Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 9
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Popiół siedział w milczeniu w niewielkiej łodzi, którą uderzenia wioseł marynarzy niosły ku brzegom królestwa. Marynarze przypatrywali mu się z oczywistym przerażeniem i niechęcią i Popiół nie potrafił rozstrzygnąć, czy chodzi o to, że pierwszy raz widzą szaroskórego człowieka, o to, że szare jedwabie zmarłych wytrącały ich z równowagi, czy o to, że rozpoznali tatuaże, które znaczą jego twarz.
Czekał, obserwując lot morskich ptaków i odczytując znaki, które się w nim kryły. Znaki kryły się niemal we wszystkim, od układu tańczących płomyków ognia, po wyrwane z ofiarnej kozy wnętrzności. Popiół może i nie władał potężną magią jak kapłani czy czarownicy, ale potrafił odczytywać znaki, i opanował wiele innych sztuk.
Wiedział choćby to, że marynarze spiskują, by go zdradzić. Myśl ta nie napawała go szczególnym lękiem, choć było ich trzech, a Popiół nie miał przy sobie żadnej broni – ani miecza, ani włóczni. Budziła w nim co najwyżej lekką irytację, że ludzie mogą być tak głupi. Musieli wiedzieć, kim jest, czemu więc zamierzali podjąć to ryzyko?
– Jesteśmy na miejscu – odezwał się jeden z marynarzy, jak gdyby Popiół miał nie poczuć uderzenia dna łodzi o piasek.
Zeskoczył z łodzi na brzeg, podobnie jak marynarze. Niewzruszony, Popiół zastanawiał się, jak zamierzają tego dokonać. Być może nauczą go czegoś nowego. Choć pewnie nie powinien na to liczyć. Tacy ludzie mieli niewielkie doświadczenie z prawdziwymi ścieżkami śmierci. Mężczyźni rozeszli się dokoła niego, formując nierówny trójkąt.
– Przyrzekliśmy twoim, że odstawimy cię bezpiecznie na brzeg – powiedział jeden z mężczyzn. – Ale nie rzekliśmy nic o tym, co stanie się później.
Popiół zignorował jego słowa.
– Kiedy byłem chłopcem, do mych drzwi zapukali mężczyźni i zaszlachtowali całą moją rodzinę. Zrobili to, bo magi z mojego bractwa zaobserwował pewne znaki. Zabrali mnie do siebie i odchowali.
– Sądzisz, że interesuje nas historia twojego życia, kiedy zamierzamy cię ukatrupić? – zapytał inny marynarz.
– Sądzisz, że wysłuchiwanie o tym, jak ci dogadzano, nas powstrzyma?
– Dogadzano? – zapytał Popiół z uśmiechem. – Bito mnie każdego dnia. Przywykłem do bólu. Wielokrotnie widziałem śmierć na własne oczy. Kazano mi się ćwiczyć, aż ręce zaczynały mi krwawić, i pobierać nauki, aż myślenie sprawiało mi ból. Zabrali mnie i stworzyli ze mnie angarima. Czy wiecie, co to znaczy?
– Nie wiemy i nie ciekawi nas to – rzekł trzeci mężczyzna i rzucił się Popiołowi na plecy, co Popiół przewidział. Jeśli szło o ścieżki śmierci, zachowania większości ludzi były przewidywalne.
Obrócił się, usuwając się na bok przed atakiem, jednocześnie zadając kopniaka w kolano marynarza, aż chrupnęło. Gdy napastnik osunął się na kolana, Popiół ruszał już naprzód, mijając linię ciosu topora i uderzając sztywnymi palcami w gardło drugiego napastnika. Jego dłonie powędrowały do czaszki mężczyzny, gdy ten się dławił, i szarpnąwszy na bok pod odpowiednim kątem, Popiół usłyszał trzask skręcanego karku.
Ostatni mężczyzna ruszył na niego i Popiół rzucił się na ziemię, unikając zamaszystego ciosu pałaszem. Gdy przetoczył się i podniósł, w dłoni miał kamień. Okręcił się i cisnął nim w swego pierwszego napastnika, i ujrzał, jak kamień trafia w skroń mężczyzny; kolejne z miejsc, przez które śmierć może dostać się do środka.
Ostatni mężczyzna stał w bezruchu, wpatrując się w niego.
– Czym jesteś?
– Jak wam rzekłem, jestem angarimem. Sądzę, że można to przełożyć na wasz język jako „sprzymierzony ze śmiercią”. Rozumiem ją. Służę jej. Szkolono mnie, bym niósł ją tam, gdzie trzeba, wszelkim sposobem, szybkim i wolnym – Popiół sięgnął do swych rękawów i wyciągnął stamtąd parę długich, przypominających sztylety igieł. – W twoim przypadku chyba sprawię, że będzie powolna.
Jego przeciwnik ruszył naprzód, ale Popiół już atakował – rzucił pierwszą igłę, potem kolejną. Ugodziły go tam, gdzie mierzył – jak mogłoby być inaczej? Mężczyzna osunął się na kolana z bezwładnymi rękoma. Igły utkwiły dokładnie w splotach nerwów obu ramion.
Popiół wyciągnął nieduży, ostry nożyk.
– Wygląda jednak na to, że taka jest kolej rzeczy, że głupcy zawsze znajdą sposób, by stanąć na drodze tego, co musi zostać dokonane. Zaczynamy?
Głupiec oczywiście krzyczał, ale to nie czyniło Popiołowi różnicy. Z jego wnętrzności nie dowiedział się niczego ciekawego, ale pojawią się inne znaki. Zawsze się pojawiały.
To wszystko nie miało znaczenia.
Tak naprawdę była tylko jedna osoba, którą musiał uśmiercić – młodzieniec, którego egzystencja stanowiła zbyt wielkie zagrożenie.
Royce.
I nie zatrzyma się, póki go nie znajdzie.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Royce patrzył na kamienistą przełęcz, która leżała przed nim i pozostałymi rekrutami. Był pewien, że nie wyniknie z tego nic dobrego, szczególnie gdy patrzył na stojących po obu stronach żołnierzy z włóczniami i łukami.
Dowódca Voyt stał obok, wyciągając w jej stronę dłoń, jak gdyby witał ich na wielkim balu.
– Wojownik musi być tak prędki i zręczny, jak i silny. Musi być zdolnym stawić czoła niebezpieczeństwu z całą szybkością, której trzeba, by je pokonać, ale nie z taką, by stać się nierozważnym i wystawić się na śmierć. Pobiegniecie zatem przez kanion, w którym znajdują się śmiertelnie groźne przeszkody oraz przeciwnicy, którzy będą rzucać w was włóczniami z góry.
Na ten widok Royce przełknął nerwowo ślinę. Nawet stąd widział lśniące groty. Z pewnością są ostre.
Dowódca Voyt na tym jednak nie skończył.
– Ostrożny człowiek mógłby się tamtędy przemknąć, gdyby miał wystarczająco dużo czasu, ale wy go nie macie – wyciągnął dużą klepsydrę i odwrócił ją.
– Ten, który przebiegnie dolinę jako ostatni, zostanie zabity. Każdy, który nie przebiegnie jej, nim piasek się osypie, zostanie zabity. Na co czekacie? Na zaproszenie? Biegnijcie.
Royce puścił się biegiem naprzód, przepychając się i walcząc z innymi o miejsce. Zobaczył, że jeden z chłopców potknął się, i pomógł mu wstać.
– Nie powinieneś nikomu pomagać. Jeśli ktoś upadnie, wiadomo, że będzie ostatni – odezwał się chłopiec.
Royce pokręcił głową. Nie mógłby tak postąpić, by zwyciężyć, choć stawiało go to w większym niebezpieczeństwie. Dokona tego uczciwie, dzięki swej szybkości i sile.
Rzucił się do biegu i przed sobą w oddali dojrzał Marka, trącanego od czasu do czasu przez Rubina i pozostałych.
Zobaczył też, jak włóczniarz zamierza się w jego stronę i przyspieszył, odpychając Marka w chwili, gdy mężczyzna cisnął bronią. Włócznia upadła z brzękiem po drugiej stronie.
– Może powinieneś spędzać mniej czasu na przepychankach, a więcej na biegnięciu – zasugerował Royce, gdy odsunęli się z Markiem od pozostałych.
– Nie musisz biec ze mną – odparł Mark. – Widziałem, jaki jesteś szybki, ja cię tylko spowolnię.
– Jeśli ty giniesz, ja ginę – powiedział Royce, przypominając przyjacielowi o ich pakcie. Przyspieszył, upewniając się, że Mark biegnie obok niego.
Z góry nadleciały kolejne włócznie. Royce uchylał się przed nimi i odkrył, że może bez trudu odgadnąć tor ich lotu, jeśli się skupi. Widział, z jaką siłą są wyrzucane i z łatwością przychodziło mu prześlizgiwanie się pomiędzy nimi. Nie każdy z chłopców miał tyle szczęścia. Royce spostrzegł, jak jednego z nich przeszywa włócznia, a inny pada od strzały, która nadleciała z przodu.
Na dnie przełęczy stały teraz głazy i Royce zobaczył, że chłopcy przemykają od jednego do drugiego, usiłując umknąć przed strzałami sypiącymi się w ich stronę. Był to jednak powolny proces i oczyma wyobraźni Royce widział powoli przesypujący się piasek w klepsydrze. Nie było czasu na to, by się tak ociągać.
– Zaufaj mi – zawołał do Marka i puścił się pędem przed siebie.
Tor lotu strzał był trudniejszy do przewidzenia niż włóczni. Leciały szybciej, a łucznicy krócej przygotowywali się do ich wypuszczenia niż włóczniarze. Mimo tego Royce potrafił to zrobić, jeśli się skupił, zgadując, kiedy musi kryć się za głazami i pokonując szybko odległość z jednej kryjówki do drugiej.
Niebawem pokonali kolejny zakręt i Royce dostrzegł przeszkody ustawione na ich drodze, od ścian naszpikowanych kolcami po doły, na dnie których płonął ogień i splątane ze sobą zasieki na ścieżkach, którymi mieli biec.
– I na co to wszystko? – rozmyślał na głos Royce. – Na co każą nam przez to przebrnąć, skoro i tak poślą nas na śmierć w Dołach?
Była to ohydna myśl – zebrać ich wszystkich tutaj i zaćwiczyć niemal na śmierć jedynie po to, by później mogła ich spotkać bardziej widowiskowa śmierć. W tej chwili jednak nie było czasu, by nad tym rozmyślać, ważna była jedynie droga przed nimi.
– Gotowy? – zapytał Royce. Gdy tylko Mark skinął głową, rzucili się przed siebie. Wpierw czekało ich pokonanie jednej z kolczastych ścian. Royce mógłby spróbować wskoczyć na nią, gdyby był sam, i najpewniej skończyłby nabity na kolce. Zamiast tego podsadził Marka, a ten przysiadł na szczycie ściany i pomógł Royce’owi wdrapać się na górę. Zeskoczyli po drugiej stronie, gotowi zmierzyć się z płonącymi dołami.
Royce wiedział, że musiała istnieć jakaś sztuczka, która pozwoli im uporać się z tą przeszkodą. Doły były zbyt rozległe, by je przeskoczyć, musiał więc istnieć inny sposób, by je pokonać. Naraz spostrzegł w pobliżu stertę grubych, przesiąkniętych wodą skór. Trzeba było być odważnym, by uwierzyć, że pomogą pokonać przeszkodę, ale też wystarczająco rozważnym, by nie próbować skakać bez nich. Rzucił jedną z nich Markowi, i jedną wziął dla siebie.
Ruszył w stronę dołu, i choć płomienie wystrzeliły w górę, gdy się do niego zbliżył, skoczył i tak, i poczuł, jak jego stopy uderzają z chrzęstem o ziemię po drugiej stronie. Zobaczył, jak Mark ląduje obok niego, chwiejąc się i próbując utrzymać równowagę. Royce wyciągnął rękę i chwyciwszy go, pociągnął do siebie.
Royce ujrzał chłopca po przeciwnej stronie, który ich naśladował, owijając się w jedną ze skór. Rubin wyrwał mu ją z rąk, odpychając chłopaka. Ten przez chwilę chwiał się na skraju dołu, po czym spadł z krzykiem, a jego przedśmiertne wrzaski były tak przerażające, że zmroziły mu krew w żyłach. Royce mógł jedynie zebrać się w sobie i biec dalej, gdyż wiedział, że nijak temu nie zaradzi, a piasek w klepsydrze wciąż się przesypuje.
Pozostały jedynie zasieki i Royce nie był pewien, ile czasu im pozostało, by je pokonać. Próbował wytyczyć ścieżkę, krok po kroku decydując, gdzie postawić stopę.
Dokoła siebie widział ginących w zasiekach chłopców. Zahaczali o nie, a wtedy wbijały się w nich kolce lub cięły ostrza. Jeden uwolnił nawet z klatki żmiję, która rzuciła się do ataku.
Royce wiedział, że nie może dotknąć nawet jednego z nich. Wpatrywał się w nie, usiłując dopatrzyć się zasady, zgodnie z którą je rozłożono. Wydało mu się, że zaczyna dostrzegać pewien wzorzec. Kimkolwiek był ten, kto rozstawiał te pułapki, uczynił to według określonego wzoru, w którym Royce dostrzegał luki.
– Tędy – powiedział, przechodząc od jednej luki do kolejnej, poruszając się zwinnie i szybko. Prowadził, a Mark szedł jego śladami.
Minąwszy zasieki dotarli do wyjścia z doliny. Czekał tam na nich dowódca Voyt, który jakimś sposobem zdołał ich wyprzedzić.
– Zaczekajcie tam – rozkazał, wskazując palcem miejsce.
Royce wykonał jego polecenie i z wolna z doliny zaczęło wyłaniać się coraz więcej chłopców, aż wyglądało na to, że większość spośród tych, którym miało się udać pokonać przeszkody, już to zrobiła. Dowódca Voyt stał w bezruchu, wpatrując się w klepsydrę i czekając, aż spadną ostatnie ziarna piasku. Royce widział, że niektórzy chłopcy wciąż nadbiegają ścieżką ku wyjściu.
Dowódca Voyt opuścił rękę i żołnierze Czerwonej Wyspy podeszli do wyjścia z kanionu z mieczami w gotowości. Nie zawahali się, gdy kolejni chłopcy wybiegali z doliny, lecz zamierzali się na wysokości głów, przecinając szyje i posyłając bezwładne ciała na ziemię. Royce rozpoznawał twarze chłopców z okrętu, którzy zdawali się mili, którzy z czasem być może zostaliby jego przyjaciółmi. Po części Royce pragnął wyjść naprzód i spróbować zatrzymać tę rzeź, ale Mark położył dłoń na jego ramieniu.
– Nie możemy nic zrobić – wyszeptał.
Dowódca Voyt obrócił się w ich stronę.
– Niektórym z was się udało. Zdumieliście mnie. Żywiłem nadzieję, że ani jednemu się to nie uda.
Royce zamyślił się nad jego słowami, zastanawiając się, czy były szczere.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Genevieve siedziała w swej komnacie, próbując zrozumieć, czym tak naprawdę miała zajmować się żona możnowładcy. W pewnym sensie znała już odpowiedź: miała urodzić mu synów i to w zasadzie było jedyne jej zajęcie w życiu. Nie potrafiła się jednak do tego zmusić, nie z Altforem, i nie kiedy Royce nadal żył.
– Tak sądziłam, że tu cię znajdę – odezwała się Moira, jej szwagierka, wchodząc, nie czekając na przyzwolenie. Genevieve nie przywykła przejmować się czymś takim, lecz tutaj wyglądało to na znak, mówiący, że nawet ta komnata, nawet ten niewielki skrawek przestrzeni nie należał tak naprawdę do niej.
– A gdzie indziej miałabym się podziać? – odrzekła Genevieve, nie próbując ukryć tego, jak bardzo jest nieszczęśliwa.
– Nie możesz pozwolić na to, by Altfor choćby pomyślał, że chcesz stąd odejść – powiedziała Moira, kręcąc głową. Podeszła do toaletki i napełniła kielich winem z dzbana.
– Weź to i wypij.
Genevieve ujęła kielich i pociągnęła łyk, ale nie dopiła do końca nawet wtedy, gdy Moira nalała wina sobie i wypiła więcej niż ona.
– To rozsądne, by ograniczać trunki – rzekła Moira. – Musisz pamiętać, że od tej pory wszystko, co robisz, mówisz i kim jesteś będzie osądzane, jeśli nie przez Altfora, to przez jego przyjaciół, albo przez lud.
– Ale ja sama pochodzę z ludu – zaznaczyła Genevieve.
– Tak było – odpaliła Moira. – ale w chwili, gdy poślubiłaś księcia, stałaś się kimś więcej. Nikt, kogo wcześniej znałaś, nie spojrzy na ciebie w ten sam sposób.
– Moja rodzina spojrzałaby tak samo – upierała się Genevieve. – Wciąż mam rodziców i siostry. Sheila nie widziałaby we mnie żony księcia.
– Nie – odparła Moira. – Zazdrościłaby ci, że nie miała szansy wejść do takiego rodu, albo byłaby wdzięczna, że nie znajduje się na twoim miejscu, albo lękałaby się, że gdy przyjdziesz do niej, postawi ją to w niebezpieczeństwie.
Genevieve potrząsnęła przecząco głową.
– Za grosz nie znasz Sheili. Nie wiesz, jak by postąpiła.
Moira podeszła do stojącego pod ścianą krzesła i usiadła.
– To opowiedz mi o niej.
Genevieve zawahała się, po czym podeszła do niej i usiadła obok.
– Szukasz tylko sposobu, by ze mnie zażartować.
– Nic podobnego – odparła Moira. – Wiem, jak to jest tkwić tutaj i nie mieć czym się zająć. Ned połowę dnia spędza na łowach, a drugą połowę na próbach przekonania kapłanów, by ogłosili go wybranym przez Boga. A ja zostaję tu z muzyką, haftowaniem, sztuką dworskich zalotów…
– Moiro! – wykrzyknęła Genevieve, zdumiona tym, że jej szwagierka choćby żartuje na ten temat.
– Zlękłaś się, że stracą nas za niewłaściwe słowa? – zapytała Moira. Uśmiechnęła się. – To opowiedz mi o swojej rodzinie i oszczędź nas obie.
– Nie wiem, o czym opowiadać – zaczęła Genevieve. – Wiedziemy… wiedliśmy raczej proste życie. Sheila to moja najstarsza siostra i zawsze uważałam, że to ona jest najładniejsza z nas. Moi rodzice zawsze byli przy mnie, gdy ich potrzebowałam, choć nie mieliśmy zbyt wiele.
– Wygląda na to, że miałaś tam piękne życie – rzekła Moira. – Musisz wspominać je, gdy tylko będzie ci tu ciężko. Musisz czerpać z niego siłę.
Genevieve wiedziała, że kobieta wie, o czym mówi, ale jedyną rzeczą, z której potrafiła w tej chwili czerpać siłę, była myśl, że to się kiedyś zakończy, albo śmiercią Altfora, albo jej. Zrobi, cokolwiek będzie musiała. Nie dbała o to, czy doprowadzi to do jej upadku, o ile tylko będzie to oznaczało, że możnowładca nie dostanie od niej tego, czego chce. Może i jest jego żoną, ale nigdy nie będzie należała do niego.
Nawet gdyby miało to doprowadzić do jej śmierci.
SZEŚĆ KSIĘŻYCÓW PÓŹNIEJ
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Royce rzucił się w przód, mierząc w swego przyjaciela Marka. Stukanie drewnianych mieczy niosło się w powietrzu, gdy chłopcy odpychali się w tę i z powrotem przez letnie pola. Royce nie mógł nie zauważyć, że obaj byli teraz silniejsi, szybsi, bardziej zahartowani w boju – i byli lepszymi wojownikami. Żaden nie był w stanie pokonać drugiego.
Zamachiwali się i parowali jak dobrze naoliwiona machina, poddając wzajemnym próbom swe słabości, nabierając wprawy z każdym ciosem, jak podczas minionych sześciu księżyców. Ćwiczyli się tak dużo, że niemal czytali w swoich myślach i gdy Royce przyskakiwał do niego raz za razem, Mark zawsze przewidywał jego ruchy, blokując uderzenia lub uchylając się w sam czas. Mark także nie potrafił go zaskoczyć.
Royce słyszał krzyki i wiwaty wokoło siebie i jak przez mgłę zobaczył tuzin chłopców stojących dokoła nich, zagrzewających ich do walki okrzykami. Sześć księżyców temu chłopców było jednak kilka tuzinów. Minione sześć księżyców były jednak zbyt okrutne, zbyt mocno przetrzebiły ich szeregi. Chłopcy umierali z głodu, z nieustępliwego zimna, podczas ćwiczeń, tonęli, napotykali bestie, od sprzeciwu wobec zwierzchników i od nieustających ćwiczeń, które były tak wyczerpujące, że niektórzy z nich padali martwi na miejscu.
Tak jak ostrzegł ich Voyt, dzień po dniu pozbywano się słabych.
Zadając ciosy, Royce próbował odegnać z myśli niedawny pochówek jednego ze swych towarzyszy broni, który odbył się wcześniej tego ranka. Była to ponura sprawa. Chłopiec utonął, gdy próbował przeprawić się wpław przez Wielki Kanał. Był to ostatni etap trwających cały dzień ćwiczeń i gdy chłopak wołał o pomoc, schwytany przez prąd ledwie kilka stóp od brzegu, żaden z żołnierzy nie przyszedł mu z pomocą. Nie pozwolili też uczynić tego Royce’owi ani żadnemu z chłopców. Rzekli, że to część ich szkolenia.
Royce próbował przepędzić tę myśl z głowy, lecz krzyki chłopca wciąż rozbrzmiewały mu echem w głowie.
Royce rozproszył się i poczuł ukłucie bólu, a gdy podniósł wzrok, zobaczył że Mark zadał mu cios w ramię. Nim zdołał zareagować, Mark zamachnął się szybko mieczem i rozbroił go, wytrącając mu miecz z dłoni.
Zaskoczony Royce rzucił się w przód i powalił swego przyjaciela. Mocowali się na ziemi, aż Royce zdołał unieruchomić Marka, chwytając go za ramiona i przyciskając do ziemi.
– Poddaj się! – zażądał Royce.
– Nigdy! – odpowiedział Mark.
Mark przetoczył się i zrzucił z siebie Royce’a. Otaczający ich chłopcy zakrzyknęli zachęcająco, gdy obaj podnieśli się i chwycili za miecze, stając naprzeciw siebie i czekając na okazję, by ponownie zaatakować.
– Dosyć! – rozległ się krzyk.
Royce i Mark obejrzeli się i zobaczyli zbliżającego się Voyta z drewnianym mieczem w dłoni. Spojrzał na nich gniewnie.
– Obaj walczycie nędznie – rzekł. – Walczcie tak dalej, a bez wątpienia zginiecie w Dołach.
Royce’a nie zaskoczyło to, co powiedział. Nie usłyszeli od Voyta ani jednego życzliwego słowa od dnia, w którym przybyli na wyspę. W głębi duszy Royce wiedział jednak, że udoskonalił swe umiejętności – znacznie je udoskonalił – i czuł, że Voyt darzy go podziwem.
Rozległ się dźwięk rogu i krzyki i na arenę weszli kolejni chłopcy i zaczęli walczyć. Stukanie, które nigdy nie ustawało na tej wyspie, znów stało się głośniejsze.
Rozbrzmiewało w powietrzu, tak jak wcześniej godzina za godziną, dzień za dniem.
– Royce! – rozległ się jakiś głos.
Royce obrócił się i zobaczył, że Voyt patrzy na niego gniewnie, ręce wsparłszy na biodrach.
– Chodź ze mną.
Royce wymienił spojrzenia z Markiem, który zerknął na niego nerwowo. Voyt nigdy wcześniej nie wezwał żadnego z nich. Royce nie spodziewał się, by miało wyjść mu to na dobre.
Odwrócił się i ruszył za Voytem, odprowadzany spojrzeniami pozostałych chłopców, zastanawiających się, o co może chodzić. Przyspieszył kroku, by zrównać się z dowódcą.
– Zdarza ci się przegrać przez to, w jaki sposób trzymasz miecz i przez to, w jaki sposób się poruszasz – odezwał się Voyt z rozczarowaniem w głosie, idąc i patrząc przed siebie.
Royce nachmurzył się.
– Nie przegrałem – powiedział. – Walka była nierozstrzygnięta.
Voyt sapnął.
– Czyli była przegrana – zganił go. – Jeśli nie zwyciężasz, przegrywasz. W Dołach, jeśli nie zwyciężysz, jesteś martwy.
Szli dalej w milczeniu, mijając kolejne pagórki, a obawy Royce’a pogłębiły się. To nie wróżyło dobrze. Czy zostanie zabity?
Dotarli wreszcie do wielkiego, spalonego drzewa, którego powykręcane gałęzie wyciągały się ku nieboskłonowi. Voyt zatrzymał się na polanie przed nim.
Obrócił się i stanął twarzą do Royce’a. Dobył zza pasa dwa prawdziwe miecze. Jeden chwycił w dłoń, a drugi rzucił Royce’owi.
Royce schwycił go w locie, zaskoczony jego ciężarem. Uniósł broń w górę, podziwiając ciężką metalową rękojeść i grubą, dwustronną klingę. Podniósł wzrok i ujrzał uśmiechniętego Voyta. Jego miecz błyszczał w słońcu i Royce’a ogarnął strach. Po raz pierwszy trzymali w dłoniach prawdziwe miecze.
– Czy zawiniłem czymś? – zapytał chłopak. – Zamierzacie mnie uśmiercić?
Voyt uśmiechnął się, a Royce zorientował się, że nigdy wcześniej nie widział, by mężczyzna się uśmiechał. Wyglądało to bardziej jak grymas niezadowolenia. Voyt był ogromnej postury, która onieśmielała wszystkich, zarówno żołnierzy, jak i chłopców.
– Jeśli ty nie będziesz wystarczająco szybki, ja będę.
Raptem Voyt ruszył, unosząc miecz, prosto na niego. Royce, kierowany jedynie instynktem, uniósł swój miecz w ostatniej chwili i zablokował potężny cios. Rozległ się ostry szczęk metalu i wokoło nich posypały się iskry. Spowodowane ciosem drżenie przeszło przez rękę Royce’a, przez jego łokieć. Chłopak był zdumiony przemożną siłą i szybkością dowódcy i nie miał najmniejszego pojęcia, jak miałby dotrzymać mu kroku w boju.
Voyt nie zatrzymał się ani na chwilę; zamachnął się i szybkim ruchem uderzył w miecz Royce’a. Dał się słyszeć dźwięk stali stykającej się ze stalą i mężczyzna wytrącił Royce’owi miecz z dłoni.
Royce patrzył bezradnie, jak broń leci w powietrzu i upada wreszcie na ziemię kilka stóp dalej. Voyt przyłożył czubek ostrza do jego szyi, a on stał w miejscu, bezbronny i zawstydzony.
– Będziesz musiał starać się znacznie bardziej niż teraz – upomniał go Voyt. – Nie nauczyłeś się niczego podczas minionych sześciu księżyców?
Royce spuścił wzrok zawstydzony, czując, jak oblewa się rumieńcem.
– Dlaczego mnie tu przyprowadziliście? – zapytał Royce.
Zaległa głucha cisza. Voyt podszedł do niego, chrzęszcząc butami po kamieniach. Royce gotował się na śmiertelny cios.
– By nauczyć cię, jak przeżyć – odrzekł swym głębokim głosem.
Royce podniósł na niego zaskoczony wzrok. Nagle pojął, że nie przyprowadzono go tu, by ukatrupić; było zgoła inaczej. Zrozumiał, że Voyt zainteresował się nim. Zastanawiało go dlaczego.
– Dlaczego mnie? – zapytał Royce. – Dlaczego teraz?
Voyt opuścił miecz.
– Posiadasz pewną cechę, której nie posiadają inni – powiedział Voyt. – Naturalną przenikliwość w walce. Dostrzegasz luki w obronie przeciwnika i ruszasz do boju, nim cię zaatakuje. Być może chciałbym, byś jeszcze trochę pożył. Choć z drugiej strony – może tak nie jest. A teraz łap za miecz i przestań pytać.
Royce wyrwał z miejsca po swój miecz i podniósł go. Tym razem mocniej zacisnął dłoń na rękojeści, przysięgając sobie, że nie wypuści go z rąk.
Voyt zaatakował po raz drugi, pojękując gdy uderzał, a Royce zablokował jego cios, aż wokoło posypały się iskry.
– Obiema rękami! – wrzasnął Voyt. – Miecz trzyma się w jednej ręce, gdy drugą ma się coś użytecznego do zrobienia. Jeśli trzymasz tarczę, nóż albo pelerynę, wtedy walczysz jedną ręką. W innych przypadkach używaj całej swej siły!
Royce zacisnął dłonie na mieczu, a Voyt obrócił się, zamachnął i zadał cios tak potężny, że przerąbałby drzewo w pół. Royce odparł uderzenie, aż posypały się iskry, a całe jego ciało zadrżało od siły tego ciosu.
– Musisz poznać nauki wojownika. Używaj mocnych stron swego przeciwnika tak, jakby były jego słabościami. Użyj jego wielkości przeciwko niemu. Wykorzystaj jego brak szybkości. Tam, gdzie sądzi, że jest najbardziej niebezpieczny, kryje się zawsze jakiś defekt. Nie wahaj się.
Voyt natarł, zamachując się raz po raz na boki, spychając Royce’a w tył na polanie pod powykręcanym drzewem. Royce, zlany potem, blokował jednak każde uderzenie. Trzęsły mu się ręce, lecz odpierał ciosy. Iskry sypały się dokoła niego i Royce ledwie był w stanie nie poddać się herkulesowej sile Voyta.
– Jesteś powolny – zawołał Voyt, zamachując się mieczem. – Niby kaczka brodząca w błocie. To dlatego, że poruszasz się rękoma, a nie biodrami, jak powinieneś. Siła bierze się z nóg, nie z ramion. Walcz stopami, a będzie łatwiej.
Nim Royce zdołał przetrawić jego słowa, Voyt nagle kopnął Royce’a i wypchnął spod niego nogi.
Royce upadł na plecy w błoto, pozbawiony tchu. Zamrugał i podniósł wzrok na Voyta, który stał nad nim, kręcąc głową.
– Zbyt wielką wagę przykładasz do broni przeciwnika – zganił go Voyt. – Wojownik dysponuje wieloma rodzajami broni. Mieczem – owszem. Ale także nogami i rękoma.
Royce podniósł się na nogi i stanął naprzeciw Voyta, dysząc ciężko, ocierając spływający na oczy pot. Voyt znów natarł, a Royce ponownie zablokował uderzenie.
Voyt spychał go po polanie, lecz tym razem Royce usilnie starał się skupić na tym, czego go nauczył. Skupiał swą uwagę na stopach i spostrzegł, że zaczął poruszać się szybciej, nieco zręczniej. Zrozumiał, że Voyt miał rację. Chłopak zdołał uniknąć dwóch ciosów, które wcześniej by odebrał.
– Lepiej – stwierdził Voyt, tnąc mieczem i ledwie chybiając w jego ramię. – Lecz nadal zbyt wolno.
– Pole jest zabłocone – odkrzyknął Royce, ślizgając się. – To ono mnie spowalnia.
Voyt roześmiał się.
– A czy ja walczę na wodzie? – zganił go. – Walczymy na jednym podłożu.
Warknął, nacierając na Royce’a z szybką kombinacją uderzeń, które zdawały się spadać na niego ze wszystkich stron naraz. Royce mógł jedynie je blokować.
– Sądzisz, że dlaczego cię tu przyprowadziłem? – warknął Voyt. – Uważasz, że twój przeciwnik będzie walczył na innym podłożu niż ty? Czy sądzisz, że on – jedynie on – ma przewagę? Czy myślisz, że Doły składają się z trawy i kamieni? Będziesz walczył w błocie. I najpewniej w błocie zginiesz. I, sądząc po twym zachowaniu, nie przestając narzekać.
Voyt krzyknął i raz jeszcze rzucił się na Royce’a. Tym razem chłopak usunął się na bok i ledwie uniknął ciosu Voyta, który przebiegł obok niego.
Royce’a zaskoczyła jego własna zręczność.
Voyt odwrócił się w jego stronę.
– Jesteś prędki – zauważył. – lecz popełniłeś kolejny błąd. Przegapiłeś szansę. Gdy jesteś blisko przeciwnika, musisz zapomnieć o swym orężu i użyć rąk. Powinieneś był chwycić mnie i pchnąć, gdy przebiegałem obok ciebie.
Wypowiedziawszy te słowa, obrócił się i szybkim ruchem zdzielił Royce’a łokciem w plecy.
Royce zatoczył się w przód i poczuł ostry ból pomiędzy łopatkami. Upadł twarzą w błoto, pozbawiony tchu. Miał wrażenie, że to ciężki młot uderzył w jego plecy; ledwie wierzył, że jeden mężczyzna może być tak silny.
Po chwili poczuł, jak silne dłonie stawiają go na nogi.
Royce wstał. Twarz miał oblepioną błotem, był zawstydzony i zniechęcony.
– Spotkasz się tu ze mną nazajutrz, nim nastanie świt – rzekł Voyt. – Nim pozostali się przebudzą. Spróbujemy raz jeszcze.
Royce spojrzał na niego, zaszokowany tym zaszczytem. Był za to niezwykle wdzięczny, choć obolały.
– Dlaczego ja? – zapytał ponownie.
Royce patrzył na Voyta i pojął, że spogląda w mroczne oczy zabójcy. Były to jednak zarazem oczy prawdziwego, dzielnego wojownika, którego Royce podziwiał bardziej, niż byłby w stanie przyznać.
– Dlatego, że widzę w tobie siebie – odparł Voyt. – i widzę, kim możesz się stać.
Royce zastanawiał się, jak to możliwe. Voyt był najświetniejszym wojownikiem, jakiego kiedykolwiek spotkał. I przywódcą mężczyzn.
– Jeśli któryś z waszego rzutu ma szansę przetrwać, to właśnie ty. Pozostali, jak sądzę, już nie żyją.
Royce’a znieruchomiał, słysząc ten komplement; nie miał pojęcia, że choćby zwrócił na siebie uwagę Voyta, który – jak zawsze sądził – patrzył na niego z góry. Pomyślał jednak także o Marku i serce mu zamarło przez wzgląd na przyjaciela, gdy wyobraził sobie, że nie przeżyje.
Royce utkwił spojrzenie w Voycie.
– Naprawdę sądzicie, że mogę przetrwać? – zapytał.
Voyt patrzył na niego śmiertelnie poważnym wzrokiem.
– Najpewniej nie – odrzekł. – Nie przez długi czas. Lecz jeśli mogę przedłużyć nieco twoje życie, to mi wystarczy.
Royce’a zbił z tropu ten tajemniczy mężczyzna.
– Ale dlaczego? – spytał. – Dlaczego robicie to dla mnie?
Voyt opuścił na chwilę wzrok i Royce zorientował się, że mężczyzna patrzy na bliznę na jego ręce. Następnie przeniósł spojrzenie z powrotem na niego.
– Przez wzgląd na twego ojca.
Royce stał w miejscu, zupełnie zbity z pantałyku.
– Mojego ojca? – zapytał Royce. – Mój ojciec jest zwykłym wieśniakiem, chłopem w niewielkiej osadzie. Jakim sposobem wy, taki wielki wojownik, znacie mojego ojca?
Voyt pokręcił głową powoli, z powagą.
– Twój ojciec jest jedynym człowiekiem, który mnie zwyciężył. I jedynym wojownikiem, którego darzyłem miłością.
Voyt obrócił się raptownie i odszedł, zostawiając zdumionego Royce’a samego na polanie.
Royce spojrzał na swą bliznę, jak gdyby nigdy wcześniej jej nie widział. Po raz pierwszy w życiu pewna myśl przeszła mu przez głowę.
Kim był jego ojciec?
I kim był on sam?