Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 4
Royce spojrzał w oczy tego okrutnego możnowładcy i wiedział, że jednego dnia ten mężczyzna posiądzie Genevieve. I wiedział, że nie może na to pozwolić. Pragnął odejść, naprawdę tego pragnął. Lecz nie potrafił. Oznaczałoby to śmierć Genevieve.
Royce nagle chwycił Manfora i postawił go na nogi silnym szarpnięciem. Stanął przed nim i dobył miecza.
– Walcz! – rozkazał Royce, dając mu szansę, by walczył honorowo.
Manfor patrzył na niego, wyraźnie zaskoczony, że ofiarowano mu tę szansę. Dobył swego miecza.
Manfor natarł, uderzając mocno w dół, a Royce uniósł miecz i zablokował cios, aż posypały się iskry. Wyczuwając, że jest silniejszy od swego przeciwnika, Royce uniósł miecz i odepchnął Manfora w tył, po czym zamachnął się i zdzielił go w nos rękojeścią.
Rozległ się chrzęst. Royce złamał Manforowi nos. Mężczyzna zatoczył się w tył i utkwił w nim wyraźnie zaskoczone spojrzenie, trzymając się za nos. Royce mógłby wykorzystać tę chwilę i go zabić, lecz po raz kolejny dał mu drugą szansę.
– Poddaj się teraz – zasugerował Royce. – a pozwolę ci żyć.
Manfor jednak wydał z siebie jęk wściekłości. Uniósł miecz i natarł ponownie.
Royce parował, a Manfor zapamiętale ciął mieczem. Obaj zadawali ciosy, rozlegał się szczęk mieczy i sypały się iskry, przepychali się to w jedną, to w drugą stronę. Manfor może i był możnowładcą, wychowanym z wszelakimi przywilejami przysługującymi szlacheckiej klasie, lecz to Royce obdarzony był większą zręcznością z mieczem.
Gdy tak walczyli, Royce’owi zamarło serce, gdy w oddali usłyszał rogi, usłyszał odgłos armii zbliżającej się do zamku, tętent końskich kopyt na bruku w dole. Wiedział, że kończy mu się czas. Musiał szybko coś zrobić.
Wreszcie Royce odwiódł miecz Manfora ostro wokoło i wytrącił mu go z ręki, posyłając broń w powietrze przez komnatę. Przyłożył kraniec ostrza do jego gardła.
– Poddaj się teraz – rozkazał Royce.
Manfor powoli cofnął się z uniesionymi rękoma. Jednak gdy doszedł do niewielkiego drewnianego sekretarzyka, obrócił się raptownie, chwycił coś i cisnął tym Royce’owi w oczy.
Oślepiony nagle Royce krzyknął. Szczypały go oczy, a wszystko wokoło okryło się czernią i gdy pocierał powieki zorientował się, co to było: atrament. Było to nieczyste zagranie, zagranie niegodne możnowładcy ani żadnego wojownika. Royce wiedział jednak, że nie powinien być zaskoczony.
Nim zdołał odzyskać wzrok, Royce poczuł nagle silny cios w brzuch. Manfor kopnął go i młodzieniec przewrócił się na ziemię, pozbawiony tchu, a gdy podniósł wzrok, zdołał już dojrzeć, jak Manfor uśmiecha się i wyciąga ukryty w pelerynie sztylet – i unosi go nad jego plecami.
– ROYCE! – krzyknęła Genevieve.
Gdy sztylet zbliżał się do jego pleców, Royce zdołał zebrać siły. Podniósł się na jedno kolano, uniósł rękę i chwycił Manfora za przegub dłoni. Royce wstał powoli, ręce mu się trzęsły. Gdy Manfor dalej naciskał na sztylet, Royce nagle odsunął się na bok i wykręcił mu rękę, używając przeciw niemu jego własnej siły. Manfor nie przestał się jednak zamachiwać, nie zamierzał się zatrzymać i tym razem, gdy Royce odsunął się na bok, zatopił sztylet w swym własnym brzuchu.
Manfor wciągnął gwałtownie powietrze. Stał przed nim, wgapiając się w niego szeroko otwartymi oczyma, a z ust pociekła mu strużka krwi. Konał.
Royce odczuł powagę sytuacji. Uśmiercił człowieka. Po raz pierwszy w życiu uśmiercił człowieka. I to nie kogoś zwyczajnego – a możnowładcę.
Ostatnim grymasem Manfora był okrutny uśmiech. Z jego ust broczyła krew.
– Odzyskałeś swą oblubienicę – jęknął. – za cenę swego życia. Już niebawem do mnie dołączysz.
Z tymi słowy Manfor osunął się na ziemię z głuchym hukiem.
Był martwy.
Royce obrócił się i spojrzał na Genevieve, która siedziała na łożu oszołomiona. Widział ulgę i wdzięczność malujące się na jej twarzy. Zeskoczyła z łoża, przebiegła przez komnatę i wpadła prosto w jego objęcia. Przytulił ją mocno i uczucie to było niezwykle przyjemne. Wszystko było znów tak, jak być powinno.
– Och, Royce – powiedziała mu do ucha i nie musiała mówić nic więcej. Rozumiał ją.
– Chodź, musimy iść – rzekł Royce. – Nie mamy wiele czasu.
Ujął jej dłoń i wypadli przez otwarte drzwi komnaty na korytarz.
Royce puścił się biegiem z Genevieve u boku. Serce waliło mu jak oszalałe, gdy usłyszał dźwięki królewskich rogów, rozbrzmiewających raz za razem. Wiedział, że oznaczają wezwanie – i wiedział, że to jego szukają.
Słysząc szczęk zbroi w dole, Royce wiedział, że wyjście z fortu zostało zagrodzone i że został otoczony. Jego bracia spisali się znakomicie, odwracając ich uwagę, lecz wyprawa Royce’a trwała zbyt długo. Biegli dalej i gdy Royce zerknął w dół na dziedziniec, serce mu zamarło na widok tuzinów rycerzy napływających przez bramę.
Royce wiedział, że nie ma wyjścia. Nie tylko wdarł się do ich siedziby, lecz także zabił jednego z nich, możnowładcę, członka królewskiego rodu. Wiedział, że nie pozostawią go przy życiu. Ten dzień będzie dniem, w którym jego życie zmieni się na zawsze. Cóż za ironia, pomyślał; tego ranka przebudził się pełen radości, nie mogąc doczekać się dnia. A teraz, nim słońce zajdzie, najpewniej trafi na szubienicę.
Royce i Genevieve biegli, zbliżając się do końca korytarza i do zejścia na kręte schody – gdy nagle pojawiło się przed nimi pół tuzina rycerzy. Wyłonili się ze stopni, zagradzając im drogę.
Royce i Genevieve zatrzymali się w miejscu, obrócili i ruszyli w przeciwną stronę. Rycerze biegli za nimi. Royce słyszał brzęk ich zbroi za plecami i wiedział, że jedynie brak zbroi działa na jego korzyść i jedynie dzięki temu mężczyźni nie są w stanie ich dogonić.
Biegli krętymi korytarzami, a Royce rozpaczliwie szukał tylnych schodów, innego wyjścia – gdy nagle skręcili w kolejny korytarz i stanęli przed kamienną ścianą. Royce’owi zamarło serce, gdy zatrzymali się raptownie.
Nie było tam przejścia.
Royce obrócił się i dobył miecza, jednocześnie zasłaniając Genevieve, gotów zmierzyć się z rycerzami, choć wiedział, że będzie to jego ostatnia walka.
Nagle poczuł, że Genevieve gorączkowo ściska go za ramię:
– Royce! – krzyknęła.
Odwrócił się i spostrzegł, na co patrzyła: wielkie, otwarte okno obok nich. Wyjrzał za nie i serce podeszło mu do gardła. Wysokość była zbyt duża, zdecydowanie zbyt duża, by mogli przeżyć upadek.
Ujrzał jednak, że wskazuje palcem wóz z sianem toczący się pod nimi.
– Możemy wyskoczyć! – krzyknęła.
Ujął jej dłoń i razem dali krok w stronę okna. Royce obrócił się za siebie, ujrzał zbliżających się rycerzy i nagle, nim zdążył pomyśleć, jak szalony jest ten pomysł, poczuł, że Genevieve szarpie go za rękę – i spadają w powietrzu.
Genevieve była odważniejsza jeszcze niż on. Royce wspomniał sobie, że zawsze tak było, nawet gdy byli dziećmi.
Wyskoczyli i spadali dobre trzydzieści stóp. Royce’owi serce podeszło do gardła, a Genevieve krzyczała. Starali się upaść na wóz. Royce gotował się na śmierć i był wdzięczny, że przynajmniej nie zginie z ręki możnowładców – i ze swą ukochaną u boku.
Ku niebywałej uldze Royce’a, wpadli w stóg siana. Źdźbła podniosły się w ogromnej chmurze dokoła nich i choć pozbawiony tchu i poobijany po upadku, Royce ze zdumieniem spostrzegł, że nic sobie nie złamał. Usiadł natychmiast i rozejrzał się, by zobaczyć, czy Genevieve nic nie jest; leżała oszołomiona, lecz także usiadła i gdy odrzuciła siano, Royce spostrzegł z nieopisaną ulgą, że jej także nic się nie stało.
Bez słowa oboje w tym samym czasie przypomnieli sobie, w jakiej sytuacji się znajdują i zeskoczyli z wozu. Royce chwycił dziewczynę za rękę i podbiegł do swego wierzchowca, który wciąż czekał na niego na dziedzińcu, dosiadł go, chwycił Genevieve i pomógł jej wsiąść za sobą. Pogonił konia kopniakiem i ruszyli galopem przed siebie. Royce pędził ku otwartej bramie zamku, a rycerze wciąż napływali, pędzili obok nich, nawet nie zdając sobie sprawy, kogo mijają.
Zbliżyli się do otwartej bramy, a Royce’owi serce tłukło się w piersi; byli już tak blisko. Musieli jedynie pokonać dzielącą ich od niej odległość i po kilku susach znajdą się na otwartej przestrzeni. Tam będą mogli zebrać się z jego braćmi, kuzynami i ziomkami z wioski i razem zbiec z tego miejsca i zacząć życie od nowa gdzie indziej. Albo lepiej jeszcze, będą mogli zebrać własną armię i stanąć do boju z możnowładcami raz na zawsze. Przez jedną wspaniałą chwilę czas stanął w miejscu, gdy Royce poczuł, że znajduje się na skraju zmian, na skraju zwycięstwa. Wszystko, co znał, miało wywrócić się do góry nogami. Nadszedł dzień buntu. Dzień, po którym ich życie nigdy nie będzie już wyglądać tak samo.
Royce zbliżał się do bramy i przerażenie ścięło mu krew w żyłach, gdy brona, otwarta, by wpuścić rycerzy, nagle zaczęła opadać, zatrzaskując się tuż przed nim. Jego koń stanął dęba i zatrzymali się w miejscu.
Royce zawrócił, patrząc po dziedzińcu. Zobaczył pięćdziesięciu rycerzy, którzy w tej chwili zorientowali się, kim są i zmierzali w ich kierunku. Royce gotował się do jazdy w przód i zetknięcia się z nimi w boju, choć było to ryzykowne, gdy nagle poczuł, że od tyłu spada na niego jakiś sznur i usłyszał krzyk Genevieve.
Sznur zacisnął się wokoło jego pasa i ktoś szarpnął nim, a Royce poczuł, że spada w tył ze swego konia. Upadł na twardą ziemię, pozbawiony tchu, skrępowany sznurem od tyłu. Obejrzał się i ujrzał, że Genevieve także jest związana i leży na ziemi.
Royce przetoczył się, szarpiąc, gorączkowo próbując uwolnić się z oplatającego go ciasno wokół rąk i ramion sznura. Sięgnął do pasa, chwycił sztylet i zdołał go rozciąć jednym ruchem.
Uwolniwszy się, usunął się przed pałką, która opadała na jego głowę. Wyciągnął rękę i chwycił miecz napastnika, po czym obrócił się i stanął pośrodku dziedzińca otoczony teraz już niemal setką rycerzy. Zacieśniali się wokoło niego z każdej strony.
Natarli. Royce uniósł miecz i odpierał uderzenia, broniąc się przed nimi, i sam zadawał ciosy. Czuł się niezwyciężony, silniejszy i szybszy niż oni wszyscy. Oni jednak zacieśniali się coraz bardziej wokół niego, ich szeregi gęstniały.
Royce uniósł miecz i zablokował cios namierzony w jego głowę, następnie obrócił się prędko i ciął w inny miecz, mierzący w jego plecy, i uderzył w górę, wytrącając przeciwnikowi broń z dłoni. Pochylił się i kopnął w pierś kolejnego nadbiegającego rycerza, a ten wypuścił z rąk pałkę.
Royce walczył jak opętany, ciął i parował, i zdołał utrzymać tuziny ich z dala od siebie. Miecze szczękały, a wokoło sypały się skry. Royce dyszał ciężko, ledwie widząc przez pot, który szczypał go w oczy, a przez cały ten czas myślał tylko o jednym: Genevieve. Oddałby za nią życie.
Szeregi przeciwnika zgęstniały jeszcze bardziej i niebawem było ich zbyt wielu nawet jak na niego. Royce’a bolały ręce i ramiona, oddychał z trudem, a gęstwa rycerzy stała się tak zbita i była tak blisko niego, że niemal nie miał jak się zamachnąć. Po raz ostatni uniósł miecz, by ciąć, gdy nagle poczuł okropny ból z tyłu głowy.
Upadł na ziemię, niejasno zdając sobie sprawę z tego, że odebrał cios pałką. Ocknął się, leżąc na boku na ziemi, nie mogąc się poruszyć, a tuziny rycerzy rzucały się na niego. Przyciskała go do ziemi ściana metalu, wykręcając mu ręce, wbijając kolana w plecy, bijąc po głowie.
Zrozumiał, że już po wszystkim.
Poniósł porażkę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przestraszony Royce ocknął się, gdy ktoś chlusnął mu zimną wodą w twarz, przy dochodzących do niego krzykach i szyderstwach. Zmrużył oczy w słońcu. Zorientował się od razu, że jedno oko ma opuchnięte tak, że nie może go otworzyć, a drugie może otworzyć lekko, tak, że jest w stanie co nieco zobaczyć. Głowa pulsowała mu z bólu, ciało miał zesztywniałe, pokryte guzami i sińcami, i miał wrażenie, że stoczył się ze zbocza góry. Spojrzał przed siebie i zaraz tego pożałował.
Otaczała go ruchliwa ciżba, niektórzy pokrzykiwali na niego i drwili, inni nie chcieli na coś przystać – zdawało się, że w jego imieniu. Jak gdyby ci ludzie wywołali wojnę domową, a on znalazł się pośrodku niej. Z trudem przychodziło mu pojęcie, co dzieje się przed nim. Czy był to – zastanawiał się – sen?
Ból był zbyt silny, by mógł to być sen – przeszywał jego głowę, a szorstkie sznury wżynały się w przeguby jego dłoni. Próbował – bez skutku – wydostać się ze sznurów krępujących jego nadgarstki i kostki, a gdy opuścił wzrok, spostrzegł że jest przywiązany do pala. Serce mu przyspieszyło, gdy spostrzegł pod sobą stos drew, jak gdyby przygotowanych po to, by je podpalić. Zobaczył, że stoi skrępowany sznurami na zamkowym dziedzińcu i ogarnął go lęk.
Royce rozejrzał się i ujrzał setki wieśniaków rojących się na dziedzińcu, ujrzał tuziny rycerzy i strażników ustawionych przy murach; zobaczył prowizoryczną drewnianą scenę oddaloną od niego może z pięćdziesiąt stóp, a na niej sędziów – możnowładców. Miejsce pośrodku zajmował mężczyzna, którego rozpoznał: był to lord Nors. Głowa możnego rodu. Ojciec Manfora. Przewodniczył trybunałom w tym regionie. Siedział pośrodku i mierzył Royce’a spojrzeniem tak nienawistnym, jakiego chłopak jeszcze nigdy nie widział.
Nie wróżyło to dobrze.
Royce’owi wszystko się wspomniało. Genevieve. Wdarcie się do fortu. Ocalenie jej. Zabicie Manfora. Skok. Starcie z rycerzami. A później…
Rozległo się kilka uderzeń młotka o drewno i ciżba zamilkła. Lord Nors podniósł się z siedziska i spojrzał spode łba na wszystkich, i był nawet zajadlejszy jeszcze, bardziej majestatyczny, gdy stał. Utkwił pełne wściekłości oczy w Roysie i chłopak uświadomił sobie, że stoi przed sądem. Widział kiedyś kilka procesów i żaden nie zakończył się szczęśliwie dla więźnia.
Royce wodził wzrokiem po twarzach zebranych, próbując dojrzeć jakiś ślad Genevieve, modląc się, by była bezpieczna, z dala od tego wszystkiego.
Nic jednak nie dostrzegł. To zaniepokoiło go najbardziej. Czy została wtrącona do lochu? Zabita?
Próbował odegnać z głowy wszelakie koszmarne myśli.
– Niniejszym oskarżam cię o morderstwo Manfora z rodu Norsów, syna lorda Norsa, władcy Południa i Borów Segall – zagrzmiał lord Nors, a ciżba ucichła zupełnie. – Czy przyznajesz się do winy?
Royce rozchylił usta i próbował odezwać się – lecz usta i gardło miał suche. Głos uwiązł mu w gardle. Spróbował ponownie.
– Zabrał moją oblubienicę – zdołał w końcu odpowiedzieć Royce.
Rozległ się chór okrzyków poparcia, a gdy Royce rozejrzał się, zobaczył tysiące wieśniaków, swych ziomków, napływających z pałkami, sierpami i widłami w dłoniach. Serce zabiło mu z nadzieją i wdzięcznością, gdy zrozumiał, że jego ludzie przyszli go wesprzeć. Wszyscy mieli już tego dosyć.
Royce podniósł wzrok na lorda Norsa i spostrzegł, że odrobinę traci pewność. Po jego twarzy przemknął niepokój. Odwrócił się i spojrzał na innych sędziów, a ci na rycerzy. Zdawało się, że zaczynają rozumieć, że – jeśli skażą Royce’a na śmierć – będą mieć do czynienia z buntem.
Wreszcie lord Nors uderzył młotkiem i ciżba ucichła.
– A jednak prawo – zagrzmiał. – stanowi jasno: każda wieśniaczka jest własnością każdego możnowładcy do dnia jej zaślubin.
Z ciżby posypały się chóralne okrzyki niezadowolenia i syki i wieśniacy poruszyli się niespokojnie w przód. Ktoś rzucił pomidorem w kierunku sceny, a ciżba zakrzyknęła radośnie, gdy niemal trafił w lorda Norsa.
Wśród możnowładców rozległ się stłumiony okrzyk przerażenia i gdy lord Nors skinął głową, rycerze zaczęli przepychać się w ciżbę, by odszukać winnego. Szybko jednak zmienili zdanie, gdy przysłoniły ich kolejne setki wieśniaków wpadających na plac, uniemożliwiających im przejście. Jeden z rycerzy próbował utorować sobie drogę łokciem, lecz niebawem został całkowicie pochłonięty przez ciżbę i popychany we wszystkie strony. Wycofał się pośród gniewnych i radosnych okrzyków.
Ciżba zakrzyknęła z zadowoleniem. Wreszcie stawali w swej obronie.
Royce poczuł przypływ optymizmu. Nastąpił punkt zwrotny. Wszyscy wieśniacy – podobnie jak on – mieli już dość. Żaden z nich nie chciał, by zabierali ich kobiety. Żaden nie chciał, by myśleli o nich jak o swej własności. Wszyscy zrozumieli, że mogą znaleźć się na miejscu Royce’a.
Royce wodził wzrokiem po twarzach w ciżbie, nadal rozpaczliwie próbując wypatrzeć Genevieve – i serce zamarło mu nagle, gdy spostrzegł ją na obrzeżach dziedzińca, skrępowaną sznurami. Niedaleko niej stali jego trzej bracia, także związani. Z ulgą zauważył, że przynajmniej żyją i nie są ranni. Nie spodobało mu się jednak to, że są skrępowani. Zastanawiał się, jaki los ich czeka i pragnął przyjąć ich karę za nich.
Ciżba gęstniała i sędziowie zdawali się bardziej podenerwowani niż wcześniej. Rzucili lordowi Norsowi niepewne spojrzenia.
– To wasze prawo! – zawołał Royce, ośmielony. – Nie nasze!
Ciżba wydała z siebie ogłuszający ryk aprobaty i postąpiła niebezpiecznie w przód z uniesionymi wysoko sierpami i widłami.
Lord Nors, patrząc wilkiem na Royce’a, wyciągnął przed siebie dłonie i ciżba wreszcie umilkła.
– Mój syn poniósł dzisiaj śmierć – zagrzmiał głosem ciężkim od żalu. – i gdybym miał postąpić wedle prawa, ty także byś zginął.
Ciżba krzyknęła niezadowolona i zakołysała się groźnie.
– A jednak – zagrzmiał lord Nors, unosząc dłonie. – zważywszy na obecną sytuację, zabicie ciebie nie leżałoby w najlepszym interesie korony. A zatem – powiedział, obracając się i patrząc na resztę sędziów. – postanowiłem udzielić ci łaski!
W tłumie rozległ się głośny wiwat, coraz bardziej przybierający na sile, i Royce’a ogarnęła nagła ulga. Lord Nors uniósł dłonie.
– Twoi bracia nie zabili ani jednego z naszych ludzi podczas twego ataku, a zatem oni także pozostaną przy życiu.
Tłum zawiwatował.
– Zostaną wtrąceni do lochu! – zagrzmiał możnowładca.
Ciżba krzyknęła niezadowolona.
– Jednak twa wybranka – zagrzmiał lord Nors. – nigdy nie będzie twoja. Stanie się własnością jednego spośród naszych możnowładców.
Tłum pokrzykiwał i syczał z niezadowoleniem, lecz nim stało się zbyt głośno, lord Nors dokończył, z gniewem wskazując palcem na Royce’a:
– A ty, Royce, zostaniesz skazany na Doły!
Ciżba krzyknęła z niezadowoleniem i ruszyła naprzód. Niebawem na ulicach wywiązały się awantury.
Royce nie miał szansy zobaczyć, co stało się później. Raptem sznury na jego nadgarstkach i kostkach zostały przecięte i chłopak opadł bezwładnie na ziemię. Poczuł czyjeś ręce na całym ciele, chwytające go metalowe rękawice, odciągające go z dala od tego zamieszania.
Gdy prowadzono go przez ciżbę, w głowie rozbrzmiewały mu słowa lorda Norsa. Doły. Złe przeczucie Royce’a pogłębiało się. Był to brutalna, krwawa rozrywka dla możnowładców, z której nikt nie wychodził żyw. Lord Nors sprytnie oszczędził go, by zadowolić ciżbę – lecz Doły były wyrokiem gorszym niż śmierć. Było to zręczne posunięcie. Lord Nors zapobiegł buntowi, a zarazem zdołał uśmiercić Royce’a.
Chłopak był zawiedziony. Lepiej byłoby, gdyby zginął tutaj, szlachetnie, na oczach swych ludzi, a nie został odesłany, by ponieść jeszcze straszliwszą śmierć.
Gdy prowadzono go przez burzący się tłum, ku strzelistym łukom wyjścia z grodu, Royce nie myślał jednak o sobie, lecz o Genevieve. Tylko ona się teraz dla niego liczyła. Tylko ona zawsze się dla niego liczyła. Myśl o tym, że mieliby ją wydać innemu możnowładcy, była dla niego nie do zniesienia. Sprawiła, że wszystko, czego dokonał, okazało się daremne.
Royce szarpał i wyrywał się, bezskutecznie próbując się uwolnić. Gdy odciągali go, zerknął przez ramię z nadzieją, że ujrzy ją po raz ostatni.
– Genevieve! – krzyknął.
Dostrzegł ją na ułamek sekundy pomiędzy kołyszącym się tłumem.
– Royce! – odkrzyknęła, szlochając.
Żadne z nich nie mogło jednak nic zrobić.
Royce’a wyprowadzono przez łukowatą bramę z dala od grodu, od jego życia. Został wygnany na zawsze od każdego, kogo kiedykolwiek znał i kochał, i czekała go podróż dużo gorsza od śmierci.
Doły, pomyślał Royce. Już lepsza byłaby śmierć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Royce potknął się, pchnięty od tyłu, i wpadł w grupę chłopców, których wraz z nim prowadzono po długiej kładce na okręt. Jedno oko nadal miał opuchnięte tak, że nic nie widział, a głowę i ciało wciąż obolałe od guzów i sińców i pomyślał, że gorzej czuć się już nie może – aż do chwili, gdy przeszedł kładkę i postawił stopę na statku. Okręt kołysał się mocno na lekko wzburzonej wodzie, a gdy przechylił się w bok, Royce wpadł na chłopców z lewej i z prawej i odebrał silne uderzenia łokciami w żebra i nerki. Nie wiedział, co było gorsze: uderzenia czy nagłe mdłości.
Chłopak wzdrygnął się, gdy żołnierz schwycił go mocno od tyłu i pchnął naprzód. Próbował obrócić się i bronić, ale nie mógł, gdyż nadgarstki wciąż miał związane mocno za plecami.
Przeżywając nadal wydarzenia kilku minionych godzin, próbując nadal pojąć, jak jego życie mogło zmienić się tak drastycznie w tak krótkim czasie, Royce usiłował otrząsnąć się z zadumy i zorientować w swoim położeniu najlepiej, jak mógł. Choć miał ochotę umrzeć po rozłące z Genevieve i ze wszystkimi, których kochał, do głosu doszedł jego instynkt przetrwania i chłopak wiedział, że jeśli nie będzie czujny, zginie na tym okręcie.
Rozejrzał się wokoło i zobaczył, że na pokład wpychane są setki młodzieńców. Niektórzy zdawali się niewinni, równie zaszokowani i skołowani jak on, a inni wyglądali na zawodowych rzezimieszków. Zauważył, że wielu z nich było wyższych, postawniejszych i starszych, z twarzami porośniętymi szorstką szczeciną, z widocznymi bliznami, ogolonymi głowami i spojrzeniem, po którym poznał, że są w stanie zabić za nic. Nawet chłopcy w jego wieku wyglądali, jak gdyby zestarzeli się przedwcześnie, jak gdyby życie ich nie oszczędzało.
Było to morze pełnych rozpaczy twarzy, chłopców i mężczyzn, którzy wiedzieli, że płyną na śmierć i którzy nie mieli już nic do stracenia.
Kładkę podniesiono za nim i zamknięto z trzaskiem i Royce poczuł, że jego lęk pogłębia się, a gardło zaciska, gdy pchnięto go w przód, głębiej na pokład. Obrócił się i zobaczył, jak żołnierze odcinają liny cumujące statek do brzegu i nagle okręt zaczął się poruszać.
Royce stracił równowagę, gdy statek wypłynął naprzód. Spojrzał w dal, na oddalający się ląd, i spostrzegł, że w porcie tłoczy się mnóstwo ludzi – ani jeden nie spojrzał nawet w ich stronę, by ich pożegnać. Zdawało się, że statek był zapełniony tymi, którzy byli zbędni. Gdy oddalili się jeszcze bardziej od brzegu, Royce wiedział, że jego życie zmieni się na zawsze.
Gdy wypłynęli z portu na wzburzone wody, Royce’owi trudno było utrzymać równowagę z rękoma skrępowanymi za plecami. Ciżba zgęstniała jeszcze, gdy wszyscy chłopcy ruszyli w przód, i to tak bardzo, że niemal nie mógł oddychać, a w powietrzu unosił się przyprawiający o mdłości odór spoconych mężczyzn. Statek uginał się pod ich ciężarem; zdawało się, że na pokładzie jest zbyt wielu ludzi, by wszyscy mogli przetrwać tę podróż. Może właśnie o to chodziło – pomyślał Royce. Może chcieli pozbyć się części z nich.
W rzeczy samej – Royce rozejrzał się i spostrzegł kilku chłopców leżących nieruchomo na pokładzie. Nie zważając na nich, tłum deptał po nich, gdy coraz więcej mężczyzn przechodziło na przód statku. Nie mógł się nadziwić, że są tak nieczuli na cudze cierpienie, że nie dbają o to, czy depczą po innych i zastanawiał się, czemu chłopcy leżący na pokładzie nie krzyczą z bólu.
Wtem wszystko zrozumiał. Opuścił wzrok i zobaczył ich szeroko otwarte oczy i przeszedł go dreszcz, gdyż wiedział, że nie żyją. Czy zginęli stratowani, czy w inny sposób – tego nie był w stanie określić. Zauważył, że w pierś jednego z nich wbity był niewielki sztylet. Royce zerknął po obojętnych twarzach wokoło i zastanawiał się, czyja to sprawka. Sądząc po wyglądzie, mógł to być każdy z nich. I najpewniej, niestety, przyczyna była błaha.
Royce nigdy jeszcze nie był tak czujny, jak teraz, zdawszy sobie sprawę, że jego kłopoty nawet się jeszcze nie zaczęły. Był na statku pełnym zawodowych oprychów, chłopców, których posyłano na śmierć, którzy byli zdesperowani, gotowi zabić za coś nieważnego – albo i za nic.
– Naprzód! – krzyknął szorstki głos.
Royce poczuł kopniaka w zagięcie pleców i zatoczył się w przód. Walnął głową o drewnianą belkę, a ból ogłuszył go, i poczuł, że inni napierają na niego ze wszystkich stron. Fala nagle uderzyła w statek i lodowata woda rozbryznęła się, wdzierając się na pokład i uderzając w Royce’a, rozbudzając go. Było mroźnie, a przez słoną wodę zapiekły go rany. Woda przelała się po pokładzie pod jego stopami i Royce stracił równowagę. Upadł nagle na plecy, uderzając głową w drewniany pokład, nie potrafiąc utrzymać równowagi z rękoma związanymi za plecami.
Wtem poczuł na brzuchu uderzenie ciężkiego buta; ogarnęła go panika, gdy zdał sobie sprawę, że może zostać stratowany na śmierć. Ktoś nadepnął na jego nogę, inna osoba na rękę, a gdy podniósł wzrok, ujrzał kolejny but zbliżający się do jego twarzy i przygotował się na nadchodzący ból.
Nagle Royce poczuł jakieś dłonie na swych plecach i ktoś postawił go szarpnięciem na nogi tuż przed tym, jak zostałby nadepnięty. Obejrzał się i zobaczył młodzieńca chyba w jego wieku o smutnych, zapadniętych oczach i falowanych, czarnych włosach opadających mu do brody. Nie wyglądał jak inni na tym statku, co Royce spostrzegł z zaskoczeniem. Jego oczy pełne były dobroci i inteligencji i zdawał się wywodzić ze szlachetnego rodu.
Uśmiechnął się, odsłaniając idealne zęby.
– Niewiele brakowało – zauważył.
Royce patrzył na niego zaszokowany, oddychając z ulgą.
– Ocaliłeś mnie – powiedział zaskoczony Royce. – Dlaczego to zrobiłeś?
Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu.
– Na imię mi Mark – odrzekł. – i nie cierpię, gdy depczą innych. Uznałem, że stratą byłoby pozwolić ci umrzeć, nim miałeś nawet szansy wykazać się w dołach.
Royce skinął głową z wdzięcznością i właśnie miał mu podziękować – gdy po chwili kilku strażników pchnęło Marka przez pokład. Royce próbował pójść za nim, lecz szybko stracił go z oczu w gęstniejącej ciżbie.
Royce poczuł, jak strażnicy chwytają go od tyłu, wykręcają mu ręce i gdy ból stawał się coraz silniejszy, Royce zastanawiał się, czy zamierzają mu je połamać. Serce mu przyspieszyło, gdy zobaczył ostry nóż. Czy zamierzają go dźgnąć? Co takiego zrobił?
Ku jego zaskoczeniu i uldze zamiast tego rozcięli sznur krępujący jego nadgarstki; wokoło niego rozcinali sznury innym chłopcom. Royce od razu wyciągnął ręce przed siebie i roztarł je. Były sine od sznura. Był niebywale wdzięczny, że go uwolniono. Zastanawiał się, czy teraz wszystko obróci się na dobre.
Został jednak kopnięty ponownie i po chwili spadał w ziejącą dziurę pod pokładem.
Royce spadał kilka stóp, młócąc rękoma w powietrzu i upadł wreszcie w mroku, uderzając mocno o deski.
Podniósł się powoli i rozejrzał, a dokoła niego spadało coraz więcej chłopców. Panował tu półmrok, ładownię oświetlało jedynie światło przedzierające się przez deski. Royce dojrzał twarze chłopców już zebranych w tym miejscu. Setki z nich leżały w hamakach, setki stały, a kolejne setki spały na podłodze. Nigdy w życiu nie widział tylu ludzi upchniętych w tak małym miejscu. Brakowało tu powietrza i smród przyprawiał o mdłości.
Coraz więcej chłopców wpadało przez otwór ładowni. Chcąc usunąć się przed spadającymi ciałami, Royce przesunął się w głąb pomieszczenia, uważnie omijając leżących. Nagle usłyszał za sobą ponury śmiech.
– I po cóż ich mijasz, chłoptasiu? – dobiegł go głos. – Od dawna już nie żyją.
Royce obrócił się i ujrzał złowrogie twarze chłopców za sobą, i patrzył, jak jeden z nich – wysoki chłopak z dużym brzuchem i ciemnymi, paciorkowatymi oczyma – pochyla się, podnosi jednego z chłopców i przysuwa go do twarzy Royce’a. Royce wzdrygnął się, gdy zobaczył pokrytą czyrakami twarz, szeroko otwarte oczy i zwisający z ust język.
Chłopak zaśmiał się ponuro.
– Nie myśl, że ciebie to ominie – ostrzegł go. – Nie posyłają nas tutaj na dół, byśmy przeżyli – lecz byśmy pomarli.
Royce poczuł, że jego lęk pogłębia się, gdy kolejni chłopcy zostali wepchnięci w dół i tłum pchnął go naprzód. Przesunął się najgłębiej w ładownię, jak tylko mógł, usilnie pragnąc się stamtąd wydostać, żywiąc nadzieję, że zdoła tego dokonać. Statek zakołysał się, a on poślizgnął się. Usłyszał jakieś krzyki i zobaczył, że w ciemnym kącie ładowni wywiązała się bójka. Usłyszał dochodzące z góry stąpanie tysięcy ciężkich kroków i trzeszczenie desek pokładu, które zdawały się dźwigać ciężar całego świata. Oblał się potem od klaustrofobicznego uczucia, jakie wywoływało to miejsce; miał wrażenie, że został wtrącony do piekła.
Royce raz jeszcze roztarł przeguby dłoni, zadowolony, że rozcięli mu sznur, i zastanawiał się, czy jakimś sposobem udałoby mu się powrócić na górę. Pomyślał, że lepiej zginąć na górze niż tu, na dole.
Podniósł głowę i spostrzegł, że jednemu z chłopców także przyszło to do głowy i wspinał się, próbując wydostać się z ładowni na górę. Royce patrzył jednak z przerażeniem, jak nagle z góry spada włócznia i ze świstem przeszywa pierś chłopca. Spadł z włócznią wbitą w pierś i uderzył z hukiem o ziemię. Był martwy.
W górze ukazała się twarz jednego z żołnierzy, który spojrzał na nich nienawistnie, jak gdyby wyzywał któregoś jeszcze, by spróbował.
Royce zarzucił swój pomysł i cofnął się w najciemniejszy kąt, jaki udało mu się znaleźć, wiedząc, że teraz wystarczy, jeśli tylko przeżyje. Znalazł wreszcie hamak, zawieszony głęboko w ciemnym kącie, w którym w nienaturalnej pozycji leżał jakiś chłopiec. Royce przyjrzał mu się uważnie i – tak, jak sądził – chłopak nie żył. Miał szeroko otwarte oczy i zdezorientowany wyraz twarzy, jak gdyby zastanawiał się, jak mógł tu zginąć.
Royce niepewnie uniósł rękę, oderwał sztywne palce chłopca od sieci i zrzucił go z hamaka. Nie podobało mu się to i wzdrygnął się, gdy ciało spadło i uderzyło o podłogę z głuchym hukiem. Nie miał innego wyjścia. Chłopak nie żył i hamak na nic by się mu nie przydał.
Wtem okropna myśl zmąciła jego spokój: czy chłopak stracił życie dlatego, że ktoś inny miał chrapkę na jego hamak?
Royce nie miał jednak wyboru. Musiał zejść z podłogi, z rzeki wymiocin, krwi i śmierci.
Podciągnął się i usadowił w hamaku, i po raz pierwszy doświadczył uczucia lekkości. Ból w stopach i plecach na chwilę zelżał, gdy leżał w hamaku, kołysząc się razem ze statkiem.
Wziął głęboki oddech. Zwinął się w kłębek, kołysząc się. Wokoło niego niosły się jęki konających i mimo wszystkiego, co ujrzał, wiedział, że jego piekło nawet się jeszcze nie rozpętało.