Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 3
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ CZWARTY
17 cykli słonecznych później
Royce stał na szczycie wzgórza pod jedynym dębem rosnącym pośród łanów zbóż, pod przedwiecznym drzewem, którego konary wyciągały się ku niebu. Spojrzał Genevieve głęboko w oczy, zadurzony po uszy. Trzymali się za ręce i dziewczyna uśmiechnęła się do niego, a gdy przysunęli się i pocałowali, Royce czuł zachwyt i wdzięczność, że jego serce może się tak radować. Gdy słońce wzbiło się ponad łanami zbóż, Royce zapragnął zatrzymać tę chwilę na zawsze.
Młodzieniec odsunął się i spojrzał na nią. Genevieve była przepiękna. Miała siedemnaście lat, podobnie jak on, była wysoka i smukła, o jasnych włosach i zielonych oczach o bystrym wejrzeniu, a jej delikatna twarzyczka muśnięta była piegami. Dzięki jej uśmiechowi Royce czuł się rad, że żyje, a jej śmiech niósł mu ukojenie. Nadto cechowały ją wdzięk i szlachetność, które zdecydowanie nie pasowały do tego, że była wieśniaczką.
Royce ujrzał w jej oczach swe odbicie i nie mógł się nadziwić tym, że wyglądał, jak gdyby mógł być z nią spokrewniony. Był, rzecz oczywista, znacznie postawniejszy – wysoki jak na swój wiek, w barkach szerszy nawet niż jego starsi bracia, miał mocno zarysowany podbródek, szlachetny nos, dumne czoło, prężne mięśnie pod postrzępioną tuniką i delikatne rysy twarzy, jak Genevieve. Długawe jasne włosy opadały mu na czoło tuż nad oczami, a orzechowo-zielone oczy były podobnej do jej, choć o odcień ciemniejsze. Los obdarzył go siłą i zręcznością we władaniu mieczem równą jego braciom, choć był najmłodszy z całej czwórki. Jego ojciec wspominał zawsze żartobliwie, że spadł z nieba i Royce rozumiał go: nie miał ciemnych włosów jak jego bracia ani przeciętnej postury jak oni. Był jak ktoś obcy w swej własnej rodzinie.
Objęli się i Royce poczuł, jak dobrze było być przytulanym mocno, mieć kogoś, kto kocha go równie mocno, jak on ją. Ci dwoje byli nierozłączni od dziecięcych lat, dorastali razem, bawiąc się na tych polach, i już wtedy poprzysięgli, że w dzień przesilenia letniego siedemnastego roku swego życia staną na ślubnym kobiercu. Jako dzieci złożyli śmiertelnie poważną przysięgę.
Wraz z upływem czasu, gdy rok mijał za rokiem, nie odsunęli się, jak większość dzieci, lecz zbliżyli jeszcze do siebie. Wbrew wszystkiemu ich przysięga przekształciła się z dziecinnej igraszki w coś, co z każdym rokiem było silniejsze, poważniejsze, niezniszczalne. Zdawało się, że ich drogi miały się nigdy nie rozwidlić.
Teraz wreszcie, choć trudno było im w to uwierzyć, ten dzień nadszedł. Oboje mieli po siedemnaście lat, nadszedł dzień letniego przesilenia, byli teraz dorośli, mogli decydować o sobie i gdy stali tak pod tym drzewem, patrząc na wznoszące się nad widnokręgiem słońce, oboje byli beztroscy i podekscytowani, wiedząc, co to oznacza.
– Czy twoja matka jest rada? – zapytała.
Royce uśmiechnął się.
– Sądzę, że kocha cię bardziej niż ja, o ile to możliwe – zaśmiał się.
Śmiech Genevieve dotarł do głębi jego serca.
– A twoi rodzice? – zapytał.
Dziewczyna spochmurniała, ledwie na chwilę, a Royce posmutniał.
– Chodzi o mnie? – zapytał.
Potrząsnęła głową.
– Kochają cię – odrzekła. – Lecz… – westchnęła. – Nie jesteśmy jeszcze zaślubieni. Nie mogą się już doczekać. Lękają się o mnie.
Royce rozumiał ich. Jej rodzice obawiali się możnowładców. Niezaślubieni wieśniacy, jak Royce i Genevieve, nie mieli żadnych praw; jeśli możnowładcy zechcieli, mogli zjawić się we wsi i zabrać ich kobiety, wziąć je dla siebie. Aż do chwili – rzecz oczywista – gdy zostały zaślubione. Wtedy nic już im nie groziło.
– Już niebawem – powiedziała Genevieve i rozpromieniła się w uśmiechu.
– Odczują ulgę, gdyż chodzi o mnie czy dlatego, że gdy będziesz zaślubiona, nic nie będzie groziło ci ze strony możnowładców?
Dziewczyna zaśmiała się i uderzyła go w żartach.
– Kochają cię jak syna, którego nigdy nie mieli! – rzekła. – I ja także cię kocham. Proszę, weź to.
Wyciągnęła w jego stronę sznurek, na którym zawieszony był splątany drut, a wewnątrz niego pukiel jej włosów. Dla Royce’a jednak podarek ten był cenniejszy niż wszystko inne. Przyjął go i wetknął za koszulę, blisko swego serca.
Schwycił ją za ręce i pocałował.
– Royce! – dobiegł ich krzyk.
Obróciwszy się Royce zobaczył swych trzech braci wspinających się po zboczu. Były z nimi także siostry i kuzynki Genevieve. Wszyscy mieli w dłoniach sierpy i widły i byli gotowi rozpocząć kolejny dzień pracy. Royce wziął głęboki oddech, wiedząc, że nadszedł czas rozłąki. Byli wszak wieśniakami i nie mogli sobie pozwolić na wolny dzień. Ich zaślubiny będą musiały poczekać do zachodu słońca.
Royce’owi nie przeszkadzało, że musi pracować tego dnia, lecz odczuwał żal przez wzgląd na Genevieve. Żałował, że nie może ofiarować jej więcej.
– Chciałbym, byś mogła dziś nie pracować – powiedział Royce.
Uśmiechnęła się, po czym roześmiała.
– Praca daje mi szczęście. Odciąga moje myśli od pewnych spraw. Szczególnie – powiedziała, przysuwając się i całując czubek jego nosa. – od tego, że tak długo muszę czekać, by znowu cię dziś ujrzeć.
Pocałowali się i Genevieve odwróciła się, chichocząc. Wzięła się pod ręce z siostrami i kuzynkami i niebawem szła już z nimi dziarskim krokiem na pola, a wszystkim wirowało w głowach od tego cudownego letniego dnia.
Bracia Royce’a stanęli obok niego i zacisnęli dłonie na jego przedramieniu, i we czterech ruszyli w swoją stronę, w dół przeciwnego zbocza wzniesienia.
– Chodź, kochasiu! – powiedział Raymond. Najstarszy syn był dla Royce’a jak ojciec. – Możesz poczekać do wieczora!
Pozostali dwaj bracia roześmieli się.
– Ależ zawróciła mu w głowie – dodał Lofen, środkowy syn, niższy od pozostałych, lecz bardziej krępy.
– Wszelka nadzieja stracona – wtrącił Garet. Był najmłodszy z trzech, ledwie kilka lat starszy od Royce’a i najbliższy mu, lecz także najmocniej odczuwał panującą pomiędzy nimi braterską rywalizację. – Zaślubin jeszcze nie było, a on już przepadł.
Cała trójka roześmiała się, drocząc się z nim, a Royce uśmiechał się razem z nimi, gdy zmierzali jak jeden mąż w stronę pól. Po raz ostatni zerknął przez ramię i zobaczył jeszcze Genevieve znikającą po drugiej stronie wzgórza. Serce wezbrało mu radością, gdy ona także obejrzała się po raz ostatni i uśmiechnęła do niego z daleka. Ten uśmiech ukoił jego duszę.
Dziś wieczór, kochana, pomyślał. Dziś wieczór.
*
Genevieve pracowała w polu, unosząc i zamachując się sierpem, otoczona tuzinem swych sióstr i kuzynek. Wszystkie śmiały się w głos tego pięknego dnia, a Genevieve pracowała bez przekonania. Co kilka uderzeń zatrzymywała się i opierała o długi trzon, patrzyła w błękitny nieboskłon i pyszne żółte łany pszenicy, myśląc o Roysie. Wtedy serce jej przyspieszało. O tym dniu zawsze marzyła, odkąd była małą dziewczynką. Był to najważniejszy dzień jej życia. Od dziś ona i Royce będą wiedli wspólne życie przez resztę swych dni; od dziś będą mieli własną chatę, proste jednoizbowe domostwo na obrzeżach pól, skromne gospodarstwo ofiarowane im przez rodziców. Będzie to nowy początek, miejsce, w którym będą mogli zacząć życie od nowa jako mąż i żona.
Genevieve rozpromieniła się na tę myśl. Niczego nigdy nie pragnęła bardziej, niż być z Royce’em. Był zawsze przy niej, u jej boku, odkąd była dzieckiem, i nigdy nie liczył się dla niej nikt poza nim. Choć był najmłodszy spośród czterech braci, Genevieve wyczuwała zawsze, że kryje się w nim coś wyjątkowego, coś, co wyróżniało go spośród pozostałych. Był inny niż wszyscy wokoło niej, niż każdy, kogo kiedykolwiek poznała. Nie wiedziała, czym dokładnie się różni i podejrzewała, że on sam także tego nie wiedział. Dostrzegała w nim jednak coś, coś potężniejszego niż ta wieś, ta okolica. Jak gdyby jego przeznaczenie miało posłać go gdzie indziej.
– A co z jego braćmi? – dobiegł ją głos.
Genevieve ocknęła się z zadumy. Obróciła się i ujrzała Sheilę, swą starszą siostrę, która chichotała. Dwie spośród jej kuzynek stały za nią.
– Ma ich wszak trzech! Nie możesz mieć ich wszystkich! – dodała ze śmiechem.
– Otóż to, na co czekasz? – wtrąciła jej kuzynka. – Czekamy, aż nas zaznajomisz.
Genevieve roześmiała się.
– Już to uczyniłam – odrzekła. – wielokrotnie.
– To nie wystarczy! – odparła Sheila, a pozostałe dziewczyny roześmiały się.
– Czy twoja siostra nie powinna wszak poślubić jego brata?
Genevieve uśmiechnęła się.
– Niczego nie pragnęłabym bardziej – odrzekła. – lecz nie mogę mówić za nich. Wiem jedynie, co kryje się w sercu Royce’a.
– Przekonaj ich! – nalegała druga kuzynka.
Genevieve roześmiała się znów.
– Postaram się.
– A co przywdziejesz? – przerwała jej kuzynka. – Nie zdecydowałaś jeszcze, którą suknię…
Powietrze przeszył nagły hałas, który natychmiast wzbudził w Genevieve przerażenie, sprawił, że wypuściła z rąk sierp i zwróciła się w stronę horyzontu. Nim w pełni go usłyszała, wiedziała już, że był to złowróżbny dźwięk, zwiastujący kłopoty.
Odwróciła się i spojrzała uważnie w stronę widnokręgu, a wtedy jej złe przeczucia potwierdziły się. Dał się słyszeć tętent kopyt i zza wzgórza wyłoniły się konie. Serce jej zadrżało, gdy spostrzegła, że jeźdźcy przyodziani są w najświetniejsze jedwabie i gdy zobaczyła ich chorągiew – zieleń i złoto z niedźwiedziem pośrodku, znak rodu Norsów.
Nadjeżdżali możnowładcy.
Genevieve zadrżała z gniewu na ich widok. Ci chciwi ludzie pobierali wciąż kolejne dziesięciny od jej rodziny, od wszystkich rodzin w osadzie. Pozbawiali innych wszystkiego, a sami żyli jak królowie. Mimo tego wciąż było im mało.
Genevieve patrzyła na jadących i modliła się z całego serca, by jedynie przejeżdżali obok, by nie zwrócili się w jej stronę. Nie widziała ich wszak na tych polach od wielu cykli słonecznych.
Spostrzegła jednak z rozpaczą, jak nagle skręcają i jadą prosto na nią.
Nie, modliła się w duchu. Nie teraz. Nie tutaj. Nie dzisiaj.
Oni jechali jednak i jechali, zbliżając się coraz bardziej, wyraźnie zmierzając ku niej. Musiały roznieść się wieści o jej zaślubinach, a to zawsze sprawiało, że pragnęli wziąć, co tylko mogli, nim będzie za późno.
Pozostałe dziewczęta bezwiednie zebrały się dokoła niej. Sheila obróciła się do niej i mocno chwyciła ją za rękę.
– UCIEKAJ! – rozkazała, popychając ją.
Genevieve odwróciła się i ujrzała rozciągające się przed nią przez mile puste pola. Wiedziała, jak niemądre by to było – nie zdołałaby uciec daleko. I tak by ją schwytali – lecz bez godności.
– Nie – odrzekła ze spokojem, opanowana.
Zamiast tego zacisnęła dłonie na sierpie i wyciągnęła go przed siebie.
– Stanę z nimi do walki.
Dziewczęta spojrzały na nią, wyraźnie zaskoczone.
– Sierpem? – zapytała jej kuzynka głosem pełnym wątpliwości.
– Być może nie mają złych zamiarów – wtrąciła druga kuzynka.
Genevieve jednak patrzyła na zbliżających się mężczyzn i powoli pokręciła głową.
– Mają – odrzekła.
Patrzyła, jak się zbliżają i spodziewała się, że zwolnią – jednak ku jej zaskoczeniu, tak się nie stało. Pośrodku jechał Manfor, uprzywilejowany możnowładca w dwudziestym roku życia, którym gardziła, jeden z książąt królestwa, młodzieniec o szerokich ustach, jasnych oczach, złotych puklach i złośliwym uśmieszku, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nieustannie patrzył na wszystkich z góry.
Gdy był już bliżej, Genevieve spostrzegła, że uśmiecha się okrutnie, przyglądając się jej ciału jak gdyby była kawałem mięsiwa. Był już niecałe dwadzieścia stóp od niej, a wtedy Genevieve uniosła sierp i dała krok naprzód.
– Nie wezmą mnie – powiedziała, zdeterminowana, myśląc o Roysie. Jak nigdy żałowała teraz, że nie ma go przy niej.
– Genevieve, nie! – krzyknęła Sheila.
Genevieve puściła się biegiem ku nadjeżdżającym mężczyznom z uniesionym wysoko sierpem, czując krążącą w niej adrenalinę. Nie wiedziała, jakim sposobem zebrała w sobie tę odwagę, lecz udało jej się to. Biegnąc naprzód, zamachnęła się sierpem i cięła w dół w pierwszego z możnowładców, który jechał w jej kierunku.
Mężczyźni byli jednak zbyt szybcy. Zjawili się niczym grom i gdy Genevieve zamachnęła się, jeden z nich jedynie uniósł pałkę, zatoczył nią koło i wytrącił jej sierp z dłoni. Dziewczyna poczuła, że dłonie zadrżały jej mocno i patrzyła bezsilnie, jak broń leci w powietrzu i wpada w pobliski łan zboża.
Po chwili Manfor przejeżdżając obok niej galopem nachylił się i zdzielił ją w twarz wierzchnią stroną metalowej rękawicy.
Genevieve krzyknęła, zatoczyła się od siły ciosu i wpadła twarzą w łany, ukłuta przeszywającym bólem.
Konie zatrzymały się raptownie i gdy jeźdźcy zeskoczyli z nich, Genevieve poczuła na sobie czyjeś szorstkie ręce. Szarpnięciem postawili ją na nogi, otumanioną ciosem.
Stanęła przy nich chwiejnie, a gdy podniosła wzrok, zobaczyła przed sobą Manfora. Uśmiechnął się szyderczo, unosząc zasłonę hełmu i zdejmując go.
– Puśćcie mnie! – syknęła. – Nie jestem waszą własnością!
Usłyszała krzyki i obejrzawszy się zobaczyła, jak jej siostry i kuzynki rzucają się naprzód, próbując ją uratować – i patrzyła z przerażeniem, jak rycerze wymierzają ciosy rękawicami każdej z nich, aż upadły na ziemię.
Genevieve usłyszała paskudny śmiech Manfora, który złapał ją, wrzucił na grzbiet swego wierzchowca i skrępował jej ręce. Po chwili dosiadł konia za nią, kopnął go i ruszył przed siebie. Odjeżdżali coraz dalej i dalej i Genevieve słyszała za sobą piski dziewcząt. Próbowała się szarpać, lecz była bezradna, gdyż mężczyzna trzymał ją niby w imadle.
– Jakże się mylisz, dziewko – odrzekł ze śmiechem, jadąc dalej. – Jesteś moja.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Royce stał pośród łanów pszenicy, tnąc sierpem. Serce miał pełne radości, gdy myślał o swej wybrance. Ledwie był w stanie uwierzyć, że nadszedł dzień jego zaślubin. Kochał Genevieve odkąd sięgał pamięcią i żaden dzień nie mógł się równać z dzisiejszym. Nazajutrz obudzi się u jej boku w ich własnej chacie i rozpoczną nowe życie. Czuł przyjemny ucisk w dołku. Niczego nie pragnął bardziej.
Zamachując się sierpem, Royce myślał o swych nocnych ćwiczeniach z braćmi. We czterech ćwiczyli się bez ustanku drewnianymi mieczami, a czasem i prawdziwymi – dodatkowo obciążonymi, których niemal nie dało się podnieść – by nabrać siły i prędkości. Choć był młodszy od swych trzech braci, Royce zrozumiał, że już teraz jest lepszym wojownikiem niż oni, zręczniej włada mieczem, szybciej zadaje ciosy i broni. Wiedział, że jest inny. Nie wiedział jednak, w jaki sposób. I to nie dawało mu spokoju.
Skąd – zastanawiał się – wzięła się ta zręczność w boju? Dlaczego tak bardzo różnił się od nich? Nie miało to zbyt wiele sensu. Byli braćmi, zrodzonymi z tej samej krwi, tej samej rodziny. Byli nierozłączni, wszystko robili razem, czy to ćwiczyli się w walce, czy pracowali w polu. Jedynie to rzucało cień niepokoju na ten radosny dzień: czy gdy się wyprowadzi, oddalą się od siebie? Po cichu przyrzekł sobie, że bez względu na wszystko nie pozwoli, by tak się stało.
Zadumę Royce’a przerwał nagły hałas na obrzeżach pola, niezwykły odgłos o tej porze dnia, odgłos, którego nie chciał słyszeć w tak doskonały dzień jak ten. Konie. Pędzące ku nim.
Royce odwrócił się i spojrzał w tamtą stronę, z miejsca zaniepokojony, jego bracia także. Jego niepokój jedynie pogłębił się, gdy ujrzał, że w jego stronę jadą siostry i kuzynki Genevieve. Nawet stąd Royce widział, że na ich twarzach maluje się panika, niepokój.
Royce’owi trudno przychodziło zrozumienie tego, co widział. Gdzie jest Genevieve? Dlaczego dziewczęta jadą w jego stronę?
I wtedy serce mu zamarło, gdyż zdał sobie sprawę, że najwyraźniej stało się coś bardzo złego.
Wypuścił z dłoni sierp, podobnie jak jego bracia i tuzin innych chłopów z ich wsi, i ruszył biegiem w ich kierunku. Pierwsza dotarła do niego Sheila, siostra Genevieve. Zeskoczyła ze swego wierzchowca, nim ten się zatrzymał, i chwyciła Royce’a za ramiona.
– Co się stało? – zawołał Royce. Chwycił ją za ramiona i poczuł, że dziewczyna się trzęsie.
Ledwie była w stanie wyrzec cokolwiek przez łzy.
– Genevieve! – zawołała z przerażeniem w głosie. – Zabrali ją!
Royce poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, gdy usłyszał jej słowa. Przez myśl przechodziły mu najgorsze scenariusze.
– Kto? – zapytał, gdy podbiegli do niego jego bracia.
– Manfor – krzyknęła. – z rodu Norsów!
Royce poczuł, jak serce tłucze mu się w piersi i wzbiera w nim oburzenie. Jego oblubienica. Zabrana przez możnowładców, jak gdyby była ich własnością. Twarz zapłonęła mu ze złości.
– Kiedy?! – zapytał, ściskając ramiona Sheili mocniej, niż zamierzał.
– Przed chwilą! – odrzekła. – Wzięłyśmy te konie, by jak najszybciej cię o tym powiadomić!
Pozostałe dziewczęta zsiadły z koni i przekazały wodze Royce’owi i jego braciom. Royce nie wahał się. Szybkim ruchem dosiadł konia, kopnął i pędził już przez pola.
Usłyszał, że jego bracia także jadą za nim i żaden nie zwalnia. Mknęli przez łany w kierunku odległego fortu.
Jego najstarszy brat, Raymond, zrównał się z nim.
– Wiesz, że prawo stoi po jego stronie – zawołał. – Jest możnowładcą, a ona nie została zaślubiona – przynajmniej jeszcze nie.
Royce skinął głową w odpowiedzi.
– Jeśli wedrzemy się do fortu i poprosimy, by ją nam wydali, odmówią – dodał Raymond. – Prawo nie stoi po naszej stronie, nie możemy żądać jej powrotu.
Royce zacisnął zęby.
– Nie będę prosił, by ją wydali – odrzekł. – Odbiorę im ją.
Lofen pokręcił głową, zrównując się z nimi.
– Nie uda ci się minąć bram – zawołał. – Czeka na ciebie zawodowa armia. Rycerze. Zbroje. Oręż. Bramy – ponownie pokręcił głową. – A jeśli nawet zdołasz jakimś sposobem je minąć, jeśli zdołasz ją uratować, nie oddadzą jej. Dogonią cię i ukatrupią.
– Wiem – odkrzyknął Royce.
– Bracie mój – zawołał Garet. – Kocham cię. I kocham Genevieve. Lecz to będzie oznaczało twoją śmierć. Śmierć nas wszystkich. Pozwól jej odejść. Nie możesz temu zaradzić.
Royce słyszał, jak wielką troską jego bracia go darzą i był im za nią wdzięczny – lecz nie mógł sobie pozwolić na to, by ich usłuchać. To była jego oblubienica i bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu za to zapłacić, nie miał wyjścia. Nie mógł jej porzucić, choćby miało to oznaczać jego śmierć. Musiał tak postąpić.
Royce pogonił konia kopniakiem, nie chcąc już ich słuchać, i pogalopował szybciej przez pola w kierunku widnokręgu, ku rozległemu grodowi, w którym stał fort Manfora. Ku temu, co z pewnością zakończy się jego śmiercią.
Genevieve, pomyślał Royce. Jadę po ciebie.
*
Royce pędził co koń wyskoczy przez pola z trzema swymi braćmi u boku. Wspiął się na ostatni pagórek, po czym ruszył z kopyta ku rozległemu grodowi, który leżał w dole. Pośrodku niego stał masywny fort, siedziba rodu Norsów, możnowładców, którzy sprawowali rządy nad jego krainą żelazną ręką, którzy odebrali jego rodzinie wszystko, żądając kolejnych dziesięcin wszystkiego, co uprawiali. Od wielu pokoleń udawało im się utrzymywać wieśniaków w stanie ubóstwa. Oni sami mieli do dyspozycji tuziny rycerzy w pełnych zbrojach, z prawdziwym orężem i na prawdziwych koniach; mieli grube, kamienne mury, fosę, most i trzymali straż nad grodem niczym zazdrosna kwoka, udając, że utrzymują w nim prawo i porządek – lecz tak naprawdę chodziło jedynie o to, by odebrać wszystko jego mieszkańcom.
To oni stanowili prawo. Oni wprowadzali w życie okrutne prawa, które przekazywane były wszystkim możnowładcom w całej krainie, prawa, które niosły korzyści jedynie im. Działali pod pozorem zapewnienia ochrony, lecz wszyscy wieśniacy wiedzieli, że potrzebują ochrony jedynie przed samymi możnowładcami. Królestwo Sevanii było wszak bezpiecznym miejscem, z trzech stron oddzielonym od innych krain wodą, położonym na północnym krańcu kontynentu Alufen. Wielki ocean, rzeki i góry zapewniały bezpieczne schronienie. Od wieków nikt nie najechał ich ziem.
Jedyne niebezpieczeństwo i tyrania groziły im od wewnątrz, ze strony możnowładców i tego, co zabierali biednym. Takim jak Royce. Teraz nie wystarczały im już bogactwa – musieli mieć także ich żony.
Ta myśl sprawiła, że Royce zawrzał w środku. Pochylił się i zebrał siły, zaciskając dłoń na mieczu.
– Most jest opuszczony! – zawołał Raymond. – a brona uniesiona!
Royce także to zauważył i wziął to za zachętę.
– To oczywiste! – odkrzyknął Lofen. – Naprawdę sądzisz, że spodziewają się ataku? A już zwłaszcza z naszej strony?
Royce przyspieszył, wdzięczny braciom za ich towarzystwo, wiedząc, że wszyscy – jak on – darzą Genevieve miłością. Była im siostrą i zniewaga wobec Royce’a była zniewagą wobec ich wszystkich. Spojrzał przed siebie i spostrzegł kilku rycerzy z zamku na moście zwodzonym, bez przekonania obserwujących pastwiska i pola dokoła grodu. Nie byli przygotowani. Nikt nie atakował ich od stuleci i nie mieli powodu, by spodziewać się, że teraz będzie inaczej.
Royce dobył miecza z charakterystycznym świstem, pochylił głowę i uniósł go. Szczęk mieczy poniósł się w powietrzu, gdy jego bracia także dobyli broni. Royce pogonił konia kopniakiem, by jechać na czele, chcąc być pierwszym w boju. Serce waliło mu z podniecenia i strachu – strachu nie o siebie, lecz o Genevieve.
– Wjadę do środka, odnajdę ją i wydostanę się na zewnątrz! – zawołał Royce do braci, obmyślając plan. – Wy pozostaniecie za murami. To moja walka.
– Nie pozwolimy ci wjechać do środka samemu! – odkrzyknął Garet.
Royce pokręcił głową, niewzruszony.
– Nie chcę, byście ponieśli konsekwencje, jeśli coś pójdzie nie tak – krzyknął. – Zostańcie tutaj i odwróćcie uwagę wartowników. W ten sposób przysłużycie mi się najlepiej.
Wskazał mieczem tuzin rycerzy stojących przy stróżówce przy fosie. Royce wiedział, że gdy tylko przekroczy most, rzucą się za nim; lecz jeśli jego bracia odwrócą ich uwagę, być może zajmie ich to na wystarczająco długo, by Royce mógł znaleźć się w środku i odnaleźć ją. Uznał, że potrzebuje jedynie kilku minut. Gdyby zdołał szybko ją znaleźć, mógłby ją odbić i odjechać z dala od tego miejsca. Nie chciał nikogo zabijać, jeśli nie będzie to konieczne; nie chciał nawet wyrządzać im krzywdy. Chciał jedynie odzyskać swą oblubienicę.
Royce pochylił się i galopował tak szybko, jak tylko mógł, tak szybko, że ledwie był w stanie oddychać, a wiatr targał mu włosy i chłostał twarz. Zbliżył się do mostu i był już trzydzieści jardów od niego, dwadzieścia, dziesięć. Słyszał stukot końskich kopyt i bicie własnego serca, które tłukło mu się w piersi, gdy zrozumiał, na jak szalony czyn się porywał. Zamierzał zrobić to, co chłopu nigdy nawet nie przyszłoby na myśl: zaatakować szlachtę. Była to wojna, w której nie miał szans zwyciężyć i pewny sposób, by zginąć. Jego oblubienica była jednak za tymi bramami i to mu wystarczyło.
Royce był już niezwykle blisko, ledwie kilka jardów od mostu. Podniósł wzrok i ujrzał, że rycerze otwierają szeroko oczy ze zdumienia, szarpiąc się z bronią, zbici z tropu, wyraźnie nie spodziewając się czegoś takiego.
Ich spóźniona reakcja była dokładnie tym, czego Royce potrzebował. Popędził naprzód, a gdy unieśli halabardy, on opuścił miecz i, mierząc w drzewce, przeciął je na dwoje. Ciął z jednej strony w drugą, niszcząc oręż rycerzy po obu stronach mostu, ostrożnie, by nie zadać im krzywdy, jeśli nie będzie to konieczne. Chciał jedynie rozbroić ich, a nie spowalniać się walką.
Royce przyspieszył, ponaglając swego wierzchowca, i jechał jeszcze szybciej, używając swego konia jak broni, uderzając w pozostałych wartowników wystarczająco mocno, by posłać ich w ich ciężkich zbrojach za wąski most, do wody w fosie. Royce zorientował się, że minie dłuższa chwila, nim zdołają się stamtąd wydostać. Właśnie tyle czasu potrzebował.
Royce usłyszał za plecami, jak jego bracia pomagają mu; po drugiej stronie mostu zmierzali ku stróżówce, tnąc w wartowników, pozbawiając ich broni, nim zdołali się zebrać. Zagrodzili i zaryglowali stróżówkę, nie pozwalając strażnikom wyjść ze zdumienia i osłaniając Royce’a.
Royce pochylił się i pędził ku otwartej bronie, i przyspieszył, kiedy spostrzegł, że zaczyna się zamykać. Pochylił się i zdołał wpaść przez otwarty łuk tuż przed tym, jak ciężka krata opadła na dobre.
Wjechał na wewnętrzny dziedziniec z mocno tłukącym się w piersi sercem i ocenił sytuację, rozglądając się wokoło. Nigdy wcześniej nie był w środku i był skołowany, gdy znalazł się pomiędzy grubymi kamiennymi murami, wysokimi na kilka pięter. Słudzy i prości ludzie chodzili to w jedną, to w drugą stronę, nosząc cebry z wodą i wszelakie towary. Szczęśliwie w środku nie napotkał żadnych rycerzy. Rzecz jasna, nie mieli powodu, by spodziewać się ataku.
Royce rozejrzał się uważnie po murach, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek śladu swej oblubienicy.
Nic jednak nie dostrzegł. Ogarnęła go nagła panika. Co jeśli zabrali ją w inne miejsce?
– GENEVIEVE! – krzyknął.
Royce wypatrywał jej wszędzie, gorączkowo obracając się na rżącym koniu. Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać, ani żadnego planu. Nie sądził nawet, że uda mu się dotrzeć tak daleko.
Royce wytężał umysł, musiał prędko obmyślić jakiś plan. Możnowładcy najpewniej żyli na górnych piętrach – pomyślał – z dala od odoru, od ciżby, gdzie wieje silny wiatr i mocno świeci słońce. To oczywiste, że właśnie tam zabraliby Genevieve.
Ta myśl wzbudziła w nim gniew.
Trzymając swe emocje na wodzy, Royce spiął konia i ruszył galopem przez dziedziniec, mijając zaszokowanych służących, którzy zatrzymywali się i gapili na niego, zarzucając swą robotę, gdy ich mijał. Po przeciwnej stronie placu spostrzegł szerokie, kręte schody i podjechał aż do nich. Zeskoczył ze swego wierzchowca, nim ten zdołał się zatrzymać, i puścił się od razu biegiem po schodach. Zakręcał raz po raz, pokonując kolejne piętra. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, lecz postanowił zacząć od góry.
Stanął wreszcie na najwyższym piętrze, dysząc ciężko.
– Genevieve! – krzyknął z nadzieją, modląc się o odpowiedź.
Ta jednak nie nadeszła. Jego przerażenie pogłębiło się.
Skręcił w jeden z korytarzy i ruszył biegiem, modląc się, by był to ten właściwy. Gdy przebiegał obok jednych z drzwi, te nagle otwarły się i jakiś mężczyzna wystawił głowę na zewnątrz. Był to jeden z możnowładców, niski, gruby człowiek o szerokim nosie i rzednących włosach.
Obrzucił Royce’a gniewnym spojrzeniem, wyraźnie rozpoznając po jego odzieniu, że jest chłopem; zmarszczył nos, jak gdyby coś nieprzyjemnego znalazło się w jego otoczeniu.
– Ty! – krzyknął. – Co robisz w naszym…
Royce nie zawahał się. Gdy oburzony możnowładca przyskoczył do niego, chłopak uderzył go w twarz, powalając na plecy.
Royce zajrzał szybko za otwarte drzwi z nadzieją, że ją spostrzeże. Nikogo tam jednak nie było.
Biegł dalej.
– GENEVIEVE! – krzyknął Royce.
Wtem w odpowiedzi dobiegł go krzyk z oddali.
Serce mu zamarło, stanął w miejscu i nasłuchiwał, zastanawiając się, skąd dobiegł ten głos. Świadomy tego, że jego czas jest ograniczony, że niebawem cała armia będzie go ścigała, biegł dalej, a serce tłukło mu się w piersi, gdy raz po raz wołał jej imię.
Ponownie rozległ się stłumiony krzyk i Royce wiedział, że to ona. Serce waliło mu jak młotem. Była tutaj. A on był coraz bliżej niej.
Royce dotarł wreszcie do końca korytarza, a wtedy z ostatniego pomieszczenia po lewej stronie dobiegł pisk. Nie zawahał się, naparł ramieniem i otworzył pradawne dębowe drzwi.
Drzwi ustąpiły i Royce wpadł do środka. Stanął w urządzonej z przepychem komnacie, długiej i szerokiej na trzydzieści stóp, o strzelistym stropie, wykutych w kamiennych ścianach oknach, masywnym palenisku i stojącym pośrodku ogromnym, komfortowym łożu z baldachimem, niepodobnym do niczego, co Royce kiedykolwiek widział. Odetchnął z ulgą, gdy pośród stosu futer ujrzał swą ukochaną, Genevieve.
Była – jak spostrzegł z ulgą – w pełni odziana. Szarpała się i kopała, a Manfor próbował objąć ją od tyłu. W Roysie zawrzało. Obłapiał jego oblubienicę, usiłując zedrzeć z niej odzienie. Royce uradował się, że przybył na czas.
Genevieve szarpała się, dzielnie próbując zrzucić go z siebie, lecz Manfor był zbyt silny.
Royce rzucił się do działania bez chwili wahania. Ruszył naprzód i skoczył dokładnie w chwili, gdy Manfor obrócił się i spojrzał na niego. Mężczyzna otworzył oczy szeroko ze zdumienia, a Royce chwycił go za koszulę i pchnął.
Manfor przeleciał przez komnatę i upadł na posadzkę z jękiem.
– Royce! – krzyknęła Genevieve, obracając się w jego kierunku. W jej głosie wyczuł ulgę.
Royce wiedział, że nie może pozwolić mu na to, by odzyskał siły. Gdy mężczyzna próbował się podnieść, Royce wskoczył na niego, przyciskając go do ziemi. Owładnięty gniewem przez to, co zrobił jego oblubienicy, cofnął zaciśniętą w pięść dłoń i walnął Manfora mocno w szczękę.
Ten podniósł się jednak, usiadł i sięgnął po sztylet. Royce wyrwał mu go z dłoni i bił raz za razem. Manfor upadł na ziemię, a Royce wytrącił sztylet daleko, tak, że prześlizgnął się po ziemi.
Royce nie puszczał Manfora, a ten uśmiechnął się szyderczo, jak zawsze bezczelny, patrząc na niego z wyższością.
– Prawo stoi po mojej stronie – wycedził przez zęby. – Mogę wziąć kogo tylko mi się podoba. Dziewka jest moja.
Royce spojrzał na niego gniewnie.
– Nie możesz wziąć mojej oblubienicy.
– Jesteś szaleńcem – odparł Manfor. – Szaleńcem. Zginiesz, nim dzień się skończy. Nigdzie się nie skryjesz. Czy nie wiesz o tym? To królestwo należy do nas.
Royce pokręcił głową.
– Nie rozumiesz – powiedział. – że nic a nic nie dbam o to.
Manfor zmarszczył brwi.
– Nie ujdzie ci to na sucho – rzekł. – Dopilnuję tego.
Royce ścisnął mocniej nadgarstki Manfora.
– Nic podobnego. Genevieve i ja odejdziemy stąd dzisiaj. Jeśli po nią przyjdziesz, ukatrupię cię.
Ku zaskoczeniu Royce’a na twarzy Manfora wykwitł okrutny uśmiech. Z ust sączyła mu się krew.
– Nigdy nie dam jej żyć w spokoju – odrzekł Manfor. – Przenigdy. Będę dręczył ją do końca jej dni. A ciebie wytropię jak psa wraz z ludźmi mego ojca. Wezmę ją i będzie moja. A ty zawiśniesz na szubienicy. Uciekaj więc i zapamiętaj jej twarzyczkę – gdyż niebawem będzie moja.
Royce poczuł gwałtowny przypływ gniewu. Gorsze od tych okrutnych słów było to, że Royce wiedział, że to prawda. Nie mieli dokąd uciec; możnowładcy sprawowali rządy nad tym królestwem. Nie mógł stanąć do boju z całą armią. A Manfor w rzeczy samej nigdy by się nie poddał. Dla okrutnej rozrywki – nie z innego powodu. Posiadał tak wiele, a jednak nie mógł powstrzymać się przed ograbianiem ludzi, którzy nie mieli nic.