Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 13

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Altfor jechał przez pola z mieczem przytroczonym do pasa. Kopyta jego rumaka dudniły po ziemi. Pędził z furią, która narastała w nim niemal niepowstrzymanie na myśl o tym, o co poprosiła go jego żona. Ta niemądra dobroć w stosunku do wieśniaków była czymś w rodzaju zdrady; była dowodem na to, że nie zapomniała o swym dawnym życiu, choć wyrwał ją z tego bagna i uczynił swoją w świetle prawa, podczas gdy mógł po prostu wziąć od niej to, czego chciał.

Altfor obiecał jej, że nie będzie taki jak jego brat, i była to szczera obietnica. Manfor był głupcem, który nie pojmował, że władzy musi towarzyszyć subtelność. Możnowładca mógł, rzecz oczywista, czynić, co mu się podoba, lecz popłacało wybrać właściwą chwilę.

Altfor jechał w kierunku wsi, z której pochodziła jego żona, w poszukiwaniu swojej właściwej chwili.

Próbowała go oszukać, był tego pewien. Poprosiła o przychylność dla braci swego dawnego ukochanego. Niewiele brakowało, a poprosiłaby o łaskę dla niego! Gniew rozgorzał w Altforze na tę myśl i mężczyzna przyspieszył, popędzając konia pomimo jego niezadowolonego rżenia.

Wreszcie odnalazł tę osadę. Napotkał w niej wiejskie dziecko tak umorusane, że aż dziw brał, że żyło.

– Szukam rodziny Genevieve, którą zabrano z tej wioski – powiedział. – Sądzę, że ma siostrę Sheilę, a rodzice jej wciąż żyją.

Dziecko, które było zbyt brudne, by można było orzec, czy to chłopiec, czy dziewczynka, podniosło na niego przestraszone oczy.

Altfor wysunął do połowy miecz z pochwy.

– Odpowiadajże, albo na nic mi się nie przydasz.

– Tędy – odparło dziecko, wskazując palcem drogę. – Chata z niebieskimi kwiatami przy wejściu.

Altfor ruszył dalej, szukając wzrokiem chaty, którą opisało dziecko. I w rzeczy samej –nieopodal spostrzegł chatę z niebieskimi kwiatami, które wyróżniały ją spośród innych. Mógł podjechać do drzwi i siłą wedrzeć się do środka, lecz w ten sposób postąpiłby jego brat: pochopnie i niemądrze. Mógł osiągnąć to samo postępując znacznie łagodniej.

W czasie łowów głupiec rusza naprzód z impetem, podczas gdy wytrawny łowca czerpie radość z tropienia i wyczekiwania, nie spiesząc się, napawając się tą chwilą.

Altfor usunął się z pola widzenia i czekał, aż z chaty wyszła kobieta. Wystarczyło mu jedno spojrzenie i wiedział już, że to siostra Genevieve. Była podobnej urody, nawet poruszała się w ten sam sposób. Nie była aż tak urodziwa, jak jego żona, lecz nie o to chodziło. Rzecz w tym, że mógł to zrobić. On władał tymi ziemiami.

Ruszył za nią, prowadząc konia drogą wiodącą do pobliskiego zagajnika. Z każdym krokiem ścieżka stawała się coraz bardziej wyboista. Drzewa splatały się tu, tworząc sklepienie nad drogą, którą poganiacze zwykle prowadzali bydło, a która dzisiaj, w dzień tak odległy od targowego, była pusta.

Po chwili spostrzegł ją, zrywającą rośliny niedaleko ścieżki. Altfor przywiązał konia do drzewa, poruszając się ze spokojem łowcy tropiącego łanię. Podszedł do niej od tyłu, napawając się myślą, że od tej strony mogłaby niemal ujść za swą siostrę.

– Na imię ci Sheila, prawda? – zapytał łagodnie, zbliżając się do niej. – Jesteś siostrą Genevieve?

Zobaczył, jak dziewczyna podskakuje i obraca się w jego stronę, chcąc uciec, ale zastygając w miejscu z zaskoczenia, że obcy ją zna.

– Mój… mój panie – wydukała. W jej głosie kryła się krztyna siły, lecz ani trochę taka, jak w jego żonie. Wielka szkoda. Altforowi sprawiłoby przyjemność pozbawienie jej tej cechy.

– Owszem, jestem twoim panem – odrzekł. Uśmiechnął się niczym drapieżca. – Czy wiedziałaś, że twoja siostra poprosiła mnie, bym był dobry dla ludu?

– N-nie, mój panie.

Wtedy Altfor uderzył ją, w głównej mierze dlatego, że mógł to zrobić.

– Nie przecz mi. Wieśniacy nie mają prawa przeczyć swym panom, prawda, dziewko?

– N… Jak mówicie, panie – odparła.

Zobaczył, że dziewczyna zerka za siebie i zadał sobie pytanie, czy będzie próbowała uciec. W pogoni kryła się przyjemność, lecz większa tkwiła we władzy.

– Jeśli uciekniesz, złapię cię i zabiję – oznajmił.

Zobaczył, że dziewczyna nieruchomieje.

– Czego chcecie?

Altfor uśmiechnął się, słysząc te słowa.

– Och, przeróżnych rzeczy. Czy wiesz, że pewnych rzeczy mężowi nie wypada robić z żoną, gdyż staje się ona możnowładczynią z chwilą, w której ją zaślubia? Pewne rzeczy uważa się za uwłaczające kobietom ze szlachetnego rodu.

– Ja… nie wiedziałam o tym – odrzekła Sheila. Zobaczył, że dziewczyna znów szuka sposobu, by uciec.

– Jeśli uciekniesz, zabiję cię powoli – powiedział. – Och, cóż ja bym z tobą robił. Cóż ja z tobą zrobię. Ale przeżyjesz. Znajduję, że większość ludzi zmierzy się niemal ze wszystkim, by przeżyć. Wieśniacy będą ledwie wiązać koniec z końcem, zniosą każde okrucieństwo, gdy alternatywą jest utrata życia.

Sheila stała w miejscu i Altfor poczuł się nieco rozczarowany. Genevieve najpewniej odrzekłaby mu coś zuchwale.

– A ty? –  zapytał, kierując w jej stronę ostrze miecza. – Co ty zrobisz, by żyć?

Dziewczyna zawahała się i Altfor dostrzegł wzbierający w niej strach. Sprawiało mu to przyjemność.

– Wszystko, mój panie – odpowiedziała w końcu. – Zrobię wszystko.

Altfor uśmiechnął się i przyłożył ostrze do tkaniny jej sukienki, czując jak dziewczyna drży. Przeciął ją szybkim ruchem.

– Owszem – zapewnił ją. – Zrobisz wszystko.

*

Gdy już z nią skończył, Altfor pozostawił dziewczynę obolałą i pojękującą na pokrytej liśćmi ściółce lasu. Niech sama wróci do chaty zataczając się i potykając; on nie dbał o to. Podszedł do swego rumaka i ruszył przez las, czując jak szybko krąży mu w żyłach krew. Rzadko czuł się tak, gdy ograniczały go reguły i konwenanse.

Jego brat postępował podobnie – rzecz oczywista – tyle że Manfor był głupcem w tej kwestii. Altfor więcej kalkulował i planował i nie rwał się do działania na łeb na szyję, gdy mógł sięgnąć po swe przyjemności z równą łatwością, nic nie ryzykując. Popędził konia, wbijając pięty w jego boki, aż ten pognał galopem w stronę zamku.

Rzecz oczywista, czekali na niego słudzy. Stłoczyli się wokół niego, usilnie pragnąc zasłużyć na choćby najmniejszą pochwałę czy słowo aprobaty. Altfor zignorował ich, nie spuszczając oczu z balkonu, na którym rozmawiały Genevieve i Moira. Przez myśl przeszło mu, jak głośno krzyczałaby jego żona, gdyby zrobił z nią choć i połowę tego, co zrobił z jej siostrą.

W obecnej sytuacji musiał zadowolić się innego rodzaju okrucieństwem.

– Moja żona prosiła, bym traktował dobrze braci zdrajcy Royce’a – powiedział. –Zabierzcie ich z lochu, zaprowadźcie na miejsce egzekucji i powieście.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Royce zszedł z kładki i po raz pierwszy od wielu tygodni postawił stopę na suchym lądzie. Zatrzymał się, odetchnął głęboko i z uśmiechem wciągał powietrze w płuca. Rozkoszował się tym, że znalazł się znów na lądzie, że miał pod nogami nieruchome podłoże, że powrócił na ziemie ojczyste. Podróż dobiegła końca. Udało mu się.

Z początku poczuł się skołowany, gdyż nie miał pod nogami poruszającego się podłoża. Odczuł zarazem ulgę i niepokój. Ulgę, gdyż wreszcie zszedł ze statku i znajdował się z dala od Czerwonej Wyspy, z powrotem na tym samym kontynencie, co jego rodzina i Genevieve – i niepokój, gdyż dobicie do brzegu oznaczało tylko jedno: nadszedł czas, by stanąć do walk w Dołach.

Mark, Altos i Rubin podeszli do niego i stali we czterech ramię w ramię, otoczeni tuzinami żołnierzy Imperium, którzy wyszli naprzód z kajdanami, by ich skuć. Royce rozejrzał się i spostrzegł, że przybili do niewielkiej, rojnej wsi portowej. Poprowadzono ich przez ruchliwą ciżbę wieśniaków pochłoniętych swymi codziennymi zajęciami. Po chwili cała czwórka była już zakuta w kajdany i nie miała dokąd uciec.

Royce stanął wraz z pozostałymi na niewielkim placu, na którym mijały ich tuziny ciekawskich wieśniaków, rzucających im podejrzliwe spojrzenia. Jego ojczyzna zdała mu się teraz bardziej ruchliwa, szybsza i bardziej tłoczna niż wiele księżyców temu, gdy ją opuszczał. Być może przesiąkł panującymi na Czerwonej Wyspie pustką i ciszą. Twarze wszystkich tych ludzi zdały mu się obce i Royce nie czuł wcale, że powrócił do domu.

Poprowadzili go wraz z pozostałymi chłopcami przez osadę ku ogromnej klatce stojącej na placu, która wyglądała tylko trochę lepiej niż taka, w której mogliby zamknąć niedźwiedzia lub wilka, nim poszczuliby go psami. Byli w niej już inni mężczyźni, spośród których większość sprawiała wrażenie zdesperowanych i niebezpiecznych; hardzi mężczyźni i rzezimieszki, którym nie pozostało nic do stracenia. Nie ćwiczyli się jednak na Czerwonej Wyspie i Royce zaczął rozmyślać nad tym, jak długo wytrwają, gdy rozpoczną się walki.

Bez słowa uprzedzenia wtrącono ich do klatki i Royce rozejrzał się, by upewnić się, że żaden z mężczyzn nie zamierza ich zaatakować. Większość z nich trzymała się z dala od innych, stojąc z opuszczonymi głowami i posyłając innym wyzywające spojrzenia, jak gdyby to miało w jakiś sposób odegnać od nich zagrożenie. Royce spostrzegł wolne miejsce w jednym z kątów i usiedli wszyscy, formując nierówny kwadrat i nie spuszczając oczu z innych mężczyzn.

– Jeden z nas powinien zawsze stać na straży – odezwał się Mark.

Altos wzruszył ramionami.

– Naprawdę sądzisz, że nas zaatakują?

– Być może – odrzekł Royce. – Człowiek w desperacji posunie się do wszystkiego.

– Co zatem my zrobimy? – zapytał Mark.

Royce nie wiedział, co odpowiedzieć. Posiadali wprawdzie umiejętności, które nabyli na Czerwonej Wyspie i równie dobry powód, by spróbować uciec, jak każdy, lecz teraz nie było mowy o tym, by mogli cokolwiek zrobić, nie kiedy tkwili w tej klatce.

– Poczekamy – odparł. – Położymy się spać z nadzieją, że to wystarczy.

Obok klatki przeszedł strażnik, tak blisko, że gdyby spróbował, Royce zdołałby chwycić go i przyciągnąć do krat.

– Popatrzcie no – powiedział mężczyzna ze śmiechem. – Najświetniejsi z Czerwonej Wyspy? Przecie to ledwie miot szczeniąt.

– Jeśli sądzisz, że tacy jesteśmy słabi – odparł Royce – to może spróbuj z nami szczęścia? Wypuść mnie, podaj miecz i zobaczymy, jak sobie poradzisz.

Przez chwilę zdawało mu się, iż uraził dumę mężczyzny na tyle mocno, że rzeczywiście przystanie na to, ale strażnik walnął tylko drzewcem halabardy o kraty, i Royce aż odskoczył w tył.

– Miarkuj, jak się odzywasz do lepszych od siebie, smarku, albo czeka cię chłosta jeszcze zanim staniesz do walki. Nie żeby czyniło to jakąś różnicę. Żaden z was nie przeżyje tego, co stanie się jutro. Będę przypatrywał się spokojnie z boku na to, jak patroszą ciebie i twoich kompanów.

*

Genevieve obserwowała powracającego Altfora przez jedno z okien swej komnaty i zbierała siły, by przybrać maskę, za którą ukrywała to, co naprawdę czuła. Skryła obrzydzenie i strach za fasadą radości, a nawet miłości, których wymagał od niej Altfor.

– Nie powinnaś tak silnie tego zaznaczać – poradziła Moira.

– To ty powtarzasz mi, bym udawała kogoś, kim nie jestem – zauważyła Genevieve.

– Ależ ten sposób nie zadziała, jeśli inni spostrzegą, że udajesz. Jeśli tak prędko nienawiść przemienisz w miłość, będzie oczywiste, że to maska – wzruszywszy ramionami Moira podeszła do drzwi. – Być może Altfor się nie spostrzeże. Ned nie grzeszy bystrością umysłu.

Genevieve natychmiast odrzuciła tę możliwość. O Altforze można było rzec wiele, ale nie to, że jest głupi. Będzie musiała być bardziej ostrożna.

– Nie zostaniesz? – zapytała Genevieve. Obecność Moiry ułatwiłaby wszystko.

– Muszę doglądnąć pewnych spraw – odrzekła. – Jestem pewna, że sobie poradzisz.

Wymknęła się z komnaty, nim zdążyła coś odpowiedzieć. Genevieve siedziała zatem, próbując nastroić się odpowiednio. Moira miała słuszność – mogłoby to wzbudzić podejrzenia, gdyby nagle darzyła miłością męża, którego – jak wcześniej przyznała – nienawidzi.

Altfor sprawiał wrażenie… nazwać go szczęśliwym niezupełnie byłoby zgodne z prawdą. Zadowolonym, być może, i o nienasyconym spojrzeniu, które przyprawiło Genevieve o ucisk w żołądku.

– Witaj, małżonko – powiedział, i Genevieve wiedziała, że rzekł to celowo, by przypomnieć jej, że należy do niego i jej opinia się nie liczy. – Ufam, że miło spędziłaś tu czas?

– Znośnie – odparła Genevieve, korzystając z rady Moiry i niezupełnie kryjąc swe prawdziwe uczucia. – Czy może przy tobie powinnam udawać szczęśliwą?

Oblicze Altfora nieco stężało.

– Możesz udawać bądź nie. Nie wpływa to na fakt, iż należysz do mnie i mogę z tobą zrobić, co mi się podoba.

Genevieve ugryzła się w język, wiedząc, że kłótnia wszystko jej utrudni. Opuściła więc tylko wzrok, starając się sprawiać wrażenie skromnej.

– Wielka szkoda, że nie mogłaś wybrać się ze mną na przejażdżkę – powiedział Altfor. – Cóż byś zobaczyła! Zapoznałem się z twoją siostrą.

Genevieve poczuła, że krew ścina się jej w żyłach, gdy Altfor się uśmiechnął.

– Moją siostrę? Co zrobiłeś?

Altfor uśmiechał się dalej.

– Nadrabiałem jedynie znajomość z rodziną mojej małżonki, pokazując im, jak bardzo cię cenię.

Genevieve wpatrywała się w niego, usiłując domyśleć się, co zaszło i nie śmiejąc o tym pomyśleć.

– Co zrobiłeś? – zapytała znów Genevieve.

Altfor ponownie nie odpowiedział wprost. Zamiast tego niespiesznie nalał sobie wina i popijał je, rozkoszując się jej zdenerwowaniem.

– Odpowiedz, Altforze!

Cisnął kielichem o ścianę, a Genevieve aż podskoczyła, gdy się roztrzaskał.

– Nie wydajesz mi poleceń. To ja wydaję je tobie, a ty mnie zadowalasz.

– Ale moja siostra… – podjęła znów Genevieve.

– Twoja siostra jest wieśniaczką i nie ma męża – rzekł Altfor. – Mam do niej prawo.

Okropność postępku, którego dopuścił się jej mąż, dotarła do niej w pełni w tym momencie.

– Dlaczego? – zapytała.

– Za każdym razem, gdy mnie rozgniewasz, znajdę sposób, by cię skrzywdzić. Czasem zrobię to bezpośrednio, i będę czerpał z tego przyjemność. Czasem skrzywdzę tych, których twierdzisz, że kochasz, by przypomnieć ci, że należysz do mnie.

– Nie – odparła Genevieve, czując lejące się po policzkach łzy i pragnąc je zatrzymać, by Altfor ich nie dostrzegł. – Nie.

Altfor zdawał się radować jej smutkiem.

– Wiem, iż jesteś rozczarowana, że ominęły cię te chwile. Ale być może nazajutrz spędzimy wspólnie czas, gdy wybierzemy się oglądać walki w Dołach.

Genevieve nie była pewna, co na to odrzec. Przychodził jej na myśl tylko jeden powód, dla którego Altfor mógłby chcieć ją tam zaciągnąć, i było to jedyne, co mogło uczynić tę chwilę jeszcze gorszą.

– Royce? Chcesz, bym zobaczyła, jak Royce walczy, prawda?

– Chcę, byś zobaczyła, jak ginie – odpowiedział Altfor.

Genevieve potrząsnęła głową. Wiedziała, że powinna udawać, że jest szczęśliwa z Altforem, powinna być osobą, której się spodziewał, ale w tej chwili ogrom tych okropieństw odebrał jej nieomal wszystkie siły.

– Nie pójdę z tobą – powiedziała.

Altfor przyskoczył do niej w mgnieniu oka i zacisnął pięść na jej włosach.

– Zrobisz dokładnie to, co ci powiem. Nie masz wyboru.

– Nie zmusisz mnie – odparła Genevieve.

– Zmuszę cię do czego tylko zechcę. W tej chwili nie planuję ponownych odwiedzin u twej siostry. W tej chwili twoja siostra żyje. Czy chciałabyś, by to się zmieniło?

Genevieve próbowała odwrócić wzrok, lecz Altfor jej na to nie pozwolił.

– Zatem masz wybór. Wolisz oglądać nazajutrz walki w Dołach czy pojutrze śmierć swojej siostry?

Zagryzła wargę, nie będąc w stanie wypowiedzieć choćby słowa.

Altfor odepchnął ją od siebie.

– Jestem rad, że to uzgodniliśmy. Kiedy powrócę, czekaj na mnie w łożu. I tym razem lepiej udawaj, że mnie kochasz, albo wymyślę kolejny sposób, by cię ukarać.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Royce poczuł chłód metalu kajdan na przegubach dłoni i wiedział, że znalazł się na rozdrożu. Jego obawy pogłębiły się, gdy ujrzał, że jego przyjaciele patrzą na niego. Wiedział, że najpewniej widzi ich po raz ostatni.

Mark dał krok naprzód i zdołał wyciągnąć do niego rękę, i zacisnąć dłoń na jego przedramieniu nim żołnierze go odciągnęli.

– Byłeś dobrym przyjacielem – powiedział Mark. – Mam nadzieję, że jednego dnia zdołam ci się odwdzięczyć.

Royce pomyślał o tym, co razem przeżyli i mógł jedynie skinąć głową, zaciskając dłoń na przedramieniu swego przyjaciela.

– Już się odwdzięczyłeś – odrzekł Royce.

Altos zacisnął dłoń na jego przedramieniu.

– Nie zapomnij mnie – powiedział z powagą w głosie.

Wtem, ku zdumieniu Royce’a, także Rubin podszedł do niego i zacisnął dłoń na jego przedramieniu, nim żołnierze go odciągnęli. Skinął głową ze smutkiem i Royce spostrzegł na jego twarzy szacunek, którego nie spodziewał się nigdy u niego zobaczyć.

– Nie łamię danego słowa – zawołał Rubin. – Spłacę mój dług wobec ciebie.

Żołnierz szarpnął  Royce’a mocno za kajdany i pociągnął w ciżbę. W tej samej chwili ktoś naciągnął mu na twarz skórzaną maskę. Miała otwory na oczy i nos, by mógł oddychać, lecz zakrywała pozostałe części twarzy. Zorientował się, że w ten sposób przystraja się wojowników przed walkami w Dołach.

Niebawem Royce’a prowadzono przez rojną wieś. Podniosły się krzyki i nawoływania, gdy ciżba zaczęła go zauważać i gęstnieć wokoło niego. Wszyscy gapili się na niego jak gdyby był zwierzem w klatce, prowadzonym na pokaz przez osadę. Nie podobało mu się to. Niektórzy spośród wieśniaków klepali go po plecach, a inni szydzili z niego.

Royce rozumiał reakcję ciżby. Zorientował się, że większość spośród tych, których wtrącają do Dołów, to zatwardziali przestępcy, którzy znaleźli się tam za zabójstwa albo i co gorszego. Sądzili, że jest jednym z nich. Gdyby tylko wiedzieli – pomyślał Royce – że był tam jedynie dlatego, że pragnął odzyskać swą porwaną oblubienicę. Czy i wtedy powitaliby go w ten sposób?

Royce’a popychano przez osadę, a krzyki ciżby przybrały na sile tak bardzo, że zaczęły ogłuszać. Poczuł narastające napięcie, jak gdyby dokądś go prowadzono.

Wreszcie zatrzymali się w miejscu i gdy ciżba rozstąpiła się na boki, Royce w szoku spojrzał na to, co znajdowało się przed nim.

U jego stóp znajdował się ogromny dół o średnicy dwudziestu stóp i równie głęboki. Na jego skraju stały setki gapiów, wiwatujących radośnie, gdy Royce ruszył dalej.

Rozkazali mu czekać obok dołu i unieruchomili go, przykuwając jego kajdany do żelaznego koła. Rozpoczęły się walki.

Royce patrzył, jak do dołu wrzucają Altosa i staje przed nim trójka przeciwników. Rozpoznał ich wszystkich z klatek. Każdy z nich był uzbrojony w długi nóż, który nie mógł się równać z mieczem Altosa, lecz gdy rozeszli się dokoła niego, Royce spostrzegł, że jego przyjaciel znajduje się w niebezpieczeństwie.

Był otoczony, niby zwierz osaczony przez wilki, i nie było sposobu, by ciął któregoś z nich i sam nie został zaszlachtowany przez pozostałych. Co gorsza, Royce miał wrażenie, że Altos nie chce choćby spróbować walczyć. Stał w miejscu z opuszczonym mieczem, patrząc w górę na Royce’a i pozostałych, podczas gdy trzech mężczyzn zbliżało się do niego.

W tej chwili mógł rzucić się w przód do ataku, mógł uderzyć, mógł walczyć. Zamiast tego stał w bezruchu, gdy pierwszy mężczyzna ugodził go długim nożem w plecy.

Kolejny rozciął mu gardło, a trzeci wyczekiwał z tyłu, jak gdyby spodziewał się, że Altos nadal będzie miał siłę, by zabić. Royce klęczał, patrząc jak jego przyjaciel umiera, dzielniejszy w obliczu śmierci niż Royce kiedykolwiek spodziewał się być.

Ciżba zahuczała z rozczarowaniem, najwidoczniej spodziewając się lepszego widowiska.

– I za to posyłają na Czerwoną Wyspę tyle złota? – wymamrotał jeden ze strażników. – Po takim szkoleniu powinni lepiej walczyć.

– A może skoro jesteśmy tacy słabi – zaczął Rubin. – to sam nas ukatrupisz?

– A może muszę wtrącić tam więcej niż jednego z was i dać ciżbie dobre widowisko – odparł strażnik. Wraz z innymi strażnikami zdjęli kajdany krępujące Rubina i Marka i pchnęli ich do dołu, rzucając za nimi ich oręż.

– A co ze mną? – zapytał Royce. Skoro już musiał zginąć, pragnął by stało się to, gdy stoi ramię w ramię ze swymi przyjaciółmi. Może – być może – we trzech zdołaliby wyjść zwycięsko z tej sytuacji.

– Dwóch wystarczy – odparował strażnik i zdzielił Royce’a w bok głowy, pozostawiając go na miejscu. – Przekonajmy się, czy twoi kompani będą walczyć, czy też zginą jak tchórze.

Mark i Rubin walczyli. I to jak! Na Czerwonej Wyspie nie pałali do siebie sympatią, ale teraz Royce zobaczył, że na krótko zaciskają sobie wzajemnie dłonie na przedramieniu i rzucają się na trzech skazańców. Walka dobiegła końca tak szybko, że Royce podejrzewał, iż ciżba nie zdążyła dostrzec, jak zręczni byli jego przyjaciele. Mark zmylił jednego z przeciwników i ruszył na drugiego, pozwalając, by Rubin wykorzystał luki w obronie powstałe przez jego manewr. Miecz Rubina ominął gardę skazańca i wbił się głęboko w tętnicę jego nogi, podczas gdy Mark przebijał ostrzem swego miecza pierś drugiego mężczyzny. Obaj obrócili się w czas, by zetrzeć się z trzecim przeciwnikiem, Mark parował jego cios, a Rubin pchnął go pomiędzy żebra.

Ciżba zawyła z uciechy, choć Royce wiedział, że wiwatują na widok krwi, a nie z radości ze zwycięstwa jego przyjaciół.

– Teraz staruch – warknął strażnik.

– Jak to, każecie im walczyć kolejny raz? – zapytał Royce.

Strażnik rzucił mu gniewne spojrzenie.

– Jesteście tu po to, by zginąć, szczeniaku, nie by pławić się w chwale. Twoi przyjaciele będą walczyć teraz i tak długo, aż ciżba się znudzi, zginą albo zabraknie nam przeciwników dla nich. A teraz się przymknij.

Royce siedział wściekły, żywiąc nadzieję, że jego przyjaciele znajdą jakiś sposób, by przetrwać walki. Gdy zobaczył ich kolejnego przeciwnika, nieomal odetchnął z ulgą: był to starzec, który nie nosił nawet maski wojownika, a nad nieosłoniętą twarzą sterczały mu siwe włosy. Miał na sobie za to poobijaną zbroję, która sprawiała wrażenie dobrze już wysłużonej, i niósł miecz, trzymając go w obu dłoniach i powłócząc końcówką ostrza po ziemi. Stanął przed Markiem i Rubinem, jak gdyby czekał, aż zaatakują.

Co też zrobili – niepewnie, jak gdyby nie wierzyli w pełni, że ten starzec może być dla nich zagrożeniem. Jedynie ta przezorność ocaliła ich w pierwszym starciu. Przeciwnik zaczął zataczać mieczem śmiertelne łuki i zdołał drasnąć Marka w ramię.

– Ten tu był czempionem jednego z tutejszych lordów – powiedział strażnik w odpowiedzi na zdumioną minę Royce’a. – ale ukatrupił syna nie tego człowieka, co trzeba było.

I w rzeczy samej, starzec poruszał się z zabójczością, którą daje wieloletnia praktyka. Mark i Rubin próbowali obejść go z dwóch stron, lecz za każdym razem, gdy zdawało się, że mężczyzna znajduje się pomiędzy nimi, atakował jednego lub drugiego i ostrożnie poprawiał pozycję.

Wyglądało jednak na to, że zaczyna się męczyć, im dłużej trwała walka, tym bardziej powłóczył nogami. W pewnej chwili potknął się i zatoczył na piaszczystej ziemi. Royce spostrzegł podstęp w tym manewrze i usiłował krzyczeć, ale nie było możliwe, by jego przyjaciele dosłyszeli go pośród wrzasków ciżby.

Mark rzucił się ku przeciwnikowi i zamachnął się mieczem w dół na starca, lecz ostrze odbiło się z brzękiem od jego zbroi. Royce zobaczył, jak jego przyjaciel zamiera w miejscu, a starzec pcha mieczem w jego pierś.

Mark usunął się na bok na tyle, by nie był to śmiertelny cios.

Lecz nie na tyle, by uniknąć poważnej rany.

Miecz przebił nieco jego bok. Rana mogła być poważniejsza – ale mogła także być lżejsza.

Mark osunął się bezwładnie na ziemię i wyglądało na to, że już się nie podniesie.

Royce wciągnął gwałtownie powietrze, czując, jak opuszczają go siły.

W dole leżał najlepszy przyjaciel, jakiego miał na całym świecie, pokonany tak szybko.

Jeśli ty giniesz, ja ginę.

Te słowa rozbrzmiewały mu w uszach.

W tej chwili Royce czuł, jak gdyby to jego dźgnięto.

– Nie.

Rubin rzucił się do ataku i ciął wściekle. Większość ciosów odbijała się od zbroi, ale niektóre trafiły. Rycerz zdołał jednak się okręcić i zadał cios sztyletem. Royce zobaczył tryskającą nagle krew, i w kolejnych sekundach na ziemi leżały trzy ciała.

Po chwili ciżba zawyła radośnie.

Royce siedział nieruchomo, czując zarazem wstręt i przerażenie z powodu tego, co się stało. Nie mógł uwierzyć w to, że co najmniej jeden z jego przyjaciół został zabity, a być może i drugi, ot tak, po prostu. Royce był odrętwiały, nie potrafił uwierzyć, jak pozbawiona sensu była ta śmierć.

– Mark! – krzyknął.

Lecz jego przyjaciel się nie poruszył.

Strażnik uśmiechnął się drwiąco.

– Wygląda na to, że ci się poszczęściło, chłopcze. Pożyjesz jeszcze trochę. Posiedzisz jeszcze w klatce, a my w tym czasie znajdziemy ci przeciwników.

Royce miał ochotę krzyczeć, walczyć z nim. Miał ochotę go zabić. Był jednak skuty łańcuchami i ledwie mógł się poruszyć. Strażnicy zaciągnęli go na powrót na plac, gdzie stała klatka. Wtrącili go do środka i pozostawili z oprychami i skazańcami.

Ile czasu upłynie, nim znów przyjdą po niego? Czy już rozpoczęli poszukiwania tego, co mogłoby go zabić? Royce rozejrzał się po klatce, zastanawiając się, czemu znajdujący się w niej mężczyźni nie zostali wystawieni do walki z nim. Być może po tym, jak walczyli Rubin i Mark, obawiali się, że ci mężczyźni nie będą wystarczająco groźni.

Royce usadowił się w kącie klatki i usiłował zasnąć, wiedząc, że będzie potrzebował każdej chwili odpoczynku, by mieć szansę na przetrwanie.

Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
09 eylül 2019
Hacim:
242 s. 5 illüstrasyon
ISBN:
9781094303567
İndirme biçimi:
Serideki Birinci kitap "Rządy Miecza"
Serinin tüm kitapları
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 3 на основе 4 оценок
Metin, ses formatı mevcut
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin, ses formatı mevcut
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 3 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,8 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,8 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 2 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок