Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 12
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Genevieve stała przed komnatą Altfora. Była już późna noc i w forcie panowała cisza. Dziewczyna uniosła ciężką, żelazną kołatkę i zastukała. Rozległo się puste, głośne uderzenie o grube dębowe drzwi. Genevieve czuła się dziwnie, stojąc na zimnym korytarzu i stukając do komnaty swego męża, by wpuścił ją do środka.
Stała w mroku, czekając, a serce tłukło jej się w piersi. Zdała sobie sprawę z tego, jak głupia była, że nie uczyniła tego wcześniej. Modliła się jedynie, by nie okazało się, że przyszła zbyt późno. Co jeśli za tymi drzwiami ujrzy tę dziewkę w objęciach swego męża? Co jeśli Altfor otworzy drzwi i zatrzaśnie je jej przed nosem? Jaką wtedy będzie miała szansę, by ocalić Royce’a?
Stała, wyczekując, z nadzieją, że nie jest jeszcze za późno.
Genevieve uniosła dłoń, by zastukać ponownie, lecz tym razem, nim zdołała dotknąć kołatki, drzwi otwarły się, skrzypiąc. Stanął przed nią Altfor, patrząc podejrzliwie. Otulony był ciasno jedwabną szatą. Genevieve spostrzegła, że otworzył oczy szeroko ze zdziwienia, gdy ją ujrzał.
Zawahał się ledwie przez chwilę we drzwiach, a Genevieve serce zaczęło walić jak oszalałe.
Oby nie było za późno.
Po czym powoli dał krok w tył i ku jej nieopisanej uldze rzekł:
– Wejdź.
Genevieve weszła do komnaty, a Altfor zamknął za nią drzwi. Dziewczyna odwróciła się i zaryglowała je. Mężczyzna spojrzał na nią zdumiony.
Następnie szybko rozejrzała się po komnacie, modląc się, by nie ujrzeć ani śladu dziewki. Z ulgą spostrzegła, że jej tam nie ma.
Genevieve wzięła głęboki oddech. Była w komnacie sama z Altforem. Stali w nikłym świetle pochodni. Jedynym dźwiękiem panującym w pomieszczeniu było ciche trzaskanie ognia w palenisku, a przez okno wpadał blask księżyca.
– To zabawne pytać o to żonę – rzekł cichym głosem. – ale dlaczego tu przyszłaś?
Genevieve spojrzała na niego, dała krok naprzód i z mocno bijącym sercem wyciągnęła drżące dłonie i delikatnie położyła je na jego ramionach.
– By być z tobą – odparła drżącym głosem.
Altfor otworzył oczy szeroko ze zdziwienia. Wpatrywał się w nią przez długi czas i dziewczyna czuła, że ocenia ją, jak gdyby osądzał, czy mówi prawdę.
Wreszcie wyciągnął do niej rękę i ujął jej dłoń.
– Przyrzeknij mi jedno – powiedziała Genevieve.
– Jesteś moją żoną – odrzekł Altfor. – Złożyłem już te obietnice, które mają znaczenie.
– Proszę, Altforze – rzekła błagalnie.
Zdawało się, że zaczyna ustępować.
– Cóż to za obietnica? – spytał.
– Przyrzeknij mi, że będziesz dobry dla ludu – odpowiedziała. – Wiem, jak to jest być jedną z nich, jak wygląda życie w strachu. Rzekłeś kiedyś, że nie jesteś swym bratem, więc przyrzeknij mi to.
Skinął głową.
– Jesteś wielkoduszna, Genevieve, i przyrzeknę ci to, czego chcesz. Ale rzeknij mi jedno. Rzeknij mi, że mnie pragniesz.
Genevieve zebrała w sobie siłę. Musiała to zrobić. Musiała być kimś, kto potrafi to zrobić.
Przysunęła się, by go pocałować.
– Pragnę cię najbardziej na świecie.
Altfor uścisnął mocniej jej dłoń i poprowadził ją do łoża.
Genevieve, z tłukącym się w piersi sercem, pozwoliła, by ją prowadził. Każdy krok był dla niej jak nóż wbity w serce. Nie chciała tego. Dla Royce’a jednak uczyniłaby wszystko.
Poprowadził ją na łoże i gdy zaczął ściągać z niej odzienie, Genevieve z całych sił starała się ukryć łzy i myśleć o czymś innym.
Gdy Altfor przykrył ich, w głowie krążyła jej tylko jedna myśl:
Royce. Wybacz mi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Royce stał na dziobie statku, trzymając się poniszczonego relingu i przyglądając się rozbijającym się falom. Drobne kropelki wody uderzały o jego nowy napierśnik, a on zastanawiał się, co przyniesie przyszłość. Po jednej jego stronie stał Mark, a po drugiej – Altos. Stali we trzech jak jeden mąż, patrząc na bezkres oceanu. Przeżyli razem tak wiele. Wiele księżyców wyczerpującego ćwiczenia się, przebycie oceanu w jedną stronę, a teraz w drugą, utrata tak wielu towarzyszy broni. Wytworzyła się pomiędzy nimi więź silniejsza niż pomiędzy przyjaciółmi, niż pomiędzy braćmi. Byli teraz rodziną. Nie pozostało im nic innego w całym świecie. I jako jedyni na całym świecie byli w stanie pojąć, przez co przeszli pozostali.
Trudno było im uwierzyć, że wyruszyli z Sevanii tak wiele księżyców temu na statku zapełnionym setkami chłopców, tak zatłoczonym, że ledwie można było się na nim poruszyć. A teraz wracali sami, jako jedyni, którzy przeżyli. W pewnym sensie byli szczęściarzami. A jednak i tak czekała ich śmierć. Czy byli więc naprawdę szczęściarzami?
Royce przyglądał się rozkołysanym falom, które bujały ich statkiem w górę i w dół, i starał się nie myśleć o tym, co go czeka. Wiedział, że niebawem zostanie rzucony w Doły. Śmierć nie przerażała go – teraz już nie. Przeszkadzało mu to, że będzie zmuszony zabijać innych dla czyjejś rozrywki. To nie był wystarczająco dobry powód – nie chronił nikogo i nie służył żadnej sprawie ani dobru ogółu. Nie podobało mu się także to, że jego przyjaciele zginą, każdy z nich posłany na śmierć, a całe ich szkolenie sprowadzi się do tego, by wytrwali nieco dłużej, nim skonają.
Mgiełka oceaniczna opryskiwała mu twarz, a Royce zwrócił myśli ku czemuś, co liczyło się dla niego bardziej jeszcze niż to: Genevieve. To wszak przez nią został posłany na tę wyspę. Dla niej przeszedłby przez to wszystko raz jeszcze. Czy Genevieve czekała na niego? Co się z nią stało?
Widział przed oczyma jej twarz i serce mu przyspieszyło na myśl, że być może znów ją ujrzy, być może ujrzy swoją rodzinę. Nie chciał wiązać z tym wielkiej nadziei. Będą znajdować się bliżej siebie, będą na tym samym kontynencie, choć – co oczywiste – nie zaprowadzą go do niej; pewnie nawet nie dowie się, że powrócił. Miast tego zostanie wrzucony w jakiś dół, by walczyć i zginąć. Jak na ironię, choć znajdzie się bliżej niej, najpewniej nigdy jej nie ujrzy. Ta myśl sprawiła mu ból nie do opisania.
– Będziecie w stanie zabić?
Royce zerknął w bok, wyrwany ze swej zadumy, i spojrzał na stojącego obok Altosa, który także utkwił wzrok w morzu, a oczy pełne miał niepewności. Było to ciche pytanie, uderzało w sedno.
Czy będzie w stanie zabić?
Nie miał ani krztyny wątpliwości, że będzie walczył wspaniale, z honorem i z dumą, będzie walczył, by bronić się w boju. To oczywiste, że tak będzie.
Lecz Altos nie o to pytał. Pytał, czy będzie w stanie pozbawić życia inną istotę ludzką dla rozrywki? Dlatego, że ich panowie im to nakazali? Czy sprawi im tę satysfakcję?
Zabijanie ich napędzi machinę, zapewni rozrywkę panom, sprawi, że Royce będzie nie lepszy niż oni. Dałoby to panom to, czego pragnęli: całkowitej, wiecznej kontroli nad nim.
Niezabijanie jednak oznaczałoby jego własną śmierć. Uczyniłoby także z niego tchórza w oczach wszystkich mieszkańców królestwa.
– Nie zamierzam zginąć jak tchórz – wtrącił Mark. – Jeśli któryś pójdzie na mnie, nie sądzę, bym miał inny wybór.
Zaległa długa cisza.
– A jednak zabicie ich – rzekł Altos. – da królestwu to, czego chce.
– Cóż innego możemy zrobić? – odparł Mark.
Royce stał, zaciskając dłonie na relingu i wpatrując się w fale zmieniające barwę z błękitnej w zieloną i myśląc to samo, co jego bracia. Postawiono ich w niemożliwej sytuacji. W sytuacji gorszej od śmierci.
– Jeśli ukatrupimy kogoś jedynie dla rozrywki – odezwał się Altos po długiej ciszy. – to, co stanie się z nami, będzie gorsze od śmierci. Zginie nasza dusza.
Royce nie mógł powstrzymać się od myśli, że Altos ma rację. Zerknął przez ramię na żołnierzy pilnujących porządku na statku i po raz kolejny zastanowił się, czy istnieje jakaś droga ucieczki. Tuziny mężczyzn stały wzdłuż relingu z orężem w gotowości. Wiedział, że kolejne tuziny będą czekały na nich na brzegu.
– A gdybyś mógł uciec? – zapytał Mark, spostrzegłszy jego spojrzenie i odczytując jego myśli. – Co byś uczynił?
– Uwolnił Genevieve – odparł Royce bez wahania.
Mark skinął głową z aprobatą.
– W jaki sposób byś tego dokonał? – naciskał Altos.
– Zabiłbym wszystkich żołnierzy stojących mi na drodze i zabrał ją.
– A zatem byłbyś w stanie zabić – powiedział Altos z szerokim uśmiechem.
Royce pokręcił głową.
– Zabijanie dla sprawiedliwości nie jest tym samym, co zabijanie dla rozrywki – odrzekł.
Zaległa długa cisza, statek to unosił się delikatnie, to opadał. Wreszcie odezwał się Mark.
– Być może trafimy w jedno miejsce – powiedział. – Być może umieszczą nas w tym samym dole i będziemy walczyć u swego boku.
Altos potrząsnął głową.
– Rozdzielą nas. Nie zaryzykują naszego zwycięstwa. Chcą jedynie udanego widowiska zanim zginiemy.
Na tę myśl Royce posmutniał.
– Zawrzyjmy zatem pakt – powiedział Altos. – Jeśli jeden z nas zdoła się wydostać, odszuka pozostałych i we trzech spróbujemy się wydostać.
Altos wyciągnął rękę, Mark chwycił ją i Royce także. Był to pakt pomiędzy braćmi. Royce wiedział, że nie istnieje nic świętszego niż to.
*
Wiele godzin później, gdy była już późna noc, Royce wciąż stał sam przy relingu, na długo po tym, jak inni już posnęli. Znieruchomiał, patrząc na księżyc, na wodę, na wznoszące się i opadające fale, obojętny na to, co dzieje się dokoła niego. Miał wrażenie, że odmierza pozostałe mu jeszcze minuty życia i wciąż rozmyślał o Genevieve. Zastanawiał się, czy nie śpi teraz i czy patrzy na ten sam księżyc. Zastanawiał się, czy mógłby użyć swych umiejętności, by pokonać tych, którzy go pojmali. Nie, było to zbyt ryzykowne. Intuicja, która prowadziła go w walce zdawała się pojawiać i znikać, a tutaj, na okręcie, mogłaby nie wystarczyć.
Royce patrzył w dal, na rzedniejący z wolna mrok, gdy usłyszał za plecami skrzypienie desek pokładowych. Odwrócił się czujnie, przypominając sobie o Rubinie. Chłopak był wszak gdzieś na statku. Royce odwrócił się, dobywając miecza, gotów do walki.
Kilka stóp przed sobą ujrzał Rubina, idącego powoli w jego stronę z niewinnie uniesionymi w górę rękoma.
– Nie przyszedłem, by walczyć – wyjaśnił Rubin. Wbił wzrok w pokład, wyraźnie zawstydzony. – lecz by ci podziękować.
Royce spojrzał na niego uważnie i spostrzegł, że Rubin wygląda jak inny człowiek. Zdawał się być pokonany, spokorniały.
Royce powoli wsunął miecz na powrót do pochwy. Przyglądał się Rubinowi, który podniósł wzrok.
– Ocaliłeś mi życie – rzekł Rubin z niedowierzaniem. – choć nie musiałeś tego uczynić. Choć miałeś wszelakie powody, by tego nie robić. Nie daje mi to spokoju. Przyszedłem zapytać, dlaczegoś to zrobił.
Royce spojrzał na niego ze zdumieniem. Nigdy by się tego nie spodziewał.
– Dlatego, że każde życie warte jest ocalenia – powiedział Royce. – Nawet życie twego wroga. Nawet życie dręczyciela, który nękał innych.
Rubin patrzył na niego, wyraźnie zaskoczony, po czym powoli pokiwał głową.
– Zawdzięczam ci me życie – rzekł. – Gdy mnie ocaliłeś, coś we mnie się zmieniło. Zrozumiałem…
Zamilkł. Podszedł do Royce’a i stanął obok niego. Chwycił się relingu i spojrzał w dal, w morze. Kłykcie aż mu pobielały i przez długi czas milczał.
– Zrozumiałem… jak bardzo się myliłem. Jak wielkim głupcem byłem. Jak bardzo jest mi wstyd. Zmieniłem się. Wiem, że nie mogę liczyć na to, byś mi przebaczył, lecz i tak o to proszę.
Royce’a zaszokowały jego słowa. Nie spodziewał się tego. Długo przypatrywał się Rubinowi i wreszcie osądził, że mówi szczerze.
– Zachowywałem się tak i traktowałem wszystkich w taki sposób – rzekł Rubin. – dlatego, że… lękałem się. Lękałem się, że inni będą traktować w taki sposób mnie. Broniłem się. Wychowywał mnie ojciec, który bił mnie każdej nocy. Matka opuściła mnie, gdy byłem małym chłopcem. Moi bracia dręczyli mnie. Udręka… to jedyne, co znam.
Westchnął.
– Dopiero, gdyś mnie ocalił, pojąłem, że ludzie mogą postępować inaczej. Ty mnie ocaliłeś. Bardziej niż cała ta wyspa, niż wszystkie te księżyce spędzone na ćwiczeniu się. Twój uczynek – to właśnie mnie ocaliło.
Wziął głęboki oddech i odwrócił się do Royce’a.
– Wiem, że nie zasługuję na to, byś mi przebaczył – powiedział. – lecz i tak cię o to proszę.
Royce patrzył na niego, nie do końca wiedząc, co rzec. Rubin był innym człowiekiem.
Wreszcie skinął głową.
– Nie żywię do ciebie żadnych złych uczuć – odrzekł. – lecz nie tylko o moje przebaczenie powinieneś prosić. Dręczyłeś wielu chłopców. Także Altosa i Marka.
Rubin przytaknął ruchem głowy.
– Poproszę o przebaczenie ich wszystkich. Zmieniłem się. Musisz mi uwierzyć.
Royce spojrzał na niego bacznie. Jego słowa zdały mu się prawdziwe.
– Wierzę ci – odparł Royce.
Rubin przysunął się do niego.
– Pragnę, byś wiedział, że masz we mnie przyjaciela na resztę swego życia – dodał Rubin, wyciągając do niego rękę.
Royce’owi przeszło przez myśl, czy to nie jakiś podstęp, lecz ujrzał w oczach chłopaka szczerość. Rubin rzeczywiście się zmienił. Był pokonany. Stanął oko w oko ze śmiercią i nie spodziewał się, że wyjdzie z tego cało.
Royce wyciągnął rękę i zacisnął dłoń na jego przedramieniu. Wyczuł w tym uścisku, że w najmniej prawdopodobnym miejscu ze wszystkich, w człowieku, w którym najmniej by się tego spodziewał, znalazł przyjaciela na całe życie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Genevieve szła powoli z Altforem, ująwszy go pod ramię, przez rozległy marmurowy plac w najwyższym punkcie zamkowych ziem, napawając się światem wielkich bogactw. Marmur rozciągał się daleko jak okiem sięgnąć i poprzecinany był ogrodami francuskimi, fontannami żywo tryskającymi wodą i kwitnącymi sadami – był to obraz prawdziwego zbytku. Wszystko, czego odmawiano jej ludziom. Genevieve opuściła wzrok na siebie, na pyszne jedwabie, w które była przyodziana, i cenne klejnoty i z zaskoczeniem spostrzegła, że nie różni się od możnych. Znienawidziła siebie jeszcze bardziej.
Kim się stała?
Od tej brzemiennej w skutki nocy, gdy poszła do łoża Altfora, gdy mu się oddała, gdy przestała opierać się i zaakceptowała swą rolę jako jego żona, wszystko drastycznie się zmieniło. Została obsypana wszystkim, czego tylko zapragnęła – ofiarowano jej nawet więcej, aż po ciężkie klejnoty, które nosiła na szyi. Zezwalano jej opuszczać ziemie zamkowe i wędrować, gdzie jej się podobało. Zdobyła najwyższy szacunek nie tylko Altfora, lecz całej rodziny, aż po pałacowych strażników. Widziała, że patrzą na nią teraz jak na jedną spośród nich.
Jednak im więcej jej ofiarowano, im więcej szacunku zdobywała, tym głębszy dręczył ją smutek. Nie chciała tego. Pragnęła jedynie Royce’a.
Było to osobliwe uczucie. Całe jej życie widziano w niej wieśniaczkę, podobnie jak w ludziach, z którymi dorastała. Gdy kroczyła po zamkowych ziemiach i kłaniali się jej, czuła się niezręcznie; nie mogła pozbyć się myśli, że biorą ją za kogoś innego.
Dziwniejsze jeszcze zdały jej się spacery pod rękę z Altforem i to, że był jej mężem. To słowo budziło w niej przerażenie. Z każdym krokiem miała wrażenie, że odpycha Royce’a. Raz za razem powtarzała sobie, że robi to dla niego. Nieustannie musiała przypominać sobie, że jest to ścieżka władzy, jedyny sposób, by ocalić Royce’a i jej ludzi. Gdyby nadal się opierała, nie przysłużyłaby się nikomu.
Rozumiała to. W głębi serca bolało ją jednak ponad wszelką miarę życie z tym każdego dnia. Nienawidziła tego, że musi udawać zakochaną w kimś innym. Kłóciło się to z tym, kim była, z życiem, które wiodła. Nie widziała jednak innego sposobu, by ocalić Royce’a.
Najgorsze jednak było to – choć Genevieve przyznawała to niechętnie – że w objęciach Altfora nie czuła się wcale niezręcznie. Gdy rozpoczęła małżeńskie życie, nie mogła nie spostrzec, z jaką łatwością jej to przychodzi, jak dobrze się czuje, jak dobry jest dla niej Altfor, jak delikatny jego dotyk. Usilnie starał się dać jej szczęście. Darzył ją prawdziwą miłością.
To także było osobliwe. Genevieve nie chciała wcale, by ją kochał. Pragnęła, by jej nienawidził. To znacznie by wszystko ułatwiło.
I choć Genevieve nie kochała go, musiała jednak przyznać sama przed sobą, że nie pałała do niego nienawiścią. Na świecie istnieli znacznie gorsi mężczyźni. I przez to najbardziej nienawidziła siebie.
– Widzisz? – zapytał.
Genevieve podniosła wzrok, oderwana od swych myśli, i zobaczyła, jak delikatnym ruchem dłoni wskazuje na ziemie przed nimi. Rozejrzała się po okolicy, zdumiona jej pięknem. Stojąc na krańcu kamiennego placu i patrząc na zachodnie sady, opierając się o marmurową balustradę, widziała rozścielające się przed nią tereny. Nigdy nie miała dosyć tego widoku. Ujrzała pofałdowane wzgórza Sevanii i cudne, opromienione słońcem farmy i winnice. Graniczyły z nimi wielobarwne pola, na których chłopi uprawiali ziemię i zbierali kwiaty.
Zmrużyła oczy i ledwie dojrzała jedną z odległych wsi – była to jej wieś – i na tę myśl odczuła tęsknotę. Tęskniła gorąco za swymi ludźmi. Tęskniła za swym dawnym, prostym życiem. W mgnieniu oka oddałaby to wszystko, by móc uprawiać ziemię. Przywileje bogatych nie sprawiały jej ani krztyny radości. Mogła ją jej sprawić jedynie wolność.
– To wszystko należy teraz do ciebie – ciągnął dalej Altfor, zwracając się do niej z pełnym zadowolenia uśmiechem. – Dziś mój ojciec mianował mnie księciem zachodnich ziem. Jako moja żona jesteś teraz księżną, a te ziemie należą do ciebie wespół ze mną. Wszystko, co widzisz przed sobą, ziemie zachodnie – ofiarowuję ci je.
Spojrzała na niego zaskoczona. Za pomocą ledwie kilku słów ofiarował jej większe połacie ziemi, niż jej przodkowie zdołaliby zdobyć ciężką pracą przez całe życie.
– To prawda – rzekł z uśmiechem. – Ojciec nadał mi tytuł dziś o poranku. Wybrał mnie. To ja będę sprawował rządy nad wszystkim, na co właśnie patrzysz.
Uśmiechnął się, odgarniając delikatnie pasmo włosów z jej twarzy i przesuwając palcami po jej policzku. Pragnęła, by jego dłonie nie były tak gładkie, by jego dotyk nie był tak czuły. Pragnęła, by napawał ją obrzydzeniem. I nienawidziła tego, że tak nie jest.
– Jesteś moją żoną – powiedział. – Czegokolwiek zapragniesz, cokolwiek zobaczysz należy teraz do ciebie. Tamta winnica, ten sad, chaty tych ludzi, cała ta wieś. Czegokolwiek zapragniesz. Mogę wznieść zamek wyłącznie dla ciebie. Mogę kazać wieśniakom wydobywać złoto w kopalniach Sevanii i wykonywać dla ciebie najświetniejszą biżuterię, jaką kiedykolwiek widziałaś. Nasze ziemie dobrze prosperują i możesz czerpać z tego korzyści.
Uśmiechnął się, wyraźnie spodziewając się, że wywrze to na niej niemałe wrażenie.
Genevieve czuła jednak tylko odrazę. Nie pragnęła żadnej z tych rzeczy. Ziemie, o których mówił tak, jak gdyby były jego zabawką, były jej ziemiami, ziemiami jej ludzi. To ona uprawiała je własnymi rękoma, to ona przyczyniła się do tego, że wyglądały tak, a nie inaczej – nie on. Co dawało mu – albo któremukolwiek z możnowładców – prawo, by sądzić, że należą do nich?
Genevieve zagotowała się w środku ze złości. Zmusiła się jednak, by trzymać język za zębami. Przypomniała samej sobie, że Altfor pragnął jedynie wyrazić swą miłość do niej. Nie wiedział, co czuje Genevieve. I wiedziała, że sprzeczka z nim w tej chwili nie przyniosłaby nic dobrego. Zmusiła się, by pamiętać, czego naprawdę pragnęła: by Royce i jej ludzie byli wolni.
– Powiedz – naciskał. – Czego pragniesz?
Genevieve wzięła głęboki oddech – było to przeciągłe, smutne westchnienie – odwracając się i przypatrując okolicy. Te ziemie były niebywale piękne i pomyślała, jak ogromna to szkoda, że władzę nad nimi sprawuje tak niewielu. Genevieve pragnęła, by żyjący na nich ludzie byli wolni.
– Pragnę tylko jednego – rzekła wreszcie cichym, delikatnym głosem.
– Powiedz, ukochana, czego? – powiedział, ściskając mocniej jej dłonie. – Czego tylko zapragniesz.
Wzięła głęboki oddech.
– Pragnę, byś zwrócił mojej rodzinie i mojej wsi, co należało do nich. Pozwól, by ich ziemia należała do nich i by nie musieli składać dziesięcin możnowładcom. Muszą oddawać większość tego, co mają i często głodują. Szczególnie dzieci. Pozwól im jedynie zachować własne plony.
Zamrugał, wyraźnie zaskoczony.
– Twa bezinteresowna prośba powinna mnie zdumieć – rzekł. – lecz tak nie jest. Odpowiada to twej naturze. Twe serce jest prawdziwie czyste. Nigdy nie znałem nikogo takiego jak ty.
Uśmiechnął się i skinął głową.
– Twa prośba zostanie spełniona. Twoi ludzie mogą zatrzymać, co zechcą.
Genevieve poczuła ogromny przypływ ulgi. Nie mogła się nadziwić, że osiągnęła właśnie więcej, niż byłaby w stanie osiągnąć cała armia. Być może Moira miała jednak rację.
– A tobie? – nalegał. – Cóż mogę ofiarować tobie?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie pragnę niczego.
Zacisnął ręce na jej dłoniach.
– Z pewnością czegoś sobie życzysz? – upierał się.
Wtem coś przyszło jej do głowy. Było coś, czego sobie życzyła.
– Owszem – powiedziała. – Bracia Royce’a wciąż są w lochu, choć nie skrzywdzili nikogo. Chciałabym, by ich uwolniono.
Twarz Altfora z wolna spochmurniała, niby ciemna chmura biegnąca po niebie w słoneczny dzień.
– Wciąż o nim śnisz, czyż nie? – zapytał ponurym głosem. Pytanie to zabrzmiało jak oskarżenie.
Genevieve odwróciła wzrok z nadzieją, że nie ujrzy wyrazu jej twarzy.
Jego oblicze sposępniało bardziej jeszcze i po długiej ciszy zacisnął szczęki.
– Nie – wyrzekł szorstko.
Wypowiedziawszy to słowo odwrócił się na pięcie i odszedł. Genevieve spostrzegła, jak bardzo go rozgniewała i przeraziła się nagle. Zastanawiała się, w jaki sposób się zemści.
Czy każe ich uśmiercić?
Royce – pomyślała, wpatrując się w linię widnokręgu, a po policzku stoczyła jej się łza – wróć do mnie.
*
Genevieve przemierzała szybkim krokiem zamkowe ulice, pędzona naglącą sprawą. Pospólstwo kłaniało się jej, jak nakazywał obowiązek, jak gdyby należała do królewskiego rodu. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak elegancka była jej suknia, póki nie ujrzała twarzy ludzi usuwających się jej z drogi, kłaniających się i pozdrawiających ją z każdej strony. Jeszcze nie tak dawno temu Genevieve była tą, która usuwała się z drogi możnym. Irytowało ją to. Pragnęła, by nie patrzyli na nią w ten sposób. Pragnęła, by przyjęli ją jako jedną ze swoich, jak niegdyś.
Genevieve szła żywo, próbując nie zważać na całą tę uwagę, skupiając się na czymś innym. Zmierzała szybkim krokiem tam, gdzie musiała się udać. Myśląc o tym miejscu, poczuła w żołądku ukłucie niepokoju. Wszystko może potoczyć się nie po jej myśli. Sama już próba była wielce ryzykowna.
Przemierzyła zamkowy dziedziniec, na którym rojno było od ludzi, koni, psów i kur. Szła z nisko opuszczoną głową, tak, by nikt jej nie spostrzegł, aż przeszła pod niskim kamiennym łukiem. Obróciła się, przeszła korytarzem i stanęła przed grubymi dębowymi drzwiami.
Zagradzało je dwóch strażników królewskich, którzy obrzucili ją zdezorientowanym spojrzeniem.
– Pani – powiedzieli.
Skinęła głową, a serce tłukło jej się mocno w piersi. Próbowała zachować spokój, utkwiwszy wzrok w zejściu do lochu.
– Przyszłam zobaczyć się z braćmi Royce’a – rzekła.
Zmierzyli ją sceptycznym spojrzeniem.
– Za czyim pozwoleniem? – zapytał jeden ze strażników.
– Księcia – skłamała.
Zaległa długa, pełna napięcia cisza. Serce waliło jej jak młotem i zalała ją fala niepokoju. Co jeśli nie pozwolą jej wejść? Co jeśli doniosą księciu?
Strażnicy wymienili spojrzenie, po czym wreszcie – ku ogromnej uldze Genevieve – odsunęli się na boki i otwarli drzwi. Odetchnęła z ulgą. Najwyraźniej jej wygląd, suknia i klejnoty lepiej świadczyły o jej pozycji niż pismo od samego króla. Nie mogła się nadziwić, jak często ludzie oceniają po pozorach.
Genevieve weszła do środka, wiedząc, że z każdym krokiem wplątuje się w coraz większe tarapaty. Sprzeciwiała się wszak rozkazowi księcia. Mogła jedynie mieć nadzieję, że nie dojdą go słuchy o jej czynie.
Było tu ciemno, zimno i panowała wilgoć i Genevieve drżała, spiesznym krokiem przemierzając gołe kamienne korytarze w eskorcie jednego ze strażników. Poprowadził ją w dół wąskich, krętych schodów. Z każdym ich krokiem robiło się ciemniej i wkrótce jedynie płomień jego pochodni rozświetlał im drogę.
Dotarli na najniższy poziom i Genevieve usłyszała pisk szczurów w ciemności. Ruszyli w dół kolejnym kamiennym korytarzem, aż zatrzymali się wreszcie przed ciężką, żelazną bramą. Strażnik odmaszerował z powrotem na górę, pozostawiając ją przed dwoma innymi.
Otworzyli celę i usunęli się na boki, a Genevieve weszła do środka. Serce jej pękło, gdy pomyślała, że bracia Royce’a – którzy byli i dla niej jak bracia – znajdują się tutaj. Szła powoli, ostrożnie, mijając rzędy cel, z których w ciemności spoglądały na nią ponuro pełne rozpaczy twarze.
Zatrzymała się wreszcie przed ostatnią celą. Obróciła się i wytężając wzrok spojrzała w ciemność. Serce jej zamarło, gdy spostrzegła trzech braci Royce’a. Siedzieli na kamiennej posadzce zniechęceni. Podnieśli na nią wzrok niczym osaczona zwierzyna, po czym ich oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia – i wszyscy naraz wstali i ruszyli spiesznie w jej stronę.
– Genevieve! – wykrzyknął Raymond.
W jego głosie usłyszała ulgę. Podbiegł do krat i chwycił je, a obok niego stanęli jego bracia. Na ich twarzach z wolna ukazała się nadzieja. Ujrzawszy ich pomyślała o Roysie i poczuła, jak serce rozdzierają jej emocje. Po raz pierwszy, odkąd zaczęła się ta męka, poczuła nadzieję, lecz także wyrzuty sumienia. Znienawidziła się za to, że nie przyszła tu wcześniej, lecz dopiero teraz po raz pierwszy zezwolono jej chodzić, dokąd tylko chce.
– Co się stało? – zapytał Raymond.
– Gdzie nasz brat? – spytał Lofen.
– Czy jest bezpieczny? – zapytał Garet. – Miałaś od niego wieści?
Było to do nich podobne. Oto siedzieli w lochu, a dbali jedynie o bezpieczeństwo swego brata. Smutek Genevieve pogłębił się i zapałała do siebie większą nienawiścią. Podczas gdy wszyscy ci wspaniali mężczyźni cierpieli, ona żyła w bogactwie w zamku – i w ramionach wroga. Wroga, przez którego oni ryzykowali życie, by ją uwolnić.
– Nie miałam – odrzekła, a po jej policzku spłynęła łza.
Na ich twarzach odmalowało się rozczarowanie.
– Modlę się za niego każdego dnia – dodała. – I wyczekuję go każdej nocy.
Na twarzy Raymonda nagle ukazało się jakieś nowe odczucie, gdy powoli zmierzył ją wzrokiem, po raz pierwszy zauważając, w co jest przyodziana. Na jego oblicze wkradła się dezaprobata – a później podejrzliwość.
– A jednak masz na sobie odzienie możnych – rzekł ponurym, szorstkim głosem.
Pozostali bracia także przyjrzeli się jej uważnie i Genevieve spostrzegła na ich twarzach potępienie.
– Czy naprawdę tak szybko zapomniałaś o naszym bracie? – zapytał Garet.
Genevieve zabolało w piersi, gdy usłyszała jego słowa.
– Kocham waszego brata nade wszystko – odrzekła.
– A jednak twa suknia rzecze co innego – odparł Lofen. – Czy poślubiłaś jednego z nich?
Spojrzeli na nią z przerażeniem, a ona nie wiedziała, co odrzec.
– A miałam wybór? – odparła w końcu. – Wzięli mnie, pamiętacie?
– Pamiętamy aż za dobrze – odrzekł Raymond. – Nasz brat stracił życie, my wszyscy straciliśmy życie przez tamten dzień.
– A cóż miałam uczynić? – zapytała.
– To, że cię pojmali, to jedno – powiedział Lofen. – To, że poślubiłaś jednego z nich, to zgoła inna sprawa.
Potrząsnęła głową, próbując coś rzec, lecz nie wiedziała co. Czuła to, co oni – ona także siebie nienawidziła.
– To nie tak, jak sądzicie – wyrzekła wreszcie, pragnąc wyjaśnić im wszystko i nie wiedząc, od czego zacząć.
Stojąc przed nimi dostrzegła jednak na ich twarzach, że ich uczucia się klarują. Zaczynali jej nienawidzić i Genevieve widziała, że nic, co mogłaby im rzec nie zmieni ich zdania.
– Przyszłam, by z wami pomówić – wyjaśniła w pośpiechu. – By przekonać się, czy istnieje jakiś sposób, w który mogę wam pomóc. By spróbować was uwolnić. By znaleźć sposób na to…
– Niczego od ciebie nie chcemy – warknął Raymond.
Jad w jego głosie zabolał ją.
– To oczywiste, kim się stałaś – ciągnął dalej. – Odwróciłaś się od Royce’a – i zdradziłaś nas wszystkich.
– To nieprawda! – wykrzyknęła.
Jeden po drugim odwrócili się od niej i powrócili na drugi koniec celi. Nie patrzyli już na nią.
Genevieve zalała się łzami. Nie wiedziała, co rzec, jak się wytłumaczyć. Pragnęła powiedzieć im, że oddałaby za nich życie, za któregokolwiek z nich. Słowa jednak uwięzły jej w gardle i słychać było jedynie szlochanie.
Do Genevieve z wolna dotarło, że nic, co mogłaby teraz powiedzieć niczego nie zmieni. Zorientowała się, że przyjście tutaj było potwornym błędem.
Nie potrafiąc zapanować nad swymi emocjami Genevieve odwróciła się i puściła biegiem przed siebie. Łkała, wybiegając z lochu i zastanawiała się, czy kiedykolwiek odzyska swe dawne życie.