Kitabı oku: «Zew Honoru », sayfa 4

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Erec galopował na swym wierzchowcu południowym traktem. Popędzał konia jak nigdy w życiu, próbując ze wszech sił omijać ledwie widoczne w nocnym mroku wyboje i dziury. Nie zatrzymał się ani na chwilę od momentu, kiedy dowiedział się o porwaniu Alistair, o jej sprzedaży w niewolę, wywiezieniu do Baluster. Nie mógł przestać obwiniać siebie. Jaki był głupi i naiwny, że zaufał temu oberżyście, iż ten dotrzyma słowa, że wywiąże się ze swej części umowy i odda mu Alistair po wygranym turnieju. Słowo Ereca znaczyło dla niego tyle, co jego honor i przyjął, że dla innych również było świętością. Popełnił błąd. A Alistair zapłaciła za to wysoką cenę.

Na myśl o niej serce mu krwawiło. Popędzał konia coraz mocniej, uderzając go w boki obcasami. Ta piękna i wytworna dama najpierw musiała znosić poniżającą pracę dla oberżysty – a teraz została sprzedana w niewolę, na pastwę ni mniej ni więcej tylko handlu nierządem. Sama ta myśl sprawiała, że ogarniał go szał. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że to on za to odpowiadał: gdyby nie pojawił się w jej życiu, nie zaoferował, że zabierze ją stąd, być może oberżyście w ogóle nie przyszłoby do głowy, by ją sprzedać.

Pędził przez noc przy nieustannym akompaniamencie uderzeń kopyt i oddechu konia. Jego wierzchowiec był już porządnie wyczerpany i Erec obawiał się, że wkrótce zajeździ go na śmierć. Do oberży przybył tuż po turnieju. Nie robił żadnej przerwy, by odpocząć. Był w tej chwili tak znużony, wyczerpany, że czuł, jakby za chwilę miał przewrócić się i spaść z siodła. Lecz zmusił się, aby jego oczy pozostały otwarte, by nie zasnąć, kiedy tak jechał w poświacie pełnego księżyca, kierując się cały czas na południe do Baluster.

Przez całe życie słyszał opowieści o Baluster. Nigdy co prawda tam nie był. Miejsce to słynęło z hazardu, opium, nierządu, każdej możliwej do wyobrażenia przywary tego królestwa. To tam przybywali tłumnie wszyscy niezadowoleni z życia, z każdego zakątka królestwa, by pławić się w każdej znanej człowiekowi przyjemności. To miejsce było całkowitym zaprzeczeniem tego, kim był. Nigdy nie uprawiał hazardu. Pił sporadycznie, przedkładając nad to ćwiczenia i nabieranie wprawy w swych umiejętnościach. Nie potrafił zrozumieć ludzi, którzy ulegali lenistwu i oddawali się hulankom tak, jak robili to bywalcy Baluster. Pobyt w tym miejscu nie wróżył nic dobrego. Z tego mogło wyniknąć tylko samo zło. Jego serce truchlało na myśl o tym, że ona tu przebywa. Wiedział, że musi szybko ją uratować, zabrać daleko stąd, zanim ktoś wyrządzi jej krzywdę.

Księżyc schylił się już nad horyzontem, a droga stała się szersza i nosiła coraz więcej śladów podróżowania, kiedy Erec dostrzegł pierwsze oznaki miasta: niezliczone pochodnie oświetlające miejskie mury. Wyglądało to tak, jakby całe miasto zamieniło się w jedno wielkie ognisko. Erec nie był tym zdziwiony: chodziły słuchy, że jego mieszkańcy nie kładli się spać aż do rana.

Erec pogonił jeszcze bardziej swego wierzchowca. Miasto było coraz bliżej i bliżej, aż w końcu przejechał po drewnianym moście oświetlonym z każdej strony światłem pochodni. Drzemiący wartownik podskoczył na nogi kiedy Erec wpadł na most i przejechał koło niego. Strażnik zawołał: – HEJ!

Erec nawet nie zwolnił. Gdyby ten mężczyzna nabrał pewności siebie i zaczął go gonić – w co Erec wątpił i to wielce – wówczas upewniłby się, że byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobił w swoim życiu.

Przegalopował przez wielkie otwarte bramy rozłożonego na planie kwadratu miasta, otoczonego ze wszech stron niskim, antycznym, kamiennym murem. Przejechał wąskimi uliczkami miasta rozświetlonymi gęsto pozatykanymi pochodniami. Budynki wybudowano blisko siebie, nadając miastu klaustrofobiczny charakter. Ulice wypełniały gęste tłumy ludzi. Wszyscy sprawiali wrażenie podpitych, potykali się co rusz, przekrzykiwali głośno i przepychali – jedna wielka hulanka. Każdy zaś budynek był albo karczmą, albo jaskinią hazardu.

Erec wiedział, że trafił w dobre miejsce. Wyczuwał obecność Alistair gdzieś w pobliżu. Przełknął głośno, mając nadzieję, że się nie spóźnił.

Podjechał do budynku, który wyglądał na obszerny zajazd, położony w centrum miasta. Tłumy ludzi cisnęły się przed wejściem. Erec pomyślał, że było to najlepsze miejsce, by zacząć szukać Alistair.

Zsiadł z konia i wszedł pospiesznie do środka, rozpychając łokciami na boki rozzuchwalonych wypitym alkoholem ludzi. Przedzierał się do karczmarza, który stał na tyłach, na środku pomieszczenia i spisując nazwiska ludzi, brał od nich monety i kierował do poszczególnych pokojów. Był oślizły, na jego twarzy królował udawany uśmiech, pocił się cały i zacierał ręce, licząc uzbierane monety. Spojrzał na Ereca, uśmiechając się sztucznie.

– Pokój, panie? – zapytał. – Czy raczej kobietę?

Erec potrząsnął głową i podszedł do niego bliżej. Chciał, by mężczyzna dobrze go usłyszał.

– Szukam handlarza – powiedział. – Handlarza niewolników. Przejeżdżał tędy dzień lub dwa temu. Z Samarii. Wiózł ze sobą cenny ładunek. Ludzi.

Mężczyzna oblizał wargi.

– Szukasz cennych informacji – odparł mężczyzna. – Mogę ci ich dostarczyć. Ot tak, jak i tych pokoi.

Mężczyzna uniósł dłoń i potarł palcami. Spojrzał na Ereca i uśmiechnął się. Nad górną wargą wystąpił pot.

Erec poczuł obrzydzenie na jego widok, lecz potrzebował informacji i nie chciał tracić więcej czasu. Sięgnął do sakiewki i położył na dłoni mężczyzny złotą monetę.

Oczy karczmarza otwarły się szeroko ze zdziwienia.

– Królewskie złoto – zauważył. Był pod dużym wrażeniem.

Zlustrował Ereca spojrzeniem pełnym szacunku i podziwu.

– Przebyłeś zatem całą drogę z Królewskiego Grodu? – zapytał.

– Dość – powiedział Erec. – Ja tu jestem od zadawania pytań. Zapłaciłem ci. A teraz mów: gdzie jest ten handlarz?

Mężczyzna oblizał wargi kilkukrotnie, po czym nachylił się nisko.

– Człowiek, którego szukasz zwie się Erbot. Przejeżdża tędy raz na tydzień. Ze świeżą partią dziewek. Sprzedaje je temu, kto da najwięcej. Znajdziesz go najpewniej w jego melinie. Jedź tą ulicą do końca. Tam go znajdziesz. Jeśli jednak szukasz jakiejś wartościowej partii, to najpewniej już jej tam nie ma. Jego dziewki i tak długo nie wytrzymują.

Erec miał już odwrócić się i odejść, kiedy poczuł na swoim nadgarstku uścisk ciepłej, lepkiej dłoni. Spojrzał na karczmarza ze zdziwieniem.

– Jeśli szukasz dziewki, może spróbujesz jednej z moich? Są równie dobre, co jego i za połowę ceny.

Erec uśmiechnął się do niego szyderczo. Mężczyzna wzbudzał w nim odrazę. Gdyby miał więcej czasu, prawdopodobnie zabiłby go teraz, chociażby dlatego, żeby świat nie musiał więcej go znosić. Zlustrował go jednak wzrokiem i uznał, że nie był wart zachodu.

Erec strząsnął jego rękę i nachylił się nisko.

– Dotknij mnie jeszcze raz – ostrzegł go – a pożałujesz, że kiedykolwiek to zrobiłeś. A teraz cofnij się o dwa kroki, zanim znajdę jakieś wygodne miejsce dla tego oto rapiera w mojej dłoni.

Karczmarz spojrzał w dół oczyma szeroko otwartymi ze strachu i cofnął się o kilka kroków.

Erec odwrócił się i wypadł z izby, rozpychając łokciami na boki klientów, jednym susem pokonawszy podwójne drzwi karczmy. Nigdy jeszcze rodzaj ludzki nie napawał go takim obrzydzeniem.

Wspiął się na konia, który stąpał niespokojnie i parskał na jakiegoś pijanego przechodnia. Mężczyzna zerkał akurat na niego – Erec nie miał wątpliwości, że zamierzał spróbować go ukraść. Zastanawiał się, czy nie doszłoby do tego, gdyby akurat nie wrócił. Musiał pamiętać na przyszłość, żeby baczniej uwiązywać swego wierzchowca. Nie mógł nadziwić się licznym przywarom tego miasta. Pominąwszy to, jego rumak Warkfin był zahartowanym koniem bitewnym i gdyby ktokolwiek chciał go ukraść, ten rozdeptałby go na miazgę.

Erec pogonił kuksańcem Warkfina i pojechał galopem wzdłuż wąskiej ulicy, z wszystkich sił próbując unikać cisnących się ludzi. Była już późna noc, a mimo to wydawało się mu, że ulice z każdą chwilą robią się coraz ciaśniejsze, pełne ludzi różnego pochodzenia, mieszających się ze sobą. Kilku pijaków wydarło się na niego, kiedy przejechał zbyt szybko tuż obok, lecz nie przejął się tym. Czuł, że Alistair jest już blisko i nic nie było w stanie go teraz zatrzymać, nic zanim jej nie odzyska.

Ulicę wieńczył kamienny mur. Ostatni budynek po prawej był kolejną, chylącą się ku ziemi karczmą, ze ścianami z białej gliny i dachem krytym strzechą, której lepsze dni już dawno minęły. Po spojrzeniach rzucanych mu przez wchodzących i wychodzących ludzi poznał, że dotarł na miejsce.

Zsiadł z konia, przywiązał go porządnie do palika i wtargnął do wewnątrz gospody. I stanął jak wryty, całkiem zaskoczony.

Izba była słabo oświetlona kilkoma migocącymi pochodniami i wygasającym ogniem w kominku w przeciwległym rogu. Wszędzie leżały porozrzucane niedbale pledy, na których leżało całe mnóstwo ledwie przyodzianych kobiet, przywiązanych grubą liną do siebie i ścian. Wyglądało na to, że wszystkie były pod wpływem narkotyku – wyczuł zapach opium w powietrzu i dostrzegł krążącą między nimi fajkę. Kilku porządnie ubranych mężczyzn przechadzało się dokoła, trącając i szturchając stopy kobiet, jakby sprawdzali towar przed podjęciem decyzji, przed jego zakupem.

W odległym kącie karczmy, na niewielkim, czerwonym, aksamitnym krześle, siedział mężczyzna. Ubrany był w jedwabne szaty, a z obu stron wystawały łańcuchy, którymi przykuł do siebie kobiety. Za nim stali potężni, umięśnieni mężczyźni. Ich twarze pokrywały blizny. Byli wyżsi i szersi nawet od Ereca. Wyglądali na takich, którzy czekają tylko na jakąś okazję, by kogoś zabić.

Erec rozejrzał się i w mig pojął, co tu się dzieje: miał przed sobą gniazdo rozpusty, a te kobiety były do wynajęcia, zaś mężczyzna na krześle był królem tego przybytku, tym, który porwał Alistair – jak zapewne również i pozostałe kobiety. Zdał sobie sprawę, że Alistair mogła tu gdzieś być.

Ruszył jak oszalały przeglądać twarze kobiet w poszukiwaniu tej jedynej. Było tu kilkadziesiąt kobiet – niektóre pozbawione świadomości – a poza tym panował półmrok, więc trudno było tak od razu się rozeznać. Przyglądał się uważnie każdej twarzy z osobna, chodząc między rzędami kobiet, kiedy nagle wielka łapa smagnęła go w tors.

– Płacisz? – usłyszał czyjś szorstki głos.

Erec podniósł wzrok i zobaczył nad sobą potężnego mężczyznę, który spoglądał na niego gniewnie.

– Chcesz popatrzeć na kobiety, to płać – powiedział tubalnym, niskim tonem. – Takie zasady.

Erec popatrzył na niego szyderczo. Czuł, jak wzbiera w nim nienawiść. I wtem, szybciej niż mężczyzna zdążył mrugnąć oczyma, uderzył go nasadą dłoni prosto w przełyk.

Mężczyzna wydał stłumiony okrzyk, otworzył szeroko oczy, po czym upadł na kolana z rękoma na gardle. Erec wziął zamach i łokciem uderzył go w skroń. Mężczyzna upadł na ziemię płasko na twarz.

Erec kontynuował poszukiwania Alistair, chodził między rzędami kobiet i desperacko przyglądał się ich twarzom, lecz jej nie znalazł. Nie było jej tu.

Z mocno walącym sercem podszedł do odległego krańca izby, do tego starszego mężczyzny siedzącego w rogu i baczącego na wszystko tutaj.

– Znalazłeś coś w twoim guście? – zapytał mężczyzna. – Coś, o co chciałbyś się potargować?

– Szukam kobiety – zaczął Erec ostrym niczym stal tonem, próbując zachować spokój – i powiem to tylko raz. Jest wysoka, ma długie blond włosy i zielono-niebieskie oczy. Ma na imię Alistair. Zabrano ją z Savarii dzień lub dwa temu. Powiedziano mi, że tutaj jest. Czy to prawda?

Mężczyzna potrząsnął głową powoli z uśmieszkiem na twarzy.

– Obawiam się, że towar, którego szukasz został już sprzedany – powiedział . – Całkiem niezły okaz. Naprawdę masz dobry gust. Wybierz inną, a ja dam ci zniżkę.

Erec popatrzył na niego gniewnie. Czuł rozsadzającą go wściekłość.

– Kto ją zabrał? – warknął Erec.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Rany, naprawdę zadurzyłeś się w tej niewolnicy.

– Nie jest niewolnicą – warknął Erec. – To moja żona.

Mężczyzna spojrzał na niego zszokowany – po czym nagle odchylił głowę i roześmiał się na głos.

– Twoja żona! A to dobre. Niestety przyjacielu, już nią nie jest. Teraz robi za igraszkę kogoś innego.

Gdy to powiedział, jego twarz pociemniała nagle i nabrała mrocznego wyrazu. Dał znak swoim ludziom i dodał: – Pozbądźcie się stąd tego śmiecia.

Dwaj umięśnieni mężczyźni wystąpili do przodu i z szybkością, która zadziwiła Ereca, rzucili się jednocześnie na niego.

Nie byli jednak świadomi, na kogo się porwali. Erec był szybszy. Zrobił unik i chwycił nadgarstek jednego z atakujących. Wygiął go do tyłu, aż mężczyzna padł plecami na ziemię. Jednocześnie rąbnął łokciem w krtań drugiego draba. Podszedł i zmiażdżył tchawicę tego, który leżał już na podłodze, pozbawiając go oddechu. Potem nachylił się i staranował głową drugiego z przeciwników, który wciąż trzymał się za szyję. Mężczyzna zwalił się z nóg ogłuszony ciosem.

Erec przeszedł po leżących, nieprzytomnych mężczyznach w kierunku starszego mężczyzny, który trząsł się razem ze swoim krzesłem. Miał szeroko otwarte oczy ze strachu.

Erec chwycił go za włosy i odchylił głowę do tyłu, po czym przyłożył mu sztylet do krtani.

– Powiedz gdzie ona jest, a ja być może pozwolę ci żyć – warknął.

Mężczyzna zająknął się.

– Powiem ci, gdzie jest, ale to i tak strata czasu – odparł. – Sprzedałem ją możnowładcy, który ma własny oddział rycerzy i mieszka w swoim zamku. To bardzo potężny człowiek, którego zamku nigdy jeszcze nie zdobyto. A poza tym, ma w rezerwie całą armię. Jest bardzo bogaty – jego armia najemników gotowa jest wypełnić każdy rozkaz, o każdej porze. Zatrzymuje przy sobie każdą dziewkę, którą kupi. Nie ma mowy, żebyś ją oswobodził. Wracaj więc tam, skąd przybyłeś, gdziekolwiek to jest. Ona przepadła.

Erec naparł na ostrze sztyletu, aż pociekła krew, a mężczyzna krzyknął.

– Gdzie on jest, ten możnowładca? – warknął Erec. Tracił już cierpliwość.

– Jego zamek leży na zachód od miasta. Przejedź zachodnią bramą i jedź tak długo, aż skończy się trakt. Wtedy zobaczysz jego zamek. Ale to strata czasu. Zapłacił za nią solidnie – więcej niż była warta.

Erec miał już tego dość. Bez namysłu podciął krtań handlarzowi nierządem, uśmiercając go na miejscu. Krew polała się wszędzie. Mężczyzna opadł na swym siedzisku i znieruchomiał.

Erec spojrzał na niego, na dwóch leżących na podłodze mężczyzn i poczuł odrazę do całego przybytku. Nie mógł uwierzyć, że coś takiego w ogóle istniało.

Zaczął rozcinać sznury więżące kobiety, uwalniać jedną po drugiej. Kilka z nich wstało od razu i pobiegło do drzwi. Wkrótce cała izba zapełniła się tratującymi się nawzajem kobietami, które za wszelką cenę chciały dostać się do drzwi. Niektóre z nich były zbyt odurzone, by iść samodzielnie i inne im pomagały.

– Kimkolwiek jesteś – powiedziała do niego jedna z nich, zatrzymując się na chwilę w drzwiach – dziękuję ci. Gdziekolwiek zmierzasz, niech Bóg cię wspiera.

Erec przyjął całą tę wdzięczność i błogosławieństwo; przeczuwał z niepokojem, że tam, dokąd się udawał, będzie potrzebował wsparcia.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zaczęło świtać. Poranne słońce wlewało się przez małe okna chaty Illepry i kładło na zamkniętych oczach Gwendolyn, budząc ją z wolna. Pierwsze słońce, mieniące się barwą stonowanej pomarańczy, opromieniło jej twarz i obudziło ją w panującej dokoła ciszy. Zamrugała oczyma, zdezorientowana, zastanawiając się, gdzie jest. Wkrótce uświadomiła coś sobie:

Godfrey.

Gwen zasnęła na wyściółce chaty, na słomianym łóżku obok niego. Illepra spała tuż przy Godfreyu. Ta noc była długa. Godfrey zawodził, przewracał się i wiercił, a Illepra doglądała go bez ustanku. Gwen trwała przy nim, gotowa pomóc najlepiej, jak mogła. Przynosiła mokre okłady, wykręcała z nich wodę, kładła na czole Godfreya, podawała Illeprze zioła i balsamy, o które ustawicznie ją prosiła. Ta noc wydawała się nie mieć końca. Wiele razy słyszała krzyk brata. Była pewna, że umiera. Nie raz wzywał ojca, czym przyprawiał Gwen o dreszcze. Czuła obecność ojca. Czuła jak unosi się nad nimi ciężko. Nie miała pojęcia, czy chciał, aby jego syn przeżył, czy umarł – ich relacje tak często były napięte.

Gwen spędziła noc w chacie, gdyż nie wiedziała, dokąd pójść. W zamku nie czuła się bezpiecznie. Nie pod tym samym dachem z jej bratem. Czuła się za to dobrze tutaj, pod opieką Illepry, z Akorthem i Fultonem stojącymi na zewnątrz na straży. Czuła, że nikt nie wie, gdzie się teraz znajduje i chciała, żeby tak pozostało. Poza tym, polubiła w ostatnich dniach człowieka, którym stał się jej brat. Odkryła w nim kogoś zupełnie sobie obcego. I z bólem znosiła myśl, że właśnie umierał.

Podźwignęła się na nogi i podeszła do brata. Jej serce zaczęło mocno bić. Zastanawiała się, czy jeszcze żyje. Coś jej mówiło, że jeśli Godfrey przebudzi się tego ranka, to przeżyje, a jeśli nie, to będzie już po nim. Illepra podniosła się i również spojrzała na niego. Musiała zasnąć w międzyczasie; Gwen nie mogła jej winić.

Klęknęły obydwie u boku Godfreya, spoglądając na niego w wypełniającym izbę świetle brzasku. Gwen położyła rękę na jego nadgarstku i potrząsnęła nim, a Illepra położyła swoją na jego czole. Zamknęła oczy i odetchnęła – i nagle Godfrey otworzył oczy szeroko. Illepra cofnęła rękę zaskoczona.

Gwen również nie spodziewała się tego. Zdziwiła się, widząc, że Godfrey otworzył oczy. Odwrócił się i spojrzał na nią.

– Godfreyu? – powiedziała.

Zmrużył oczy, zamknął je, po czym znowu otworzył. Potem, ku jej zdziwieniu, podparł się na łokciu i spojrzał na nie obydwie.

– Która godzina? – spytał. – Gdzie ja jestem?

Jego głos brzmiał tak żywo, tak zdrowo. Gwen nigdy nie czuła tak wielkiej ulgi. Uśmiechnęła się szeroko, podobnie jak Illepra.

Gwen zbliżyła się do niego i objęła ramionami. Uściskała go mocno, po czym wyprostowała się.

– Ty żyjesz! – wykrzyknęła.

– Oczywiście, że żyję – powiedział. – Dlaczego miałoby być inaczej? I kim jest ona? – spytał, wskazując głową na Illeprę.

– To kobieta, która uratowała ci życie – odparła Gwen.

– Uratowała życie?

Illepra spuściła wzrok.

– Pomogłam tylko troszeczkę – powiedziała uniżenie.

– Co się stało? – spytał Gwen zdziwiony. – Ostatnie, co pamiętam, to to, że piłem w karczmie, a potem…

– Zostałeś otruty – powiedziała Illepra. – Bardzo rzadką i silną trucizną. Dawno już nie miałam z nią do czynienia. Masz szczęście, że żyjesz. W zasadzie jesteś jedyną znaną mi osobą, która to przeżyła. Ktoś u góry musiał sprawować pieczę nad tobą.

Usłyszawszy te słowa, Gwen poczuła, że kobieta miała rację. Od razu przyszedł jej na myśl ojciec. Słońce zaświeciło mocniej i poczuła jego obecność. Chciał, by Godfrey żył.

– Dobrze ci tak – powiedziała z uśmiechem. – Obiecałeś skończyć z piciem. Zobacz, co z tego wyszło.

Odwrócił się i uśmiechnął do niej. Na jego policzkach dostrzegła oznaki powracającego życia i poczuła wielką ulgę. Wrócił do niej, do świata.

– Ocaliłaś mi życie – powiedział żarliwie.

Odwrócił się do Illepry.

– Obie mnie uratowałyście – dodał. – Nie wiem jak kiedykolwiek się wam odwdzięczę.

Kiedy spoglądał na Illeprę, Gwen coś zauważyła – coś w jego spojrzeniu, coś o wiele więcej niż wdzięczność. Odwróciła się i spojrzała na Illeprę. Zauważyła, że kobieta się zaczerwieniła i spuściła wzrok – i uświadomiła sobie, że ci dwoje spodobali się sobie nawzajem.

Illepra odwróciła się na pięcie i przeszła w inny kąt izby. Zaczęła przygotowywać jakąś miksturę odwrócona do nich plecami.

Godfrey odwrócił się do Gwen.

– To Gareth? – spytał nagle poważniejąc.

Gwen skinęła głową, rozumiejąc, o co ją pytał.

– Masz szczęście, że żyjesz – powiedziała. – W przeciwieństwie do Firtha.

– Firtha? – spytał ze zdziwieniem Godfrey. – Nie żyje? Ale jak?

– Powiesił go na szubienicy – powiedziała. – Ty miałeś być następny.

– A ty? – spytał Godfrey.

Gwen wzruszyła ramionami.

– Planuje wydać mnie za mąż. Sprzedał mnie Nevarunom. Ponoć już są w drodze, by mnie stąd zabrać.

Godfrey usiadł z oburzenia.

– Nigdy na to nie pozwolę! – krzyknął.

– Ani ja – odparła. – Znajdę jakiś sposób.

– Jednak bez Firtha nie mamy dowodów. Nie obalimy Garetha w żaden sposób. Będzie wolny.

– Znajdziemy sposób – odparła. – Znajdziemy…

Nagle izba wypełniła się światłem – Akorth i Fulton wmaszerowali do środka.

– Moja pani– zaczął Akorth, kiedy nagle dostrzegł Godfreya.

– Skurczybyku jeden! – wykrzyknął z radością. – Wiedziałem! Wszystko w życiu oszukałeś – wiedziałem, że ze śmiercią będzie tak samo!

– A ja wiedziałem, że żaden kufel do grobu cię nie wpędzi! – dodał Fulton.

Podbiegli do Godfreya i kiedy ten wyskoczył z łoża, wpadli sobie w objęcia.

Wtem Akorth odwrócił się do Gwen i popatrzył na nią z powagą.

– Moja pani. Przepraszam, że nachodzę, lecz dostrzegliśmy oddział żołnierzy na horyzoncie. Jadą tu w pełnym galopie.

Gwen spojrzała na niego z niepokojem, po czym wybiegła na zewnątrz, nachyliwszy się w drzwiach, i zwęziła wzrok przed mocnym słonecznym światłem. Pozostali poszli w jej ślady.

Stanęli w jednej grupie przed chatą. Gwen spojrzała na horyzont i zobaczyła niewielki oddział Srebrnej Gwardii, który jechał w ich kierunku. Pół tuzina ludzi szarżowało z największą prędkością, bez wątpienia podążając co tchu w ich kierunku.

Godfrey sięgnął po miecz, jednak Gwen uspokoiła go, kładąc mu dłoń na ręce.

– To nie są ludzie Garetha – to od Kendricka. Jestem pewna, że przybywają w pokoju.

Jeźdźcy dotarli do nich, zeskoczyli z siodeł, nie tracąc ani chwili, i uklękli przed Gwen.

– Pani – powiedział jadący na czele żołnierz. – Przynosimy wspaniałe wieści. Odparliśmy McCloudów! Twój brat Kendrick jest bezpieczny i kazał przekazać mi wiadomość: Thor ma się dobrze.

Na te słowa Gwen wybuchnęła płaczem. Przepełniły ją wdzięczność i poczucie ulgi. Podeszła do Godfreya i uściskała go. Godfrey odwzajemnił jej uścisk, a ona poczuła, jakby życie na nowo wstąpiło w jej ciało.

– Dziś wszyscy wrócą – ciągnął dalej posłaniec – i na królewskim dworze odbędzie się wielka uczta!

– Doprawdy, wspaniałe to wieści – krzyknęła Gwen.

– Moja pani – usłyszała czyjś inny, głęboki głos. Podniosła wzrok i zobaczyła Sroga, wsławionego w boju możnowładcę, odzianego w czerwienie typowe dla zachodnich prowincji, mężczyznę, którego znała od dzieciństwa. Wojownik przyjaźnił się blisko z jej ojcem. Uklęknął przed nią, wprawiając ją w zakłopotanie.

– Proszę, panie – powiedziała – nie klękaj przede mną.

Był sławnym mężczyzną, wpływowym możnowładcą, który dysponował tysiącami oddanych żołnierzy, który rządził Silesią, swoim własnym miastem, twierdzą zachodnich ziem zbudowanym na klifie, na samej krawędzi kanionu. Była praktycznie nie do zdobycia, a on był jednym z niewielu, którym jej ojciec ufał.

– Przybyłem tu z tymi oto ludźmi, gdyż dotarły do mnie wieści, iż na królewskim dworze zaszły wielkie zmiany – powiedział z rozmysłem. – Tron utracił stabilność. Nowy władca – zdecydowany i z prawdziwego zdarzenia – musi zasiąść na jego miejscu. Słyszałem zaś, że pragnieniem twego ojca było, abyś to ty nim została. Twój ojciec był mi jak brat, a jego słowo jest dla mnie wiążące. Jeśli takie miał życzenie, takie jest i moje. Przybyłem oświadczyć ci, iż jeśli obejmiesz władzę, moi ludzie złożą przed tobą przysięgę wierności. Zalecałbym, abyś szybko podjęła jakieś działanie. Dzisiejsze wydarzenia udowadniają, że w Królewskim Grodzie potrzebny jest nowy władca.

Gwen stała, zaskoczona, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć. Czuła pokorę i dumę, ale też była poruszona do głębi. Czuła, że to wszystko ją przerasta.

– Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Jestem wdzięczna za twe słowa i za propozycję. Głęboko je przemyślę. Teraz jednak chciałabym powitać w domu mego brata – oraz Thora.

Srog pokłonił się jej, a kiedy na horyzoncie rozległ się dźwięk rogu, Gwen spojrzała tam i dostrzegła, jak z chmury kurzu wyłania się wielka armia. Podniosła dłoń do oczu, by osłonić je przed słonecznym blaskiem i jej serce natychmiast szybciej zabiło. Nawet z tej odległości poznała, kim są ci ludzie. To Srebrna Gwardia, ludzie króla.

A na ich czele jechał Thor.

Ücretsiz ön izlemeyi tamamladınız.

₺112,53
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
09 eylül 2019
Hacim:
303 s. 6 illüstrasyon
ISBN:
9781632912633
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu