Kitabı oku: «Lili», sayfa 5

Yazı tipi:

– Wy tutejszy? – zapytał Zakrzewski, aby skrócić nudy oczekiwania.

– A tutejszy – mruknął chłop.

– A jak się nazywa dziedzic?

– A jaśnie pan!

– Jakie ma przezwisko? – zapytał niecierpliwie, chcąc się koniecznie dogadać.

– A Gwizdacz pedają125 ludzie na nich.

I zamilkł, nie odpowiadając już na żadne zapytania, jakby nie do niego były zwracane.

– Nazywa się ta kanalia… Psiakrew, zimno mnie trzęsie! Zaraz panu powiem. Nazywa się Talkowski, kawaler, bogaty, stary dziwak i odludek – przeczytał Korczewski ze swojej kartki informacyjnej, którą schował starannie, i nadziawszy na kij kamasz, suszył go nad ogniem.

– Szkoda, że nasi nie mogą pana widzieć w tej pozycji, mieliby wesołość rzetelną – zrobił uwagę Zakrzewski, patrząc na siedzącego w kuczki na ławce Korczewskiego bez butów i bez ubrania, które rozciągnięte na wielkich łupkach drzewa schło przed ogniem.

– Zanim wyschnę, może byś pan próbował zobaczyć się z tym dziedzicem, a nużby co kupił?

– Nie pójdę.

Odpowiedział z taką stanowczością, że Korczewski już nie nalegał i milczał do samego wyjścia. Dopiero, gdy się znaleźli za wsią na wąskiej polnej dróżce, prowadzącej do drugiego dworu, widnego126 z daleka wysoką wieżą, odzyskał nieco humoru.

– Przeschłem niezgorzej, ale mi jeszcze mokro! Co, ładny numer ten obywatel? Niech go drzwi ścisną! Zupełne bydlę krajowego chowu! „Czy widzisz na tym stole butelek pełen kosz” – huknął dalej barytonem, aż rozległo się po polach i kilka wron, siedzących na przydrożnych drzewach, zerwało się z krzykiem. – Jedna wódka mocna i duża, jedno mięso duże, jedno piwo duże; na poprawkę jeszcze wódka i jeszcze mięso, no i piwko na drugą nogę! Psiakość słoniowa! żeby mi to kto postawił teraz, byłby dobrym chrześcijaninem.

– Ale pieszo to my niewiele zrobimy drogi, dwunasta dochodzi.

– Mój królu złoty, żebyśmy sprzedali w tym dworze ze cztery bileciki, to już ci zafunduję karetę o dwudziestu czterech oknach.

– Kto tu mieszka?

– Aha! Jakiś Kuczborski! Fiu, fiu! „Na Kuczborsku pan Kuczborski, wdowiec, trzy córki w domu, dwie guwernantki, długów dosyć, bardzo hojny, pisuje do gazet, oryginał”. Ładny numer. Mokro mi jeszcze, panie Leonie!

Zakrzewski nic nie odpowiedział. Myślał o Lili, a zresztą zapadł w stan ostrej apatii. Było mu już wszystko jedno i to tak zupełnie, że gdy weszli w bramy Kuczborska i psy opadły ich całą zgrają i zaczęły zajadle docierać, wlazł na płot i śmiał się z Korczewskiego, który stał i krzyczał na ludzi, żeby go przyszli ratować.

Jakoż służba pośpiesznie ich oswobodziła i dostawiła do pałacu przed pańskie oblicze.

Pan domu, wysoki, chudy, kanciasty, z wielkimi bokobrodami szpakowatymi, z miną lorda lub szwajcara127 z wielkiego domu, przyjął ich skinieniem głowy, nie wyjmując rąk z kieszeni.

Korczewski przedstawił siebie i towarzysza, wyłuszczył cel przybycia, ale przede wszystkim przyznał się do zamoknięcia, opowiedział złośliwie przyjęcie w sąsiednim dworze i prosił o samotności nieco, pusty pokój i ogień w piecu.

Gospodarz zmusił drewnianą twarz do zimnego uśmiechu i oddał go w ręce lokaja, Zakrzewskiemu zaś przysunął papierosy i chodził po pokoju, wyglądając co chwila oknami.

Milczenie zaległo głębokie. Po kilkakroć Leon zaczynał mówić, ale w miejsce odpowiedzi widział zawsze ten zimny, ostry uśmiech, jednostajny ruch palców, rozczesujących bokobrody, i martwe, jasne oczy, podobne do rybich, wpatrzone w okno. Więc żeby przerwać nieco nudę, usiadł do otwartego, wspaniałego fortepianu i wziął kilka akordów.

Kuczborski wolno i najspokojniej podszedł, zamykając mu fortepian przed nosem i powracając do dawnej przechadzki po pokoju. Leon się zerwał i groźnie spojrzał, ale znowu zobaczył ten sam uśmiech, ruch palców i martwe oczy, więc usiadł w jakimś fotelu przy stole środkowym i zaczął oglądać wspaniałe albumy malarzów128 holenderskich.

– Przepraszam – szepnął Kuczborski, wyciągnął spod niego fotel, pchnął go pod okno, podsuwając natomiast proste trzcinowe krzesełko; albumy zamknął i przeniósł je na drugi stół, a w miejsce ich położył przed zdumionym kilka numerów dzienników i stos fotografii obrazów współczesnych i jakby nie widząc oburzenia Leona usiadł przy małym stoliku pod oknem, wziął lupę i zaczął z największą uwagą przyglądać się jakiemuś sztychowi129.

Leon już się nie ruszał na krześle; przypatrywał się tylko ciekawie Kuczborskiemu i pokojowi, który był zastawiony bibliotecznymi szafami i półkami, pełnymi flaszek, chomąt130, szorów131, starego żelastwa i modeli narzędzi rolniczych. Na ścianach, obok wspaniałych sztychów, wisiały plany płodozmianów, broń myśliwska, cały komplet batów i malowane ogrodowizny.

– Właściwie czego panowie chcecie? – zagadnął po długim milczeniu Kuczborski.

Zakrzewski wyłuszczył cel odwiedzin.

– Nie cierpię takich głupich małpowań sztuki. Teatr uważam za rozsadnik głupstwa, słyszysz pan, za rozsadnik głupstwa – powtórzył z naciskiem. – Aktorów przepędziłbym przez rózgi i zamknął w domu poprawy. Słyszysz pan?

– Słyszę, bo niestety nie wynaleziono jeszcze ochrony słuchu przed słuchaniem głupstw!

Kuczborski odwrócił się do niego prędko i długo patrzył mu w oczy, ale wszedł Korczewski i zaczął mu dziękować za swoje wyschnięcie i zapraszać na przedstawienie, zachwalając grę i benefisanta na swój sposób.

– Nie błaznuj pan. Proszę o dziesięć biletów, wyślę służbę.

Korczewski olśniony podawał mu bilety i znowu zaczął gadać.

– Cicho pan! oto pieniądze. Moje konie odwiozą was do sąsiada, żegnam. Andrzej, wyprowadź panów – odwrócił się do okna i spokojnie gładził bokobrody; jeszcze się ubierali w przedpokoju, gdy usłyszeli jego drewniany, surowy głos:

– Andrzej! Wypędzę cię na cztery wiatry, jak mi będziesz puszczał do dworu pierwszych lepszych włóczęgów! Słyszysz, Andrzej?

Wyszli śpiesznie, przed dworem istotnie już czekała para koni, zaprzężona do małych sanek, którymi dojechali do dworu sąsiedniego. Stangret132 miał polecone dowieźć ich i wrócić natychmiast.

We dworze nie zastali nikogo, bo wszyscy pojechali do kościoła. Z trudem we wsi wynajęli chłopa, który się zgodził obwieźć ich po sąsiednich dworach za skromną sumę rubli trzech.

Wiodło im się dosyć szczęśliwie, sprzedali jeszcze kilkanaście biletów, dwa razy tylko wylecieli do rowu, bo saneczki były z tzw. „obrębkiem133”, który po utartej szosie zamiatał wciąż z jednej strony na drugą; w kilku domach nie zastali nikogo, w jednym powiedziano im, że nie potrzeba, że kupią sobie w kasie, raz tylko im nawymyślano i wyrzucono za drzwi, i raz wzięto za złodziejów i chciano odstawić do wójta.

– Mam już dosyć wrażeń, wystarczy mi na całe życie, może byśmy wracali? – zaczął Zakrzewski.

– Mam jeszcze dwa dwory, w których na pewno sprzeda się kilka biletów, mam zanotowane. Pierwszy dwór to Rędziny, wielki majątek, pałac, hrabina Lubińska, wdowa! A drugi – jakiś pan Maleniecki, bardzo bogaty, od piętnastu lat nie rusza się z domu, bzik, nadzwyczaj hojny i wspaniały, dwór po książęcemu!…

– No, więc jedźmy do hrabiny. Gospodarzu, czy jest w Rędzinach dziedziczka w domu?

– W Rędzinach? Dziedziczka? Aha, to niby jaśnie hrabina. A kajby ta134 była! Ho! ho! to sielna135 pani! Zagranicznych małpów se nasprowadzała kiej136 diabłów czarnych… Wio! wio! gniady! a to ci panowie na obrok137 przyłożą, jak się bandziesz pilił… Wio…

W Rędzinach, skoro zajechali przed pałac, wyszło naprzeciw nich dwóch uliberiowanych138 lokajów, zaprowadzili ich do olbrzymiego salonu i zniknęli.

Salon był piętrowy, z kolumnadą marmurową, podtrzymującą galerię dla muzyki, umeblowany z przepychem, ze wspaniałymi obrazami na ścianach stiukowych139; wielkie weneckie okna wychodziły na park.

Czekali minut kilkanaście; nikt się nie zjawił. Panowała głucha cisza dokoła, jakby nikogo nie było w całym pałacu. Pootwierane drzwi pokazywały długą amfiladę pokojów, również wspaniale urządzonych. Leon przeszedł cały szereg pokojów, obejrzał tysiące kosztownych cacek, porozstawianych po kominkach i stoliczkach, jedwabne obicia ścian, meble, starożytne biurka i zegary, kosze pełne kwiatów świeżych, ale nie spotkał nikogo; wrócił do Korczewskiego, który onieśmielony przepychem mieszkania siedział pokornie na brzeżku krzesła i niespokojnie spoglądał na ślady, jakie jego buty pozostawiały na posadzce.

– Nikt nie był?

– A nikt. Może pan zadzwoni, o, tam jest guzik elektryczny, bo ja nie śmiałem.

Leon zadzwonił. Natychmiast zjawił się lokaj i zapewnił, że jaśnie pani hrabina raczy przyjść za chwilę.

Przeszło znowu minut kilkanaście i nikt się nie zjawił. Leon znowu zadzwonił.

Przyszedł ten sam lokaj i zapytał się w imieniu jaśnie pani, kto są panowie i czego sobie życzą?

Korczewski złożył afisz, wsunął w niego książkę z biletami i dał lokajowi, polecając oddać pani hrabinie.

Czekali również kilkanaście minut, aż wrócił, ale nie sam; przyszedł z drugim, starym, wyglądającym na kamerdynera. Pierwszy ze srebrną tacą w ręku stanął przy drzwiach i czekał, aż stary obszedł wszystkie otwarte pokoje, obejrzał drobiazgi, popatrzył po ścianach na obrazy i wyszedł; wtedy postąpił kilka kroków i podając na tacy biletową książkę, rzekł poważnie:

– Jaśnie pani hrabina przysyła.

Korczewski obejrzał książkę, nie brakło ani jednego biletu, nic nie wzięto; afisz również odesłano, ale gdy go wziął w rękę, wysunął się z niego rublowy papierek i upadł na ziemię. Korczewski schylił się, aby podnieść, ale Zakrzewski odsunął go gwałtownie i rozkazującym głosem zawołał na lokaja:

– Podnieś to!

Lokaj podniósł i położył na tacy.

– Prowadź do pani pokoju! – powiedział znowu rozkazująco.

Lokaj jak automat obrócił się i poszedł naprzód. Przeszli kilkanaście pokojów; przed szerokimi oszklonymi drzwiami lokaj się zawahał.

– Otwórz i prowadź! – zawołał zduszonym przez gniew głosem i wszedł do wielkiej oranżerii, pełnej zieloności, duszącego ciepła, zapachu kwitnących mimoz i fiołków.

U sufitu na złotych obręczach kilka papug, podobnych do kłębów drogich kamieni, kołysało się sennie; w środku oranżerii był marmurowy basen, z którego wytryskiwał pióropusz wody i ze słodkim szmerem opadał; poza nim, pod grupą wachlarzowatych palm, kołysało się kilka kobiet na biegunowych fotelach i śmiało się głośno z potwornie brzydkiej małpy, baraszkującej z charcikiem angielskim.

– Oddaj tego rubla pani i powiedz, że postąpiła jak pokojówka przebrana na hrabinę – zawołał tak podniesionym głosem, że wszystkie oczy zwróciły się na niego.

Odwrócił się i wyszedł.

Korczewski już czekał na niego w saniach; nie śmiał się na razie odezwać, ale gdy się znaleźli dosyć daleko od dworu, szepnął:

– To świństwo wysyłać nam rubla jak dziadom, ale zawsze rubel to pieniądz – westchnął.

– Tak, racja, rubel to pieniądz, a świnia boże stworzenie.

Zamilkli. Zmierzch już płynął od lasów i krwawymi pyłami rozsypywał się od zórz purpurowych zachodu. Słońce ogromną, rozpaloną kulą zapadało za lasy, a po śniegach, po drzewach, w powietrzu rozlała się przeogromna cisza nocy nadchodzącej. Na wschodzie pokazywały się gwiazdy i zawiewał stamtąd czasami wiatr bardzo cichy i mroźny, aż konie parskały, wyrzucając nozdrzami słupy pary. W dalekich, jakby zasypanych śniegiem, wsiach skrzypiały studzienne żurawie i rozlegały się ryki krów.

– Dwanaście lat temu najmniej, jak byłem w tej okolicy. Pamiętam dobrze, że w którymś dworze, gdy przyjechałem tak samo z benefisem, było jakieś zebranie; sprzedałem wszystkie bilety, miałem pieniędzy pełny kapelusz, literalnie pełny kapelusz mi nakładli. Nikt nie liczył, ile dawał. Mój Boże, gdzie to te czasy! – mówił cicho Korczewski i jakiś smutek głęboki, jakby tego umierającego dnia, zaświecił mu w oczach. – Tak, pamiętam dobrze, grałem wieczorem Franciszka Moora w Zbójcach140. Co to były za brawa, co za krzyki, co za publiczność! Dobrze grałem, a szczególniej akt piąty… kobiety mdlały; gdy przyszła scena z Danielem, wiesz pan, opowiadanie snu, wszyscy się trzęśli z trwogi. Dobrze grałem.

„I przychodzili, i kładli moje grzechy na szalę, ale szala kołysała się wysoko… aż przyszedł stary… siwy… ja go poznałem, Danielu! i rzucił garść siwych włosów i szala moja opadła na dół… To był mój ojciec, Danielu! Zrobiła się straszna cisza, w której rozległ się głos tak potężny, że aż mi szpik w kościach zlodowaciał… Wszyscy zbawieni, tylko ty jeden przeklęty!”141. Przeklęty! – powtórzył cichym, strasznym głosem rozpaczy bezbrzeżnej.

Ramiona mu opadły bezwładnie i szklanymi oczami obejrzał się dokoła, grał całą duszą.

– Nie pokazuj pan, bo furman może myśleć, żeś pan zwariował! – zwrócił mu uwagę Zakrzewski ironicznym tonem.

Korczewski popatrzył na niego i szepnął:

– To może co z operetki?

I zaczął wyśpiewywać rozmaite drygi142 operetkowe.

Na ostatku, już pod samym miastem, wstąpili jeszcze do jakiegoś małego folwarku i zostali, bo przyjęto ich nadzwyczaj gościnnie. Kilkanaście osób tam zgromadzonych, przeważnie młodzież, bawiło się doskonale w różne gry. Tak się rozochocili, że Zakrzewski grał na fortepianie i śpiewał, a Korczewski, podpiwszy sobie rzetelnie, deklamował całe akty dramatów i udawał rozmaite komiczne typy, i wciąż się całował ze wszystkimi, i ciągle wspominał swojego dziadka kasztelana.

Dobrze już po północy szlachcic odesłał ich swoimi końmi, ale tak pijanych, że nie wiedzieli o bożym świecie.

Na drugi dzień Zakrzewski stanowczo nie chciał jechać w drugą stronę okolicy; miał dosyć dnia wczorajszego. Pojechał Korczewski z Jańciem, któremu miłosierdzie miasta sprawiło na gwiazdkę palto zimowe, a bielizny i butów pożyczył Leon, bo miał występować w jego roli, w roli benefisanta.

VII

Zakrzewski, dowiedziawszy się od Korczewskiej, że Lili przyjechała, poszedł do niej z bijącym sercem.

Już nie pamiętał podejrzeń ani plotek, tylko witał ją z uniesieniem, ale gdy pierwsze wrażenie przeszło, zaczął się jej przyglądać podejrzliwie. Lili była jakaś zmizerowana, blada i niewyspana; oczy miała wpadnięte i zaczerwienione jakby od płaczu, mówiła cicho, nie podnosząc prawie oczu. Przesuwała się przez pokój bojaźliwie i ciągle ginęła za parawanem, skąd powracała z drgającymi, obrzmiałymi ustami i jakby z tłumionym ustawicznie łkaniem.

Matka natomiast była wyjątkowo rozmowna, opowiadała z uniesieniem o przyjęciu, jakie ich spotkało, opisywała szczegółowo poznanych ludzi, stroje, kolacje.

Leon słuchał, potakiwał głową, a przyglądał się Lili, która siadła na kanapce, opuściła bezwiednie ręce i siedziała cicho.

– Lili! – szepnął, przysuwając się do niej, gdy matka zamilkła.

Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, ale takim smutnym, że mu serce zadrgało z trwogi.

– Kochasz, co? Tak czekałem, tak czekałem… Kochasz?…

– Kocham! – odpowiedziała cichutko, ledwie dosłyszalnie i pochyliła twarz na piersi, żeby ukryć łzy, a równocześnie zaczęła gładzić paluszkami jego dłoń.

– Zrób, Lili, herbaty, to i pan Leon się napije, bo zimno, a ja wam przeczytam rozdział powieści. Powiadam wam, że się popłaczecie.

Lili zakrzątnęła się koło samowara, Leon pomagał jej jak zwykle, ale nie było pomiędzy nimi tej zwykłej dziecięcej swobody zakochanych i przekomarzania.

Patrzyli na siebie przez cień, który im omraczał duszę coraz bardziej.

Mówili sobie: kocham, ale zbyt cicho i szeptem, podobnym do łkania; spoglądali z miłością, ale w tym spojrzeniu nie było pocałunków jak dawniej; w jego oczach tliło się podejrzenie, a w jej jakiś straszny krzyk, tłumiony całą siłą woli. Dotykali się, ale bez dawnych dreszczów, które ich rzucały sobie w ramiona; Lili odsuwała się śpiesznie, a na nim nie robiło to wrażenia.

Potem siedzieli przy herbacie, trzymali się za ręce i słuchali czytania matki, rzucając od czasu do czasu niespodziewane, głębokie spojrzenie i spotkawszy się oczami, rozbiegali się śpiesznie, dziwnie zmieszani trwogą, którą uczuwali. Matka czytała głucho i nudnie.

Od podwórza, od śniegów zbrudzonych i połachmanionych, od dachów budynków padał brudny cień i zalewał nudą cały pokój; a w tym świetle szarym wszystkie sprzęty wydawały się tak stare, zniszczone, nędzne, a wszystkie patarafki, serwetki, ozdoby tak ubogie, pospolite i brzydkie, że Zakrzewski patrzył ze zdumieniem dokoła, a potem z pogardą źle tłumioną.

– Może pójdziemy na ślizgawkę do parku? – powiedział, gdy matka czytać przestała.

– A pójdę, dobrze. Chciałam nawet prosić pana o to.

Ubierała się szybko.

– A nie siedźcie długo – rzuciła za nimi matka.

A oni na świecie odetchnęli nieco, zrobiło się im znacznie lżej, ale pomimo to mówili z sobą bardzo mało. Namyślali się nad każdym słowem, zdania z trudem wypowiadali; nieśmiałość dziwna, pełna obawy, trzymała ich od siebie z daleka.

W parku było pusto, nudno i zimno, bo wiatr huczał głuchy i śnieg posypywał.

Na stawie nie było prawie nikogo, tylko kilku chłopaków biło się śnieżkami i goniło po lodzie.

Przypasał jej łyżwy i zaczęli robić ósemki, ująwszy się za ręce; ślizgali się dosyć długo, a on w końcu zapytał cicho:

– Dobrze, Lili?

– Dobrze! Bardzo dobrze!

Uśmiechnęła się z przymusem, sztucznie.

– Pamiętasz, jak nam tutaj było dobrze w przeszłym tygodniu?

Skinęła głową, a on zaczął z zapałem przypominać najdrobniejsze szczegóły, unosił się, że tak cudnie wyglądała wtedy, rozpłomieniał się na wspomnienie tak niedawnej przeszłości, bezwiednie uciekając od chwili obecnej.

– Tak! pamiętam, pamiętam! – odpowiadała.

Twarz lekko się jej zarumieniła ze wzruszenia, całą duszą utonęła w przypomnieniu, piła tę przeszłą rozkosz zaciętymi od bólu ustami, ale w końcu szepnęła, wstrząsając się:

– Wracajmy, tu zimno jakoś dzisiaj i nieładnie!

Odprowadził ją, przesiedział u nich cały wieczór, ale wieczór był dzisiaj jakiś strasznie długi; oboje ukradkiem spoglądali na zegar, milkli co chwila, nie wiedzieli, co mówić do siebie. To znowu, jakby odczuwając wspólny dręczący stan, starali się być dla siebie tym, czym dawniej, i wtedy zaczynały się szczebioty Lili, urywane, dyszące miłością słowa Leona, oczy im się rozpalały, wracały uśmiechy na twarze, usta zaczynały drżeć do ust, ramiona wyciągały się do objęć i słowo „kocham” drżało im na ustach i w sercach jak płomyk czarodziejski, ale go wymówić nie mogli, bo razem z tym dźwiękiem powracał dawny stan dręczącego niepokoju i obaw niewytłumaczonych. Zakrzewski, nie mogąc już wytrzymać, zapytał:

– Co ci jest?

– Nic, zupełnie nic, trochę mnie tylko głowa boli – odpowiedziała pośpiesznie.

– Znużyłaś się zabawą, potem się nie wyspałaś i przez to cię głowa boli.

– Tam się nie bawiłam zupełnie.

– Więc po cóż było siedzieć całe dwa dni? – powiedział z wyrzutem.

Nie odpowiedziała; tylko rumieniec jak cień przemknął po jej czole. Zaczęła poprawiać abażur na lampie, a on wstał, ubrał się i wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Dobranoc.

– Dobranoc panu! – szepnęła, podnosząc się automatycznie i zaledwie dotykając końcami palców jego dłoni.

Głos jej miał jakiś ton lodowaty, co go tak szarpnęło, że nie pocałowawszy jej w rękę jak zwykle, wyszedł, dość energicznie zamykając drzwi. Już był przy drzwiach od ulicy, gdy usłyszał za sobą w ciemnej sieni przytłumiony głos:

– Panie Leonie!

Powrócił śpiesznie, bo radość zalała mu serce; chciał ją ująć w ramiona, ale cofnęła się w smugę światła, padającego z drzwi otwartych mieszkania.

– Zapomniałam się spytać, czy dużo sprzedał pan biletów?

– Za czterdzieści rubli! Lili! i ty po dwóch dniach niewidzenia tak zimno mnie żegnasz, czy nie czujesz, nie widzisz, co się ze mną dzieje? Lili, czy ty mnie już nie kochasz?… – szeptał pełnym bólu i żalu głosem.

Podniosła na niego cudne oczy, pełne łez i bezbrzeżnej miłości.

– Kocham na śmierć… na życie… na wieczność całą… – wyszeptała i zawisła mu na ustach w długim, szalonym pocałunku, ale oderwała się od niego i uciekła do mieszkania, zamykając drzwi na klucz.

Otarł łzy, jakie mu pozostawiła na twarzy, i wrócił do domu jeszcze bardziej niespokojny niż przedtem.

I dom go nie uspokoił, bo zastał list od matki z opłatkiem i błogosławieństwami, pisanymi z płaczem, bo wiele liter było zalanych łzami. Nie wyrzucała mu nic ani już nie pytała o powrót, ale w każdym słowie czuć było szaloną tęsknotę i większą jeszcze troskę o jego dolę. Wstrząsnął nim ten list do głębi i pogrążył w stan tak ostrego żalu, że długo chodził po pokoju, rozmyślając o domu i o powrocie, nim sobie przypomniał, że nie czytał drugiego listu. Obejrzał go ze wszystkich stron, bo nie znał charakteru pisma. List był bezimienny i zawierał najwstrętniejsze plotki i oskarżenia Lili. Pisano w nim, że była kochanką hrabiego i jeszcze kilku ludzi z okolicy, których wymieniano z nazwiska. Szargano wprost w sposób wstrętny jej matkę, a o ojcu, który umarł przed dziesięciu laty, powiedziano, że umarł w więzieniu za kradzież itp.

Uśmiechnął się tylko z politowaniem, czytając długą litanię oskarżeń, bo im absolutnie nie wierzył, chociaż dawne podejrzenia nie wygasły mu w mózgu, więc list schował do kieszeni i rozmyślał, kto go mógł napisać, to go nawet uspokoiło znacznie, że zaczął uczuwać żal do siebie, iż był względem Lili za bardzo niesprawiedliwym. Postanowił jutro naprawić wszystko i jutro również miał się rozmówić stanowczo o dniu wyjazdu, bo chciał wyjechać natychmiast po benefisie; z tym poszedł spać.

Nazajutrz obudził się dosyć późno, ale w zupełnie dobrym usposobieniu. Czuł się zupełnie spokojnym i zrównoważonym, wszystkie dawne obawy i podejrzenia pierzchnęły. Przeczytał raz jeszcze ten list anonimowy, który wydał mu się jedynie bardzo głupim.

– Trzeba zacząć wyjeżdżać – pomyślał i wstąpił do telegrafu, gdzie podał depeszę do matki, że przyjeżdża w piątek wieczorem, a najdalej w sobotę rano.

To go wprawiło w dobry humor, bo wyobrażał sobie radość matki, i idąc przez miasto do Lili, patrzył na ulice i domy okiem pożegnania.

Lili nie było, a matka sprzątała mieszkanie.

– Poszła do kościoła, ale zaraz przyjdzie.

– Do kościoła! Nie wiedziałem, że chodzi do kościoła, nigdy z nią tam nie byłem.

– Mój panie, a za cóż to nas pan ma? Jesteśmy przecież dobre katoliczki!

– Pójdę po nią.

– Zaczekaj pan, zaraz przyjdzie, ona lubi sama bywać w kościele.

Ale Leon nie słuchał, tylko poszedł, bo matka tak gorąco prosiła, aby Lili nie przeszkadzał się modlić, że ona zaraz powróci, iż w nim zadrgało jakieś podejrzenie.

– Ciekaw jestem, czy ją zastanę w kościele! – myślał z trwogą.

Odszukał ją w jednej z bocznych, prawie ciemnych kaplic; klęczała przed ołtarzem i modliła się z takim przejęciem, że cofnął się w cień nawy i patrzył na jej twarzyczkę cudną, napiętnowaną głębokim bólem. Łkania wyrywały się z jej piersi i łzy jak perły błyszczące zwisały czasem u czarnych rzęs i spadały na kamienną posadzkę.

W kościele było prawie pusto i ciemno, bo z gotyckich, wąskich okienek, poprzez kolorowe, zakurzone szyby, sączyło się niewiele światła i rozświecało tylko górną część naw. Cały dół kościoła tonął w mroku, w którym od czasu do czasu rozbrzmiewało jakieś głębokie westchnienie lub szept modlitwy rozpływał się od wielkich stall143 w prezbiterium144, a czasem nikły, srebrny głos dzwonka zadrgał w ciszy od bocznego ołtarza, przy którym odprawiano mszę świętą, albo dziecinny głos ministranta krzykliwie zaświegotał w odpowiedzi księdzu i milkło wszystko, i pogrążało się w ciszę i zmrok, w którym świeciły bladawozłote szaty świętych i wiły się czarne, wysmukłe pnie kolumn gotyckich.

Lili modliła się długo, nie przeczuwając nawet, że z cieniów patrzą na nią oczy kochane, że o kilka kroków stoi on, kochany nad wszystko, on, za którego całym żarem serca modliła się.

A jego tak głęboko rozrzewniła modlitwa i łzy jej, i ten wyraz męki wyryty w twarzy, że wyszedł, bo dusiło go coś w krtani.

Wkrótce wyszła, a spostrzegłszy, że czeka na nią, pobladła i podała mu rękę ze drżeniem. Przez drogę zobaczył, że jest bardzo mizerna, że jej liliowa, olśniewająco biała twarz ma jakiś szarożółty, chorobliwy ton, a cały wyraz takiego ogromnego znękania i smutku, że serce mu się ścisnęło żalem i współczuciem.

– Ty chora jesteś, Lili? Co ci jest, najdroższa? Powiedz…

– Nic mi nie jest. Wydaje się tak panu, bom mało spała w nocy.

– Nie mów mi: panie, całym sercem proszę cię o to, dobrze?

– Nie można, nie – odpowiedziała tak cicho, że ledwie usłyszał.

Nie miał już czasu pytać się, dlaczego nie można, bo przyszli do domu. Lili długo mówiła z matką po cichu i coś takiego, że matka ją pocałowała w czoło, przycisnęła jej głowę do piersi i wyszła zaraz, objaśniając, że nie wie, kiedy wróci, a wychodząc, rzuciła na Zakrzewskiego spojrzenie pełne żalu i jakby wyrzutu.

– Odebrałem znowu dzisiaj list od mamy, może przeczytasz?

– Powinien pan jechać, matka musi bardzo, bardzo tęsknić za panem – powiedziała, oddając mu list po przeczytaniu.

– W piątek wyjedziemy, już wszystko obmyśliłem. Usiądź, dziecko, przy mnie.

Usiadła i patrzyła w niego ze smutkiem.

– Rzeczy spakuje się zaraz po przedstawieniu i wyślę naprzód, żeby zdążyły na kolej, a my pojedziemy pocztą145. W Warszawie staniemy rano, a stamtąd zaraz dalej, tak że u ciotki będziemy przed wieczorem. Bo ja tak obmyśliłem, pisałem nawet już do cioci o tym, zgodziła się z radością, oto zawiozę was do niej i tam zostawię; będzie tam mojej dziewczynie złotej dobrze, bo ciotka mnie kocha i jest bardzo dobrą kobietą. A ja pojadę do domu, to tylko trzy mile, a nawet polami bliżej. Matce zaraz powiem o wszystkim i przywiozę ją najdalej w niedzielę, żeby się z moją słodką panią poznała. Co? dobry plan, prawda? Uśmiechnij się, jedyna!

Pochylił się, aby ją w skroń pocałować, usunęła się i z uśmiechem łzawym, tragicznym zapytała cicho, bezdźwięcznie, przymykając powieki, aby zatrzymać gwałtem cisnące się łzy:

– A co później?

– A to już z mamą razem się umówimy. Jużci146, że do ślubu zostaniesz u siebie, żeby ludzie plotek nie robili. Ale ja będę przyjeżdżał codziennie, bo przecież nie mógłbym wytrzymać jednego dnia bez zobaczenia mojej cudnej, mojej kochanej, mojej jedynej…

I całował ją po twarzy, po włosach, wypijał łzy z oczów, gładził jej rozwichrzone włosy; nie broniła się, poddawała się z biernością i cisnęła się do niego jak dziecko pokrzywdzone.

– A co później? – zapytała znowu cichszym jeszcze głosem, odsuwając się nieco.

– Później! Będziesz moją żoną, ojciec da mi w dzierżawę jeden folwark, jak to już obiecał, i będziemy gospodarowali, a przede wszystkim będziemy się kochali – gadał rozpłomieniony i porwany bliskością urzeczywistnienia się marzeń, nie zwracał uwagi na dziwny jej stan, przypisywał go chorobie lub znużeniu. – A może w piątek niewygodnie, chcesz, to się jeszcze zatrzymamy z dzień? No, kiedy? powiedz, najdroższa, kiedy?

– Nigdy! – odpowiedziała bezdźwięcznie, ale z wielką stanowczością.

– Co? co? – nie wierzył uszom.

– Nie pojadę z panem w piątek… nie pojadę nigdy… nigdy… – powtórzyła mocniej i powstała, ręce jej opadły bezwładnie, trupio, twarz posiniała nagle i ścięła się jakby zmrożona determinacją i boleścią, a oczy patrzyły ostro, bardzo ostro, jak u ludzi, którzy śmierć spostrzegli przed sobą.

– Nie pojedziesz ze mną! Co to znaczy, co ty mówisz? Nic nie rozumiem, jak Boga kocham, nie rozumiem… Musiałem się przesłyszeć… Nie pojedziesz? – zapytał takim tonem, jakby się ona przekomarzała, i uśmiechnął się pobłażliwie i wyczekująco, że na zaprzeczenie rzuci mu się w ramiona. – Lili, nie można tak żartować, dziecko, nie można! – chciał ją wziąć za rękę, odsunęła się i takim samym, automatycznie akcentowanym głosem powiedziała:

– Nie pojadę z panem, nie mogę być pańską żoną… nie mogę…

Zrozumiał teraz od razu, że to prawda, że to nie przesłyszenie ani żarty. Upadł ciężko na kanapę i długo siedział bez myśli i bez ruchu, wpatrzony w jej twarz martwą, cały huragan bólu przeorywał mu serce; wszystkie przyczajone pod świadomością żale, wszystkie podejrzenia i miłość wszystka, i zdruzgotane marzenia, i ta nieopowiedziana żrąca rozpacz głodnej, zawiedzionej miłości, i gniew, i strach, i nienawiść – wszystko to skłębiło się w nim w wir i rozrywało mu duszę szalonym, potwornym bólem.

Lili stała wciąż bez ruchu jakby skamieniała, a łzy już nie powstrzymywane sypały się jak grad kryształów na spazmatycznie podnoszące się piersi.

– Dlaczego? – zapytał wreszcie Leon powstając.

– Nie mogę… Mój Boże, mój Boże! – szeptała poczerniałymi od gorączki ustami.

– Nie kochasz mnie i nie kochałaś nigdy – zawołał namiętnie.

Nie odpowiedziała.

– Więc to wszystko było kłamstwo, komedia, flirt!

Nie odpowiedziała, tylko ręce jej bezwiednie zaczynały szukać oparcia.

– To była farsa – ta wielka miłość; farsa – twoja szczerość, farsa – twoja dobroć, farsa – twoje przyrzeczenie. Potrzebowałaś mnie za parawan! Więc to wszystko, wszystko prawda! – krzyczał.

Nie odpowiedziała.

Z największą wzgardą, pełną rozpaczy, spojrzał na nią i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami; postąpiła za nim kilka kroków automatycznie, chciała krzyczeć, chciała biec za nim, zatrzymać – nie mogła, brakło jej sił, głosu, woli i przytomności…

Wcisnęła się w róg kanapki i tak przesiedziała do wieczora, głucha na wszystko, co się wokoło niej działo, znieczulona nadmiarem cierpienia. A potem, gdy pierwsze wrażenie przeszło, zaczęła płakać; wypłakiwała całą boleść swoją, całą boleść poświęcenia, jakie spełniła do dna.

Kochała go, jak tylko można kochać, kochała go mózgiem, krwią młodą, marzeniami, dumą kobiety, miłością dziecka, przywiązaniem niewolnicy, fantazją aktorki, sercem biednej, bezdomnej dziewczyny, dla której on był bóstwem: tak kochała i wyrzekła się go na zawsze. Myślała, że to poświęcenie nie będzie tak straszne; ale teraz, w samotności, gdy pomyślała, że on już nigdy nie przyjdzie, że już nigdy go nie zobaczy, że już nigdy nie będzie go słyszeć, nigdy czuć przy sobie, nigdy… nigdy! nigdy! Szalała z rozpaczy, wiła się z męki i przyduszonym przez nieopowiedziany strach głosem wołała:

– Lwie mój, o mój dobry! mój jedyny, mój szlachetny, o życie moje! Zabij mnie, a nie pozostawiaj samą147! Zabij, a weź mnie ze sobą!…

Ale nikt się nie zjawiał, a jej żal i rozpacz rozrastały się jeszcze, więc żeby zapanować nad sobą, żeby się zagłuszyć, powtarzała ciągle:

– Musiałam, musiałam… musiałam…

I po tysiąc razy przypominała sobie, że przecież ona nie mogłaby, nie powinna zostać jego żoną, jej nie wolno zostać jego żoną. Byłaby z największym szczęściem została jego kochanką, gdyby zechciał tego tutaj, w teatrze, ale jego żoną tam, na wsi, nigdy w życiu…

Wkrótce przyszła matka i zaczęła ją uspokajać i pocieszać, i przytulać do siebie; ale odepchnęła ją szorstko i wołała z żalem:

125.pedają (gw.) – powiadają. [przypis edytorski]
126.widny (tu daw.) – dziś w tym znaczeniu: widoczny. [przypis edytorski]
127.szwajcar (daw.) – odźwierny, człowiek pełniący służbę przy wejściu do budynku. [przypis edytorski]
128.malarzów – dziś popr. forma D. lm: malarzy. [przypis edytorski]
129.sztych – rycina odbita z obrazu wyrytego na metalowej płycie. [przypis edytorski]
130.chomąto – część uprzęży konia pociągowego, rodzaj wyściełanej drewnianej ramy zakładanej na szyję zwierzęcia. [przypis edytorski]
131.szory – rodzaj końskiej uprzęży; szeroki skórzany pas zakładany na pierś konia wraz z pomocniczymi rzemieniami. [przypis edytorski]
132.stangret – służący powożący końmi w bryczce, karecie. [przypis edytorski]
133.obrębek – małe, wąskie obszycie brzegów materiału. [przypis edytorski]
134.kajby ta (gw.) – gdzieżby tam. [przypis edytorski]
135.sielny (gw.) – silny, potężny, wielki. [przypis edytorski]
136.kiej (gw.) – jak. [przypis edytorski]
137.obrok – pasza dla koni. [przypis edytorski]
138.uliberiowany – odziany w liberię; liberia: oficjalny uniform noszony przez służbę na dworach wielkich panów. [przypis edytorski]
139.stiuk – materiał zdobniczy z masy gipsowo-wapiennej zmieszanej z drobnym piaskiem lub ze sproszkowanym marmurem, używany do tworzenia dekoracji architektonicznych (sztukaterii). [przypis edytorski]
140.Zbójcy – dramat Fredricha Schillera (1759–1805), napisany w 1781 r. [przypis edytorski]
141.I przychodzili, i kładli moje grzechy na szalę… – zniekształcony cytat z I sceny V aktu Zbójców. [przypis edytorski]
142.dryg (gw.) – takt, rytm; tu: fragm. melodii. [przypis edytorski]
143.stalle – ozdobne ławy kościelne z wysokimi oparciami, ustawiane wzdłuż ścian blisko głównego ołtarza, przeznaczone dla dostojników, zwł. duchownych, a. dla zakonników. [przypis edytorski]
144.prezbiterium – część kościoła, w której znajduje się główny ołtarz. [przypis edytorski]
145.jechać pocztą – jechać pojazdem konnym przewożącym pocztę oraz pasażerów. [przypis edytorski]
146.jużci (daw. gw.) – oczywiście, pewnie. [przypis edytorski]
147.nie pozostawiaj samą – dziś popr. z D.: nie pozostawiaj samej. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
03 haziran 2020
Hacim:
120 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre