę i chłopak walczył z nimi zażarcie, by przedrzeć się dalej.

Zrozpaczony Royce, któremu brakowało już powietrza, wiedząc, że zginie, poczuł znów znajome uczucie. Przepływało przez jego ciało gdzieś z głębi. Była to siła. Siła, której nie rozumiał. Zorientował się, że nie musi jej rozumieć. Musi jedynie się jej poddać.

Czując nagły przypływ sił Royce zdołał wyrwać się Rubinowi, obrócić i zrzucić go z siebie. Następnie przetoczył się i przycisnął go do ziemi.

Royce dusił Rubina tak, jak on dusił wcześniej jego. Rubin uniósł ręce i także dusił Royce’a. Leżeli obaj w błocie. Nienawiść wrzała pomiędzy nimi, gdy dusili się wzajemnie na śmierć. Royce’owi brakowało powietrza, lecz satysfakcję sprawiało mu to, że Rubinowi brakuje go bardziej.

Wtem Royce poczuł uderzenie butem w brzuch. Ktoś kopnął go, a w następnej chwili Royce toczył się już w błocie.

Podniósł wzrok i ujrzał kilku żołnierzy stojących pomiędzy nim a Rubinem, niektórzy z nich przyciskali też nogami Rubina do ziemi.

Voyt wyszedł naprzód i pokręcił głową, patrząc na Royce’a, gdy mówił.

– Choć pragnąłbym ujrzeć, jak się zabijacie, nie nastąpi to dziś. Musimy zająć się ważniejszymi sprawami.

Ledwie skończył wypowiadać te słowa, a rozległ się dźwięk rogu. Był to dźwięk wzywający na zebranie. Działo się coś ważnego.

Royce i pozostali podnieśli się i zebrali wokoło Voyta. Rubin i bliźniacy ustawili się po drugiej stronie kręgu i Royce widział, że kipi w nich gniew, że poprzysięgli sobie zemstę, gdy nadejdzie odpowiednia pora.

– CHŁOPCY! – zagrzmiał Voyt i wszyscy obrócili się ku niemu i ucichli. – Dzisiaj niektórzy spośród was staną się mężczyznami. Przetrwacie ostateczną próbę, a wasze szkolenie dobiegnie końca. Niektórzy spośród was zginą. Nadszedł czas waszej inicjacji.

Przechadzał się wzdłuż szeregów, a Royce’owi serce tłukło się w piersi. Chłopak zastanawiał się, co ich czeka.

– Wyruszycie stąd grupą, zejdziecie w Grotę Szaleńców i zdobędziecie Kryształowy Miecz. Strzeże go mantra, bestia, która uśmierciła już wielu przed wami i uśmierci jeszcze wielu. Wy, którzy przetrwaliście minione księżyce – oto wasza nagroda. Oto wasz przywilej. Szansa na życie poświęcone walkom w Dołach. I szansa na śmierć w chwale.

Royce spostrzegł wyraz twarzy Marka, na której – podobnie jak na twarzach innych chłopców – malowało się przerażenie.

– Za Kruszcowymi Polami leży wejście do groty. Udacie się tam jak jeden mąż i nauczycie się wreszcie walczyć jak jeden mąż. Bowiem jeśli tego nie zrobicie, z pewnością zginiecie. Jeśli będziecie walczyć wspólnie, być może przeżyjecie. Powrócą jedynie ci, którzy na to zasłużą. I jedynie ich życzę sobie zobaczyć z powrotem.

Grupa żołnierzy wyszła naprzód i Royce spostrzegł, że każdy z nich trzyma w dłoni oręż okryty szkarłatnym aksamitem. Voyt skinął głową i wszyscy ściągnęli nakrycia. Royce wciągnął gwałtownie powietrze, ujrzawszy dwanaście zniewalających mieczy, błyszczących, o platynowych rękojeściach, wykutych z najszlachetniejszego metalu, jaki kiedykolwiek widział.

Każdy z żołnierzy dał krok naprzód i wręczył miecz jednemu z chłopców. Royce wyciągnął rękę i chwycił swój. Trzymał rękojeść w jednej dłoni, a klingę w drugiej. Był pełen podziwu. Był to piękny oręż. Wykuty z czarnej stali, na której wygrawerowano insygnia Czerwonej Wyspy, rękojeść otoczoną miał z dwu stron długimi, srebrnymi zębami. Klinga była długa i ostra, najostrzejsza, jaką Royce kiedykolwiek widział, wykuta z metalu, którego nie znał. Royce uniósł miecz, który zdał  mu się błyskawicą w jego dłoniach. Nigdy nie trzymał w ręku wspanialszego oręża.

– To broń mężczyzn – powiedział Voyt. – Nie chłopców. Gdyż to właśnie mężczyznami staliście się tutaj, na Czerwonej Wyspie.

Szedł wzdłuż szeregów, lustrując chłopców wzrokiem.

– Tutaj, na Czerwonej Wyspie – mówił dalej Voyt. – wręczamy naszym nowicjuszom miecze zanim przejdą inicjację. W ten sposób jeśli zginiecie, zginiecie trzymając w dłoniach swą nagrodę.

Kroczył wzdłuż szeregów, a Royce przyjrzał się mieczowi połyskującemu w porannym śłońcu i poczuł, jak rodzi się w nim duma. Co by się nie zdarzyło, cokolwiek nadejdzie, zasłużył na to i nikt nie mógł temu zaprzeczyć.

– W Grocie Szaleńców – zagrzmiał Voyt. – natraficie na pochwy i miecze wielu chłopców, którzy dzierżyli miecze jak te przed wami i którzy przed wami ponieśli śmierć. Oni także są mężczyznami. Nie ma ujmy w śmierci. Jedynie w trwodze.

Po raz kolejny rozbrzmiał róg i żołnierze rozeszli się, a Royce wymienił spojrzenia z pozostałymi jedenastoma chłopcami, spośród których każdy jeden zdawał się zaskoczony. Wyglądali, jak gdyby spoglądali śmierci w oczy.

Mantra, pomyślał Royce. Czytywał o nich, gdy był małym chłopcem. Były to przeraźliwe, okrutne potwory. Bestie znane z legend. Royce pokręcił głową. Nie było możliwości, by udało im się przeżyć.

Z wolna grupka chłopców zbiła się i jak jeden mąż odwrócili się i wyruszyli na długą wędrówkę. Idąc w odstępie stopy od siebie ruszyli przez jałowe ziemie, a kolejny brzask obrzucał ich zimnym, jasnym światłem. Szli w milczeniu.

Kroczyli powoli, niechętnie, przez jałowe ziemie – nawet Rubin i bliźniacy, którzy po raz pierwszy nikogo nie nękali. Był to poważny marsz żałobny przez skalistą wyspę. Każdy krok niósł ich bliżej groty, leżącej gdzieś po przeciwnej jej stronie.

Gdy słońce stało już wysoko na niebie, Royce podniósł wzrok i zatrzymał się raptownie w miejscu razem z innymi. Stali na skraju przepaści. Gdy spojrzał w dół, podmuch wiatru smagnął go po twarzy. Royce stał w bezruchu, gapiąc się razem z pozostałymi. Żaden z nich się nie odezwał.

W dole leżała masywna góra, a w jej ścianie ziało wejście do groty, szerokie i wysokie na sto jardów. Zdawało się, że to wrota do samych piekieł.

Z groty poniósł się paskudny odór, niesiony przez wiatr aż tutaj. Royce poczuł także fale ciepła, których źródłem musiał być oddech stwora. Poczuł, że ziemia drży mu pod nogami, usłyszał prychnięcia ogromnego stworzenia, które czyhało gdzieś daleko w dole, w mroku.

Popatrzył po swych towarzyszach broni. Sądząc po ich twarzach, niektórzy z nich już pomarli.

Bez słowa wszyscy dali pierwszy krok przed siebie i ruszyli razem, jak jeden mąż, w same czeluście piekieł.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Genevieve stała wysoko na trybunach, górując nad ciżbą, i odwróciła wzrok ze wstrętem, gdy wszyscy zawyli z uciechy nad widowiskiem. Amfiteatr zatrząsł się, gdy mężczyźni i kobiety skoczyli na nogi, wznosząc radosne okrzyki. Genevieve nie wierzyła, że tych ludzi tak poruszało bestialstwo. Czegóż by nie oddała, by znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tu!

Dziewczyna odwróciła się, gdy nagle poczuła, że czyjaś dłoń chwyta ją mocno za ramię i przyciąga w tył.

Obejrzawszy się zobaczyła Moirę, swą szwagierkę, która spoglądała na nią surowym wzrokiem, niespostrzeżona w tym zamieszaniu.

Moira pokręciła głową w milczeniu.

– Jesteś teraz jedną z możnych – ostrzegła ją. – Graj swą rolę. Chyba że chcesz, by wtrącili cię do lochu.

Genevieve stała w miejscu otępiała. Z wolna obróciła się i ponownie skierowała spojrzenie na widowisko. Tam, w dole, znajdował się błotnisty dół, w którym toczyły się walki. Jego ściany wznosiły się na dwadzieścia stóp, by walczący nie mogli stamtąd uciec. Pośrodku niego, na błotnistej ziemi, leżał mężczyzna. Był martwy, twarz skierowaną miał ku górze, a w piersi włócznię. Obok niego stał inny mężczyzna, w groteskowej masce lwa. Zadarł głowę, uniósł ręce i zaczął uderzać się w pierś, napawając się zachwytem ciżby. Paradował wokoło dołu niby paw ledwie chwilę po tym, jak z zimną krwią uśmiercił tego człowieka.

Ciżbie wciąż było mało, a każdy ich radosny okrzyk był jak nóż wbijany w serce Genevieve. Pałała nienawiścią do tego miejsca, do tych możnowładców. Do wszystkiego, co przedstawiało sobą to dzikie królestwo.

A najbardziej nienawidziła swych myśli o Roysie. Tam w dole znajdowała się jego przyszłość, to go czekało. Było to okropne. Gorsze od śmierci. A wszystko to przez nią.

Być może dlatego Altfor mnie tu zaciągnął – pomyślała Genevieve. Zerknęła przez ramię i zobaczyła go. Oklaskiwał widowisko, a na jego twarzy malował się zadowolony z siebie uśmieszek, jak u wszystkich innych. Ledwie mogła uwierzyć, że była zaślubiona temu mężczyźnie. Zaślubiona. Ta myśl wywołała w niej mdłości. Sześć księżyców przeszło – zbyt wolno – i była to dla niej udręka spędzona w oczekiwaniu na wieści od Royce’a. Te jednak nie nadchodziły. Nie wiedziała nawet, czy żyje. Śniła o nim jednak każdej nocy. W większości tych snów wyciągał do niej ręce, a koniuszki jego palców muskały jej dłonie, tuż poza zasięgiem jej rąk.

Genevieve westchnęła, odpędzając od siebie tę myśl. Mogło być gorzej, rzekła sobie. Przynajmniej Altfor nie zmuszał jej, by dzieliła z nim łoże. Zezwolił jej nawet, by sypiała w innej komnacie, w innym łożu, dzięki czemu czuła się jak więzień – tak, jak chciała. Pragnęła czuć odosobnienie i ból, które odczuwał Royce.

Genevieve zerknęła przez ramię i spostrzegła stojącą po drugiej stronie Altfora dziewczynę. Była młoda i oszałamiająco piękna. Genevieve widywała ją często już wcześniej. Zawsze była blisko Altfora. Zobaczyła, że oplata go swym delikatnym ramieniem, a jej mąż nie odsuwa go. Dziewczyna patrzyła na niego z miłością i oddaniem, mrugając oczyma.

– Jesteś niemądra – dobiegł ją jakiś głos.

Genevieve obróciła się w drugą stronę i zobaczyła, że Moira także patrzy w tamtą stronę.

– Wiesz, znajdzie sobie inną – mówiła dalej Moira. – To mężczyzna, a mężczyźni mają swoje potrzeby. Nie lubią, gdy się nimi gardzi. Ignoruj go, a porzuci cię.

Genevieve uśmiechnęła się.

– Znakomicie – odparła. – Niczego nie pragnę bardziej niż tego.

Moira zmarszczyła brwi i pokręciła głową.

– Nadal nie pojmujesz – odrzekła. – Możni mają obsesję na punkcie tytułów. Teraz jesteś żoną. Już zawsze będziesz częścią tego rodu. Czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy nie.

Genevieve nie w pełni ją rozumiała.

– Ale rzekłaś właśnie, że jeśli sprzykrzę się mu, pozwoli mi odejść.

Moira pokręciła głową.

– Weźmie sobie inną kobietę, to prawda, lecz ty nigdy nie będziesz tak naprawdę wolna – odpowiedziała. – Nie pozwolą ci nigdy powrócić do świata, byś była wolna i poślubiła innego. A już w szczególności Royce’a. Nie po tym wszystkim. Przysporzyłoby im to wstydu. Ukryliby cię gdzieś. Najpewniej w lochu. Tak, by nikt już nigdy o tobie nie usłyszał.

– Znakomicie – upierała się Genevieve. – Nie pragnę wolności, jeśli mój ukochany nie jest wolny.

Moira ponownie pokręciła głową.

– Jesteś głupsza, niż sądziłam – odparła. – Jesteś jedyną nadzieją Royce’a. Jeśli będziesz zamknięta w lochu, jakaż nadzieja mu pozostanie?

Genevieve zamrugała, rozmyślając nad słowami swej szwagierki.

– Ale jak moje zaślubiny i przynależność do tego rodu mają mu pomóc? Jak na razie nic to nie wskórało.

Moira zmarszczyła brwi.

– To dlatego, że nie znasz wcale zwyczajów możnowładców. I nie kłopotałaś się nawet, by je poznać. Możni mają władzę. Nieskończoną władzę, większą niż byłabyś sobie w stanie wyobrazić. Gdybyś była prawdziwą żoną możnowładcy i matką jego dzieci, ukochaną w rodzinie, mogłabyś robić, co tylko byś zapragnęła. Wystarczyłoby, byś skinęła palcem, a mogłabyś rozkazywać, komu tylko byś zapragnęła. Mogłabyś ocalić, kogo tylko byś chciała.

Genevieve poczuła, jak serce jej przyspiesza po raz pierwszy, od kiedy się tu znalazła. Nachyliła się bliżej do Moiry.

– Tak – rzekła podekscytowana Moira. – Miałabyś władzę nad życiem Royce’a. Czy pragniesz ocalić swego ukochanego? Czy może wolałabyś pogrążać się w żalu nad sobą gdzieś w lochu, podczas gdy Royce także cierpi i ginie?

Genevieve zamyśliła się nad jej słowami i poczuła przypływ optymizmu. Po raz pierwszy od dawna znów nabrała ochoty do życia.

– To oczywiste, że pragnę ocalić Royce’a – odrzekła. – Oddałabym za niego życie.

Moira skinęła głową.

– A czy naprawdę sądzisz, że zdołasz go ocalić, zyskać jakąkolwiek władzę, jeśli pozwolisz, by twój mąż szukał pocieszenia w objęciach innej?

Genevieve zastanowiła się nad tym.

– Czy nie rozumiesz? – naciskała Moira. – To bardzo ważny krok ku władzy. Jeśli tego właśnie pragniesz, musisz przestać uciekać przed swą rolą. Musisz ją przyjąć.

Moira skryła się ponownie pośród rozkrzyczanej ciżby i gdy walki dobiegły końca i ciżba zaczęła się rozchodzić, Genevieve odwróciła się i popatrzyła na Altfora. Stał w miejscu, a dziewczyna nadal go obejmowała. Patrząc na nich, Genevieve spojrzała nagle na wszystko zgoła inaczej. Usłyszała w głowie słowa Moiry i zrozumiała, że ma rację. Oto była jej szansa. Ostatnia szansa.

Natychmiast musi podejść do Altfora. Objąć go, kochać.

Nawet jeśli tego właśnie chciała najmniej na świecie.

Władza przychodzi przez miłość.