Kitabı oku: «Lili», sayfa 6

Yazı tipi:

– To mama chciała, to przez mamę jestem tak nieszczęśliwa, przez mamę…

– Jakaś ty niesprawiedliwa, dziecko, jak ty mnie ranisz głęboko… Więc ja, twoja matka, umyślnie chcę cię unieszczęśliwić, co? – Łzy zadrgały w jej głosie.

Nie odezwała się, ukryła twarz w dłonie i płakała spazmatycznie, a matka stanęła przy oknie i zapatrzona w zamglony śnieżną kurzawą świat, mówiła urywanym, pełnym boleści głosem:

– Mówiłam ci wczoraj i tłumaczyłam, dlaczego nie możesz i nie powinnaś wyjść za mąż za Zakrzewskiego, to samo powiem ci i teraz. Nie chcę cię widzieć nieszczęśliwą, dosyć już sama wycierpiałam, wystarczyć to powinno za ciebie.

– Leon mnie kocha i właśnie bez niego jestem nieszczęśliwa.

– Tak, wiem o tym; ale to się skończy prędko, a tamto trwałoby całe życie.

– O, nie skończy się, nie skończy… nie skończy – wołała przez łzy.

– On cię kocha, bo ma dwadzieścia lat; ale jak rodzina jego nie zgodzi się na to małżeństwo, jak się go wyrzekną i pozostawią bez grosza, to za rok będzie żałował, a za dwa będzie przeklinał własną głupotę i ciebie znienawidzi. Znam takie małżeństwa, za dobrze znam.

Zamilkła, ocierając łzy, wywołane jakimś gorzkim przypomnieniem.

– Dziecko moje, Lili, nie gniewaj się na mnie – szeptała, obejmując ją mocnym, macierzyńskim ramieniem – wykarmiłam cię łzami i krwią, oddałabym życie za ciebie, więc nie mogę nawet myśli znieść, że mogłabyś być nieszczęśliwa. Wierz przecież matce, widzisz… ja tyle wycierpiałam… tyle nędzy przeszłam… tyle goryczy wypiłam… że całą duszą, całą mocą będę cię bronić przed tym samym, i choćbym życiem zapłaciła, nie dam cię nieszczęściu, nie dam, córko moja, duszo moja – zaczęła trząść się w płaczu.

– O moja mamo! moja mamo! – wołała Lili, widząc jej łzy i oplotła ją ramionami, całowała po rękach, objęła za szyję i przytuliła rozgorączkowaną, zapłakaną twarz do jej chłodnej twarzy, po której sznur łez cichych ciągnął się nieprzerwanie.

Mrok je otulał coraz gęstszy swoim smutnym, szarym całunem, jaki rozwiewał nad wszystkim, co razem z dniem umarło, a one wciąż płakały, jednocząc łzami dusze swe we wspólnym morzu bólu.

Noc już zaglądała przez szyby drgającymi oczami gwiazd, gdy matka znowu zaczęła mówić. Prosiła, przedstawiała, przekonywała o niemożliwości tego małżeństwa, błagała ją nawet. Mówiła smutne rzeczy i stawiała jeszcze smutniejsze pewniki, bo patrzyła na świat i ludzi odgadującym okiem doświadczenia.

Lili już nie protestowała, tylko od czasu do czasu rzucała się jej na szyję i wybuchała strasznie żałosną skargą:

– O moja mamo! jaka ja jestem nieszczęśliwa!

VIII

Zakrzewski zaś wariował z rozpaczy i dawał jej wyraz najbardziej młodzieńczy. Znienawidził ludzi i przeklinał życie. Chciał wyjechać natychmiast, ledwie go uprosili, aby pozostał do przedstawienia, bo nie mogłoby się bez niego odbyć.

Pozostał, ale całe te dnie spędzał nieprzytomnie, chodził do kolegów i skarżył się, a gdy chciano go uspokajać, wpadał w gniew i najbrutalniej wymyślał wszystkim. Uczuł dziką radość w wypowiadaniu ludziom tego, co o nich myślał. Gałkowskiej rzucił prosto w oczy, że jest starą, nędzną krowientą i brudną intrygantką. U Korniszona, zobaczywszy go malującym148 na pozszywanych prześcieradłach wykwintny salon, śmiał się długo, a potem kpił krwawo z jego mazaniny, z jego pijaństwa, z jego nędzy i wstrętnego komedianctwa. Korczewską nazwał najgłupszą z klęp149 teatralnych, radził jej zająć się przyjmowaniem prania, a nie udawaniem aktorki. Kosa obrzucił takim gradem przezwisk pogardliwych, że tamten uciekł ze strachu.

Spotkał na ulicy doktorówny, zmierzył je posępnym wzrokiem i nie ukłonił się, przechodząc ostentacyjnie na drugą stronę ulicy.

Mścił się na innych i na sobie za zawód, jaki go spotkał. Musiał zresztą w jakiej bądź formie wyrzucić z siebie ten nadmiar męki, jaka go łamała.

Poszedł do Olkowskiego do szpitala i siedział przy nim parę godzin, bo ta dziwnie tragiczna cisza szpitala, przepojona zapachami karbolu150 i jodoformu151, ta cisza, pełna jęków, westchnień, a czasem rozdzierających krzyków nędzarzy, uspokajała go, odrywała od siebie i zatapiała w grozie tej nędzy ludzkiej, jakiej pełne były szpitalne sale. Tam czuł, że nie sam przynajmniej cierpi, i stwierdzał to z pewną, zresztą nieświadomą, przyjemnością, patrząc na Olkowskiego.

Olkowski był nieprzytomny i w chwilach częstych paroksyzmów152 wołał tylko Szalkowskiej, wyznawał jej miłość, skarżył się, błagał, żebrał, modlił się do niej, recytował nieprzytomnie całe ustępy ról miłosnych i wypowiadał je tak znakomicie, tyle wkładał w nie łzawego uczucia i bólu, że zakonnica siedząca przy nim płakała ze wzruszenia i wciąż modliła się za niego.

Nikt go nie odwiedział, bo wszyscy zajęci byli szykowaniem się do przedstawienia i próbami, na które chodził i Zakrzewski, ale się z nikim nie witał i role swoje markował, nie spojrzawszy ani razu na Lili, z którą grał; nie widział nawet, że dziewczyna wyglądała, jakby się gotowała do trumny, że się poruszała bezsilnie, że ją zjadało cierpienie, że była taka znękana, biedna, nieszczęśliwa, iż całe towarzystwo otaczało ją najczulszą opieką i współczuciem.

Mówił sobie, że go już nic nie obchodzi, zupełnie nic, że przecież jutro, zaraz po przedstawieniu, wyjedzie z tego świata zgnilizny i niech przepadają wszyscy marnie, niech i ona przepadnie, ulicznica, komediantka, podła.

Tak wmawiał w siebie, ale pomimo wszystko ta cudna twarz wżarła mu się w pamięć serca, widział ją ciągle przed sobą i chwilami tak strasznie tęsknił, że w nocy po kilka godzin wystawał przed jej mieszkaniem i patrzył w okno; że chodził tymi ulicami, którymi razem przechodzili; że szukał i odnajdywał wszędzie jej ślady; że kilka kartek, pisanych jej niewprawną, dziecinną ręką, oblewał łzami miłości, zjadał pocałunkami.

W dniu przedstawienia sprzedał wszystko, co mógł sprzedać, aby mieć pieniądze na wyjazd, a że próby tego dnia nie było, bo całe towarzystwo zajmowało się przerabianiem hotelowej stajni na salę teatralną, chodził po mieście, bez celu krążąc wciąż w okolicach mieszkania Lilii.

W tej wędrówce spotkał Szalkowską.

Przystąpiła do niego, pomimo że ją bez ukłonu wymijał.

– Muszę z panem pomówić, mam ważny interes – powiedziała poważnie.

– A ja nie mam do pani żadnego interesu – odpowiedział niechętnie i chciał iść, ale wsunęła mu rękę pod ramię i nie puściła.

– Niech pan nie robi skandalu na ulicy, bo pełno ludzi – patrzą.

Nie odezwał się i pozwolił się zaprowadzić do jej mieszkania.

W palcie, z kapeluszem na głowie stanął na środku pokoju i rzekł:

– Słucham! Proszę mówić prędko, bo czasu nie mam.

Odpowiedziała mu zamknięciem drzwi na klucz, wesołym śmiechem i rzuceniem mu się na szyję.

Całując go, robiła wymówki, skarżyła się zamatowanym miłością głosem, że wtedy czekała na niego na próżno, że tak bardzo, tak bardzo cierpiała…

Odpowiadał jej pogardliwie z początku, pocałunków nie oddawał, a nawet twarz lekko odsuwał i chciał koniecznie iść.

Nie wypuściła go już i gdy zaczęła szeptać czarowne słowa miłości, grać z maestrią zachwyt i uwielbienie, wybuchać patetycznie, jak bardzo jest nieszczęśliwa przez jego obojętność, zmiękł nieco i odpowiadał łagodniej.

Przyniosła jakiś mocny likier i zmusiła do picia z jednego kieliszka, a potem zniknęła na chwilę i przyszła przebrana w wspaniały szlafroczek empire153, w którym wyglądała porywająco.

O zmroku dopiero wyszedł, ale był tak wściekły na siebie, że spotkawszy Felusia z Szalkowskim, od którego odwrócił się pomieszany, pominął; Felusia zaprosił na wódkę do jakiegoś szynku154 i wręcz mu tam powiedział:

– Spoliczkuj mnie pan, powiedz mi, że jestem ostatnie bydlę, że jestem głupiec największy z głupców, proszę pana, powiedz mi to, bo chcę się otrzeźwić.

– Tak… dawno i bez zachęty myślałem o panu podobnie; ale zresztą możesz się pan utopić, nie przeszkodzę, tak! – odpowiadał spokojnie, pociągając się za nos.

Zakrzewski istotnie oprzytomniał, wyszedł z szynku, zamówił miejsce w karetce pocztowej155 i poszedł na przedstawienie.

Z pogardą przypatrywał się wielkiej stajni, przemienionej na salę teatralną. Wielka murowana obora bez sufitu, o nagich, odartych i zaplugawionych ścianach, o dachu, przez który prześwitywały gwiazdy, zmieniła się do niepoznania. Szereg mocno ściśniętych świerków wkopano pod ścianą od ulicy, zakrywając ją tym sposobem zielonymi gałęziami, ubarwionymi w wielu miejscach flagami; z drugiej strony, w trzech czwartych szerokości stajni, stała również gęsta, zielona ściana świerków i zakrywała zupełnie rząd koni, stojących za nią, które co chwila parskały i biły kopytami o podłogę. Chińskie latarki z różnokolorowego papieru, porozwieszane na gałęziach, oświetlały słabo, ale mieniły się jak różnobarwne motyle.

Korniszon ze starym Żydkiem, afiszerem156, ustawiał krzesła w rzędy i co chwila biegł odpędzać sprzed bramy masy chłopaków, którzy ustawicznie do niej szturmowali kamieniami i każde jego ukazanie przyjmowali wyciem i gwizdaniem.

Scena była urządzona w końcu tej świerkowej dość długiej alei i wznosiła się nad poziom stajni o całą wysokość antałków157, na których Korniszon oparł całe rusztowanie, pokryte od strony publiczności płótnem, pomalowanym na fantastyczny, błękitny marmur, pożyłkowany żółtymi rysami. Nad sceną, przybita do belki, wznosiła się dumnie potężna lira drewniana, oklejona złotym papierem. Czerwone, z wypłowiałego adamaszku158, wielkie portiery159, wypożyczone w bóżnicy160, stanowiły kurtynę.

– Muzyka, zagrać no trochę dla rozgrzewki, prędzej będą się zbierać! – wołał Korniszon do kilku Żydków, wchodzących z instrumentami pod garderobę.

Muzykanci zaczęli chuchać w palce, rozcierać zziębnięte ręce, bo mróz był na dworze siarczysty. Korniszon, skończywszy z krzesłami i z nalepianiem numerów, wykadzał stajnię trociczkami161 i co chwila pytał afiszera, pociągając nosem z przyjemnością:

– Co? przyjemny fetorek jest?

– Prawda, że un przyjemny jest, ale co od tych kuni, to tyż jest fetor, co un nie bardzo pachnie…

Zakrzewski poszedł za kulisy, nie było tam jeszcze nikogo, obejrzał garderobę, urządzoną za sceną i przedzieloną na dwie połowy. Stołów nie było, ale że były żłoby przymocowane do ściany, więc przykryto je tarcicami162 i zamieniono na stoły. Obrał sobie miejsce zaraz przy parawaniku, przylepił świecę do deski, rozłożył szminki i poszedł na scenę; nie chciało mu się ubierać. Wyglądał na salę, nasłuchiwał krzyków przed bramą, to cichego strojenia instrumentów i myślał, że to ostatni raz w życiu jest w budzie podobnej; przyglądał się tym kulisom z ręczników pozszywanych, tylnej kurtynie, przedstawiającej bogaty salon, zbieraninie mebli, poustawianej na dygocącej podłodze, firankom przypiętym szpilkami do ślepego okna, obrazom na ścianie, utworzonym z wyciętych ilustracji, które przylepiono do płótna i obwiedziono pasem złotego papieru w miejsce ram. Wszystko było takie nędzne, brzydko łatane, jarmarczne, ale pomimo to – patrzył ze smutkiem i z jakimś żalem niewytłumaczonym, jak się patrzy na rzeczy po raz ostatni, gdy się długo żyło pomiędzy nimi.

Usiadł na swoim miejscu i siedział dziwnie zgryziony i ociężały.

Garderoba zaczęła się napełniać, aktorki za parawanem zaczęły się już rozbierać i robić sobie twarze; rząd świec, przylepionych do deski, powiększał się ustawicznie; widział to doskonale przez cienką zieloną ściankę parawanu i słyszał ich przyciszone rozmowy i szmery napływającej publiczności.

Korniszon pozapalał lampki za kulisami i uwijał się po scenie, wciąż jeszcze przyszywał, przyklejał i przybijał, nie był zupełnie pijany, chociaż co parę minut szedł do hotelowego bufetu na „sznytka”.

Kos z Jańciem charakteryzowali się zawzięcie; Kos pogwizdywał i dawał prztyczki w kark Jańciowi, i obiecywał mu sprawić „gips”163, jeśli się sypnie, co zresztą było jego zwyczajem stałym.

Lili jeszcze nie było z matką.

Leon poszedł na scenę i wyjrzał przez portiery na salę: zapełniała się powoli, masa znajomych twarzy migotała w półmroku; Korczewski uwijał się między krzesłami, wskazywał miejsca, muzykanci rżnęli takiego siarczystego mazura, aż konie kwiczały i gryzły się, a galeria przed bramą gwizdała.

Odwrócił się od portier i spotkał się oko w oko z Lili, która w tej chwili weszła na scenę.

Zatrzymała się na chwilę i przeszła do garderoby bez słowa.

Słyszał później, siedząc na swoim miejscu, jej głos, słyszał szum sukienek. Wybuchała co chwila śmiechem bardzo wesołym, nuciła półgłosem i żywo coś opowiadała Korczewskiej, a potem kłóciła się z Szalkowską o puder.

Pomimo zimna, jakie panowało za kulisami, było mu strasznie gorąco. Ten głos zalewał go żarem, a każdy dźwięk oderwany zapalał mu w sercu nowe, potężne ognisko.

Nie słyszał nawet, jak Feluś tłumaczył publiczności powody, dla których grać nie mogą Gniazda rodzinnego, a zastąpią je Czułą struną, Bibińskim164, Folwarkiem Primerose165 i mazurem w cztery pary. Po zaanonsowaniu rozległy się oklaski; Feluś wrócił do garderoby i gorączkowo ubierał się na Tamerlana w Czułej strunie.

Zakrzewski grał w Bibińskim męża, a żonę jego Lili; w Folwarku grał Dżemsa166, a Marię także Lili.

– Zaczynamy, na scenę! – krzyknął Korczewski.

Rozległ się dzwonek ostatni, potem klaśnięcie w dłoń, portiery się rozsunęły i zaczęto Czułą strunę.

Cisza go nagła ogarnęła i samotność, bo prócz Lili wszyscy poszli w kulisy patrzeć. Płomienie świec chwiały się od przewiewu płynącego ze sceny, zalewały go dźwięki piosenek śpiewanych, głosy instrumentów, zapach trociczek, pomieszanych z zapachem stajni i perfum, to znowu brawa jak salwa karabinowa ostrymi dźwiękami zabrzmiały; ale on nic z tego nie słyszał, bo całą duszą był za parawanem przy Lili; słyszał jej przyśpieszony oddech i szczęk żelazka do karbowania włosów167. Spojrzał przez wąską szparę pomiędzy parawanem a ścianą i zobaczył jej głowę: siedziała już gotowa, umalowana, przyczerniona, tylko zafryzowywała swoje burzliwe, niespokojne włosy. Nachylił się lepiej i zobaczył jej twarz, i pomimo szminki ujrzał w niej tyle smutku i znękania, tyle cierpienia, że miłość z dawną siłą zalała mu serce, zapomniał o wszystkim, co ich rozdzieliło, tylko widział, że ona cierpi bardzo i że musi go kochać. Chciał już zawołać na nią jak dawniej: „Lili! kochasz, co?” – I już powstał, i odsuwał parawan, gdy akt się skończył i towarzystwo z gwarem napełniło garderobę.

Zaczęli zaraz grać Bibińskiego.

Leon grał bardzo dobrze, bo go podrażniły brawa, jakie dostał na wejście, i to, że ona z nim grała.

W scenie pogodzenia się z żoną był tak słodki, tak gorąco akcentował miłość, tak doskonale grał, że za kulisami wywołał zdumienie.

– To specjał, to rzepa pieczona taki aktor! – wołał Kos z zachwytem niemal.

– Tak… Każdy samczyk przed swoją samiczką wie, jak się zachwalać, tak…

Skończyli Bibińskiego przy wielkich brawach i wywoływaniach, ale Zakrzewski uparł się i za nic w świecie wyjść nie chciał, publiczność również ustąpić nie chciała i wołała go coraz burzliwiej. Wreszcie Lili przyszła do niego z niemą prośbą w oczach, uległ, ujął ją za rękę i wyszedł się kłaniać.

– Ostatni raz, wszystko mi już jedno – myślał i pocałował Lili w rękę przy otwartej scenie.

Ale gdy portiery się zasunęły i brawa zamilkły, nie zważał, że dziewczyna stoi w kulisie i czeka na niego z takim drżeniem, że trzymać się musiała ściany, ze łzami w oczach i z jakimś słowem na ustach ciągnęła go oczami; śpiesznie poszedł do garderoby i przebrał się do drugiej sztuki, a potem siedział za tylną kurtyną, w ciemnym i ciasnym przejściu, gdzie mu Szalkowska przeczesywała włosy i zróżowiała twarz, bo blady był jak płótno.

W antrakcie168 za kulisy wdarło się kilkunastu wielbicieli teatru, a z nimi i za nimi przypłynęły zaraz ciastka, cukierki, koniaki i krążyły wśród gwaru i śmiechów po scenie i garderobie.

Aktorzy robili dowcipy, bo działy169 zapowiadały się świetnie, a młodzi, prowincjonalni wielbiciele ze wzruszeniem zaglądali do garderób i otoczyli wieńcem Lili, którą obległ hrabia, dawny cichy wielbiciel, i szczerzył do niej cały nowy garnitur zębów, szeptał po cichu i całował po rękach, czego mu nawet nie broniła, nie wiedząc, co się z nią dzieje, ale gdy spostrzegła wzrok Zakrzewskiego z nienawiścią utkwiony w hrabiego, wielka radość ją oprzytomniła.

W Folwarku Leon grał również dobrze, jak i w pierwszej sztuce, bo miotała nim miłość, nienawiść i zazdrość, to właśnie, co było i w roli Dżemsa, a co oddawał na scenie z taką siłą, że dreszcz przeszedł publiczność, gdy z widłami rzucił się za księciem, który uciekł w kulisę, gdzie stał hrabia z Szalkowską i przez monokl170 patrzył na scenę. Cofnął się śpiesznie, bo go przestraszyła twarz Zakrzewskiego.

Po przedstawieniu obywatelska młodzież wyprawiła huczną kolację całemu towarzystwu, które bibę przyjęło skwapliwie.

Zakrzewski namyślał się długo, czy iść. Pragnął zobaczyć ostatni raz Lili i postanowił raz jeszcze prosić, aby z nim wyjechała.

Konie już czekały na niego przed hotelem, kazał furmanowi dać kolację, przebrał się do podróży, pozałatwiał ostatnie interesy i dopiero poszedł, nie mówiąc nikomu, że wyjeżdża natychmiast.

Kolacja, jak wszystkie tego rodzaju, miała jeden schemat: pić, krzyczeć i raz jeszcze pić, i raz jeszcze krzyczeć.

Gdy przyszedł, nikt go nie zauważył, bo temperatura w sali była już mocno szlachecka. Kilkadziesiąt osób obsiadło wielki stół i piło, krzyczało, wznosiło ustawicznie zdrowia, sypało dwuznacznikami, umizgało się171 do aktorek. Gwar zalewał salę nierozplątany. Śmiechy przewalały się całą falą, przygłuszając co chwila fałszywe tony muzyki, specjalnie sprowadzonej, która grała w sąsiednim pokoju.

Znalazł miejsce naprzeciw Lili, przy której siedział hrabia z ramieniem opartym o jej krzesło; nie poznał jej prawie, była w nadzwyczajnym humorze, piła szampana, którego jej ustawicznie dolewał hrabia; śmiała się całą piersią i tak swobodnie rozmawiała, rzucała takie race dowcipów i uwag złośliwych, że aż hrabia się rozrechotał, wykrzywiał z zadowolenia swoje sztuczne szczęki i co chwila wrzucał monokl w oko, i coraz bliżej przyglądał się jej odsłoniętym ramionom. Bawiła się tak hałaśliwie, bo była na pół przytomna; ale gdy zobaczyła Zakrzewskiego, gdy spojrzała w jego głębokie oczy, smutnie patrzące, przycichła nagle, okryła ramiona zarzutką172 i szukała oczami matki, dając jej znaki do wyjścia. Leon siedział w zupełnym milczeniu, był daleki od tych gwarów i śmiechów, co jak burza huczały dokoła, przyglądał się z pogardą twarzom obecnych, z pogardą, na której dnie tkwił głęboki, nieuleczalny smutek; wrzawa, toasty i mowy okolicznościowe, brzęk rozbijanego szkła obijały się tylko o jego mózg, jak szum daleki i głuchy.

Siadła przy nim Szalkowska i zaczęła opowiadać rozmaite rzeczy i ściskać mu ręce; ale jej nie słuchał, a spostrzegłszy na zegarze, że już czas odjeżdżać, podniósł się, spojrzał po wszystkich i szedł wolno do drzwi, a ująwszy za klamkę, odwrócił głowę i spotkał oczy Lili, patrzące z przerażeniem.

Podniosła się i jakby pociągnięta jego oczami, chciała iść ku niemu.

Spostrzegł ten ruch, ale wyszedł.

Na werandzie letniej, przez którą schodziło się do ogródka, a następnie na ulicę, zatrzymał się i w blasku latarni świecącej przy drzwiach, napisał na bilecie:

„Wyjdź na jedno słowo, błagam na wszystko, wyjdź”.

Garsonowi173 zalecił, aby ten bilecik oddał, o ile można, bez zwrócenia uwagi.

Pozapinał palto, postawił kołnierz, bo mróz był potężny, i oparty o drewnianą balustradę, czekał. Był na zewnątrz zupełnie spokojny, ręce mu tylko drżały nieco, a serce biło mocno, bardzo mocno.

Od okien hotelu i sieni buchały od czasu do czasu fale pijackiej wrzawy i rozpływały się w powietrzu mroźnym.

Patrzył w roziskrzone gwiazdami niebo, a myśli jego rozpierzchłe leciały jak ptaki porwane burzą, leciały bez celu i pamięci, leciały w otchłań tej cichej nocy, pełnej skrzeń tajemniczych i grozy pustyń śnieżnych.

– Ptaszek mój uciekł mi, nie mam już przyjaciela – zabrzmiał głos Lili w głębi sieni.

Odwrócił się szybko.

Stała w progu, w smudze brudnego naftowego światła i szukała go oczami w cieniu werandy.

– Chciałem cię zobaczyć jeszcze, bo zaraz wyjeżdżam. Przycisnął jej rękę do ust.

– Wyjeżdżasz?… Naprawdę wyjeżdżasz? Zaraz? – w głosie jej zadrgał przestrach i zdumienie.

– Tak, wyjeżdżam natychmiast. Konie czekają… Jedź ze mną, Lili, jedź ze mną, najdroższa! – wybuchnął gwałtownie, obejmując ją ramionami. – Kocham cię, jedź, bo już bym cię nigdy nie zobaczył… nigdy… jedź ze mną…

Błagał rozpaczliwie, gorączkowo.

Wysunęła mu się z ramion i cicho a mocno powiedziała:

– Nie… nigdy… nie mogę.

– Dlaczego? – rzucił gwałtownie.

– Nie… kocham pana! – wydusiła wolno, wyraźnie akcentowała każde słowo, chwytając się równocześnie balustrady, aby nie upaść.

– I nie kochałaś mnie nigdy, bo miałaś kochanka, bo masz go i teraz! – zawołał chrapliwie.

– Miałam kochanka… mam i teraz kochanka, mam.

Głos się jej złamał, zabrakło jej dźwięków, patrzyła błędnie na łby końskie, wychylające się zza sztachet ogródka.

– I mówisz to tak bezwstydnie, że masz kochanka, i mówisz to mnie, mnie! – krzyknął, rzucając się z pięściami do niej, aż się cofnęła bezwiednie na krawędź schodów. – Ty masz kochanka, ty, którą tak kochałem, którą chciałem nazwać moją żoną, do której przez całe miesiące modliłem się jak do świętej, której nie śmiałem nieraz całować; dla ciebie przecież poświęciłem dom, rodzinę, szczęście całego życia może, dla ciebie. A ty masz kochanka, a tyś mnie oszukiwała przez tyle miesięcy jak pierwsza lepsza ulicznica! Od mojej czystej miłości szłaś prosto w ramiona rozpusty, do kochanków! I dlaczego? Dlaczegoś mnie tak okłamywała? Dlaczegoś złamała mi życie? ty rynsztoku… ulicznico! – krzyknął rozszalały boleścią i trzymane w ręku rękawiczki rzucił jej w twarz.

Cofnęła się przed tym ruchem bezwiednie w tył i runęła głową naprzód, po twardych, kamiennych schodach na chodnik.

Przeszedł obok niej, wsiadł w sanki i odjechał.

Oprzytomniała po jakimś czasie, zwlokła się na kolana i czepiając się poręczy schodów, wyciągała ręce za odjeżdżającym i wołała ku coraz cichszym i dalszym dźwiękom dzwonków – krótko… rozpaczliwie… nieprzytomnie:

– Lwie mój! kocham cię! Zabij mnie, a nie opuszczaj! Panie mój, kocham cię!

Z trudem wróciła do sieni, ale taki straszny, bezbrzeżny ból ją łamał, tak się w niej okropnie wszystko rwało, tak jej serce pękało z niezmiernego żalu, rozpaczy, niemocy, że traciła chwilami przytomność; nie mogła już płakać, nie mogła nawet krzyczeć, nie mogła już myśleć; wszystko się z nią kręciło i zapadało w czarną, przerażającą głuszę opuszczenia i śmierci.

Znalazła się w jakimś ciemnym, pustym pokoju i tam opadły ją resztki sił, upadła na podłogę z krzykiem bezprzytomnym i przez łzy, przez rozdzierające łkania, przez straszny ból, przez całą nędzę złamanego i rozbitego serca wołała cicho, boleśnie, umierająco:

– O lwie mój jedyny! Ratuj mnie, nie opuszczaj!! O Boże mój, za co ja tyle cierpię. O Boże!…

Zemdlała.

Wolbórka – Paryż

148.zobaczyć kogoś malującym coś – dziś popr.: zobaczyć kogoś malującego coś [przypis edytorski]
149.klępa – samica łosia; (przen. obelż.): kobieta ociężała, niezdarna. [przypis edytorski]
150.karbol – wodny roztwór fenolu; żrący, trujący, o silnym, nieprzyjemnym zapachu; środek odkażający, daw. szeroko używany w lecznictwie do dezynfekcji pomieszczeń i przedmiotów. [przypis edytorski]
151.jodoform – żółta, krystaliczna substancja chem. o intensywnym, przenikliwym zapachu, jeden z pierwszych środków antyseptycznych. [przypis edytorski]
152.paroksyzm – gwałtowne zaostrzenie się objawów choroby. [przypis edytorski]
153.empire (fr.) – styl cesarstwa; styl w sztuce, meblarstwie, modzie itp., rozwinięty we Francji za panowania cesarza Napoleona I. [przypis edytorski]
154.szynk – podrzędny lokal sprzedający alkohol. [przypis edytorski]
155.karetka pocztowa a. kareta pocztowa (daw.) – kryty pojazd konny, który oprócz korespondencji i paczek przewoził pasażerów. [przypis edytorski]
156.afiszer – osoba rozlepiająca afisze. [przypis edytorski]
157.antałek – beczułka, baryłeczka. [przypis edytorski]
158.adamaszek – ozdobna tkanina, najczęściej jedwabna, z jednej strony mająca błyszczący wzór na matowym tle, z drugiej zaś matowy na błyszczącym; zwana tak od Damaszku, gdzie ją początkowo wyrabiano. [przypis edytorski]
159.portiera – zasłona u drzwi lub okna z grubego, ciężkiego materiału. [przypis edytorski]
160.bóżnica a. bożnica a. synagoga – żydowski dom modlitw, odprawiania nabożeństw, studiowania Tory i Talmudu; często również siedziba gminy żydowskiej. [przypis edytorski]
161.trociczka – pręcik lub stożek wykonany z wonnej masy, używany jako kadzidło. [przypis edytorski]
162.tarcice – nieheblowane deski powstałe w tartaku przez podłużne rozpiłowanie (przetarcie) okrągłego drewna. [przypis edytorski]
163.sprawić „gips” (daw. pot.) – sprawić nieprzyjemną niespodziankę; por. „ładny gips!”. [przypis edytorski]
164.Bibiński – jednoaktowa komedia Mariana Gawalewicza (1852–1910). [przypis edytorski]
165.Folwark Primerose – jednoaktowy wodewil Eugène Cormona (1810–1903) i Féliksa Dutertre de Véteuil (1810?–1877). [przypis edytorski]
166.Dżems i Maria (w „Folwarku Primerose”) – imiona z tłum. pol. z XIX w.; w oryginale sztuki są to: James, dzierżawca folwarku, oraz Mary, jego wychowanica. [przypis edytorski]
167.żelazko do karbowania włosów – metalowy przyrząd do układania włosów w loki i fale, wynaleziony pod koniec XIX w.; składał się z połączonych przegubem dwu stalowych ramion, których końce podgrzewano nad palnikiem. [przypis edytorski]
168.antrakt (z fr.) – przerwa w czasie przedstawienia w teatrze czy operze. [przypis edytorski]
169.dział – tu: udział (w zyskach). [przypis edytorski]
170.monokl – szkło korekcyjne noszone w jednym oku, zazwyczaj przymocowywane łańcuszkiem do kieszeni fraka. [przypis edytorski]
171.umizgać się a. umizgiwać się – zalecać się. [przypis edytorski]
172.zarzutka (daw.) – narzutka, okrycie damskie zarzucane na ramiona. [przypis edytorski]
173.garson (z fr. garçon: chłopiec) – kelner, młodzieniec na posyłki. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
03 haziran 2020
Hacim:
120 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre